Zwłaszcza jeśli mieszkamy w dużym mieście. Na takich obszarach tworzą się bowiem „bąble” o podwyższonej zawartości CO2. Niczym pod kopułą temperatura lokalnie się podnosi. W wyższej temperaturze rośnie z kolei stężenie pyłów, a także ozonu, który choć w stratosferze chroni nas przed zabójczym promieniowaniem, przy gruncie działa szkodliwie. Jako cząsteczka bardzo reaktywna może prowadzić to tworzenia wielu innych niebezpiecznych związków chemicznych. Co gorsze, z badań Jacobsona wynika, że w miarę upływu czasu dochodzi do stabilizacji powietrza wewnątrz miejskiego bąbla. Zwiększenie wymiany z sąsiednimi obszarami staje się możliwe dopiero przy naprawdę silnych wiatrach, co jeszcze podwyższa lokalne poziomy szkodliwych związków. Taka „miejscowość” zanieczyszczeń stawia pod znakiem zapytania zasadność proponowanych obecnie rozwiązań, których celem jest tylko ogólne zmniejszenie emisji gazów cieplarnianych, bez wdawania się w geograficzne szczegóły ich pochodzenia. I tak Jacobson wykazał np., że w rejonie Los Angeles z powodu zanieczyszczenia powietrza umiera więcej ludzi, niż wynikałoby to z wyliczeń biorących pod uwagę tylko ogólny (krajowy), a nie lokalny poziom CO2. Tymczasem w myśl proponowanych regulacji za tonę dwutlenku węgla wypuszczoną w powietrze nad pustynią w Newadzie trzeba by zapłacić dokładnie tyle samo co za tonę wprowadzoną do atmosfery np. w centrum Nowego Jorku.
Szacuje się, że co roku w samych Stanach Zjednoczonych z powodu zanieczyszczenia powietrza umiera nawet 100 tys. osób.