O istnieniu Neapolu dowiedziałem się, mając kilka lat. W latach 70. ubiegłego wieku moje ciotki i wujowie podróżowali po południowej Europie, korzystając z fiata 125p, przyczepy turystycznej oraz 120 dol. na łebka, które – dzięki łaskawości Edwarda Gierka – każdy obywatel PRL mógł nabyć w banku po oficjalnej stawce. Po powrocie ciotki i wujowie wiele opowiadali o Rzymie, Florencji czy Atenach. Natomiast Neapol nie wzbudził ich entuzjazmu. – Mówi się „zobaczyć Neapol i umrzeć”. Ale ja mogłam go sobie darować. Brudne, zapyziałe miasto – skwitowała moja ciotka.

Nic dziwnego, że od tej pory Neapol zaczął mnie intrygować. Dość długo jednak nie mogłem się tam wybrać. Kiedy wreszcie nabyłem bilety lotnicze i ogłosiłem o tym światu, dostałem garść ostrzeżeń od znajomych. – Podobno brudno i śmierdzi – skrzywił się jeden. – Kradną – lakonicznie zauważył drugi. – Śmieci piętrzą się na ulicach – doniósł trzeci. – Mafia i bardzo tam niebezpiecznie – dorzucił czwarty. Żaden oczywiście w Neapolu nie był.

Choć w największym mieście południowych Włoch mieszkał i tworzył Gustaw Herling-Grudziński, mamy do Neapolu dość lekceważący stosunek. A był moment, kiedy była to jedna z największych metropolii na świecie, co w dalekiej przeszłości zdarzało się ośrodkom europejskim rzadko. Wyjąwszy epizod starożytnego Rzymu i Konstantynopola, największe miasta zawsze funkcjonowały w ludnej Azji, przede wszystkim w Chinach, ale także muzułmańskich państwach Bliskiego Wschodu i Afryki. Na przełomie XVI i XVII w. tą hierarchią zachwiał Neapol, rządzony przez ultrakatolickich Hiszpanów. To z tych czasów pochodzi większość imponujących zabytków miasta.

Neapol powitał nas wieczorną ulewą tropikalnych rozmiarów. Mimo to przed gmachem jakiegoś okazałego budynku dzieciaki z zapałem grały w piłkę nożną. Następnego dnia poszliśmy sprawdzić, co to za miejsce. Okazało się, że to katedra. I w tym momencie Neapol mnie podbił. Gdzie indziej na świecie małolaty mogłyby rozgrywać mecz u wrót reprezentacyjnej świątyni?

Tak, to prawda. Neapol nie jest zadbany. Ale w przeciwieństwie do wielu historycznych miejsc, z których najstraszniejsza jest Wenecja, nie sprawia wrażenia dekoracji teatralnych rozstawionych dla turystów. Ten moloch tętni autentycznym życiem lokalsów, do którego podłączają się przyjezdni. W wąskich uliczkach Centro Storico egzystuje kilka punktów, gdzie sprzedaje się „najlepszą pizzę na świecie”, i do knajpek tych ustawiają się kolejki. Ale są w nich i Japończycy, i miejscowi mieszczanie, którzy nie wyobrażają sobie zjedzenia późnej kolacji poza swą ulubioną pizzerią.

To wspaniale bezpretensjonalne miejsce, o czym przesądzają gacie i bielizna zwisające z okien na wąskich uliczkach, które niekiedy otulają wspaniale zdobione kapliczki z Matką Boską. Z okien zwisają jeszcze ogromne błękitne flagi FC Napoli, a w barach można napotkać ołtarzyki Diega Armanda Maradony, który niegdyś poprowadził klub do mistrzostwa Włoch. Całkiem możliwe, że kiedyś zostanie zastąpiony przez ikony Arkadiusza Milika. Na jednym z placów obejrzeliśmy sobie mecz ligowy, podczas którego Milik strzelił dwie bramki i całe miasto wiwatowało na jego cześć. Nie powiem, to było przyjemne, a popularność naszego napastnika bije ciepłym rykoszetem w Polaków. To zatem dobry moment, żeby odwiedzić miasto pod Wezuwiuszem.

Złodzieja w Neapolu napotkaliśmy jednego. W podmiejskiej kolejce do Pompejów (strasznie zapyziałe wagony, nie da się ukryć) jakiś nastolatek próbował obrobić starszego brytyjskiego turystę, ale ten okazał się chyba byłym komandosem, bo spuścił niedoszłemu kieszonkowcowi niezły łomot. A w ruinach Pompejów czekała na nas wystawa rzeźb Igora Mitoraja.

Nie zamierzam umierać po zobaczeniu Neapolu. Bo na pewno tam wrócę.

Igor Zalewski