PATAGONIA NA TRZY SPOSOBY

ROWEREM
Najdłuższy etap, którego  trasa biegła wzdłuż łańcucha Andów, zarówno po argentyńskiej, jak i chilijskiej stronie.

NA NARTACH
Stosunkowo krótki  odcinek, ale wiodący przez lodowiec. Trudny i niebezpieczny m.in. z powodu szczelin.

KAJAKIEM
O ile wcześniej były obciążone głównie mięśnie nóg, o tyle na tym etapie pracowały przede wszystkim ręce.

I ETAP rowerem:

2 tyś km. w dwa miesiące z Neuquen do miejscowości El Chaltén w prowincji Santa Cruz.

Lodowate podmuchy  mocno dają w kość moim kolanom, bo przez większość czasu jadę dokładnie pod wiatr. Stawy zaczynają strajk, ostry ból przeszywa je przy każdym obrocie pedałów. Czoło zraszają mi krople potu. Szybko zamarzają i wykruszają się przy każdym grymasie twarzy. Jadę zwykłym rowerem turystycznym, ciągnąc małą przyczepkę z dwiema torbami. Zapakowałem do nich zimowy sprzęt: grube rękawice, śpiwór i kurtkę puchową, palniki na paliwo ciekłe i to wszystko, co pozwala przeżyć przy temperaturach poniżej 0°C.

W miejscowości San  Carlos de Bariloche zatrzymuję się na dłużej. Moim kolanom należy się odpoczynek, przynajmniej od pedałowania. Z przyjaciółmi zdobywam pobliski wulkan Lanin (3776 m). Tydzień później znów wskakuję na twarde siodełko i ruszam przed siebie – na południe, wzdłuż łańcucha Andów. Rozpoczynają się strome podjazdy i zjazdy. Na przełęczach śnieg blokuje koła i utrudnia jazdę. Opony nie są przystosowane do zimowych warunków, zatem kiedy natrafiam na oblodzoną nawierzchnię, rower tańczy na niej, po czym wali się wraz ze mną na ziemię.

I tak kilometr za kilometrem, dzień za dniem. Walczę nie tylko z trudnymi warunkami, ale przede wszystkim ze swoją słabością i chęcią rzucenia wszystkiego w diabły. Już pierwsze dni pedałowania uświadomiły mi, na co się porwałem. Jeden z poważniejszych kryzysów mam w połowie drogi, podczas przejazdu przez chilijską Kordylierę. Z uwagi na sąsiedztwo Oceanu Spokojnego temperatura utrzymuje się tam w granicach 0°C i bez przerwy pada deszcz. Przemoknięty i przemarznięty do kości mam serdecznie dość roweru i Patagonii. Marzę o ciepłych brazylijskich plażach i zgrzytam zębami na myśl o kolejnych mroźnych etapach mojej wyprawy. Wszystkie rzeczy mam mokre lub co najmniej wilgotne i nie mogę ich w żaden sposób wysuszyć. Na dodatek szutrową nawierzchnię pokrywa gęste błoto, które klajstruje zębatki, wchodzi w piasty i szlifuje hamulce. O tym, że nie działają, dowiaduję się, gdy rower nabiera dużej prędkości i droga zakręca ostrym łukiem, a ja naciskam nerwowo rączkę hamulca i… nic się nie dzieje. Natychmiast oblewam się potem i kurczowo ściskam kierownicę, jakby to miało pomóc w wyrobieniu się na zakręcie. Kilkakrotnie wylatuję z drogi, a raz wykonuję klasyczne salto przez kierownicę i z pluskiem ląduję w kałuży.

Po dwóch tygodniach w deszczowym zimnym Chile z tęsknotą wypatruję Argentyny. Chcę się do niej dostać przez granicę w wiosce Chile Chico, do której planuję dotrzeć w jeden dzień z miejscowości Coyaique. Szanse mam niewielkie – 120 km na nie w pełni sprawnym rowerze, w tym podjazd na przełęcz Iban~ez (prawie 900 m przewyższenia) – ale postanawiam walczyć, czyli spróbować dojechać jak najdalej się da. Najlepiej aż do samego Puerto Ingeniero Iban~ez, z którego odpływa prom do Chile Chico.

Już na początku popełniam błąd – skręcam o jedną ulicę za  wcześnie i zamiast wyjechać na główną drogę, docieram na małe lokalne lotnisko. Straciłem drogocenny czas i zrobiłem dodatkowe 12 km! Jestem wściekły. Później jest jeszcze gorzej. Ten odcinek trasy okazuje się jednym z najtrudniejszych. Dużo podjazdów i przez kilkadziesiąt kilometrów śnieg, na którym rower nie chce trzymać kursu. Na dodatek lewe kolano szwankuje i robi się bardzo zimno. Wiatr wieje prosto w twarz i jest tak silny, że zatrzymuje mnie na zjazdach (!).

Kiedy mam już na liczniku 100 km, postanawiam rzucić wszystko na jedną szalę i zafiniszować. Rozpoczynam walkę z czasem. Do odpłynięcia promu została tylko godzina. I 30 km drogi. Łudzę się, że będą same zjazdy. Zaciskam zęby, mięśnie nóg się gotują, tracę czucie w kolanach. Wiem, że przyjdzie mi za to zapłacić wieczorem i dnia następnego, ale gnam przed siebie. Niesamowite, ile można z siebie wycisnąć, gdy się wierzy w zwycięstwo. Niestety każdy podjazd obniża moje morale i zmniejsza szanse. 

Do wioski wjeżdżam na 3 min przed odpłynięciem promu. Do portu docieram… 3 min po czasie. Statek znajduje się 100 m od brzegu. Jechałem bez przerwy 9 godz., pokonując 130 km, a zabrakło mi trzech minut. Nie mogę w to uwierzyć. Chile śmieje się ze mnie szyderczo, a na drugi dzień polewa mnie deszczem – tak na pożegnanie.

Moja radość z opuszczenia Chile jest wielka i trwa całe dwa dni. Prowincja Santa Cruz wytacza ciężką artylerię. Przede mną pustynna wyżyna, na której… no właśnie. Jak opisać to, co dzieje się przez ostatnie dziewięć dni, które spędzam w stepie? W zasadzie mógłbym się ograniczyć do słowa „wiało”. Ale to nie oddaje tej walki o każdy metr szutru, wiatru zatykającego oddech i wydobywającego łzy z oczu, wychładzającego ciało, gdy przystaję na dłużej niż minutę, i ogłuszającego dzikiego wycia wciskającego się do uszu.

Po ośmiu godzinach zmagań jestem kompletnie wyczerpany. Przed oczami wirują mi różnokolorowe kręgi. Mimo że do zmroku pozostaje jeszcze ponad godzina, rozbijam namiot. Wiatr wyje bez przerwy. Ten to ma kondycję!

Mięśnie nóg mam sztywne i obolałe. Trzeciego dnia kombinuję, gdzie zrobić dzień odpoczynku. Czwartego wyłączam umysł, aby organizm się nie zbuntował. Piątego czuję się, jakbym ukończył kilka maratonów z rzędu i obchodził 107. urodziny. Szóstego wiem, że siódmego nie będzie, bo nogi mówią: ASTA! Zatem dlaczego nie zrobiłem sobie dnia odpoczynku? Otóż z dwóch powodów. Notorycznego braku wody. To, co znalazłem po drodze, często miało kolor piwa i pieniło się jak płyn do mycia naczyń. Jednak bóle brzucha, które mnie dopadały, stanowiły i tak niewielką cenę za możliwość zrobienia posiłku czy herbaty. Drugi powód to niedziałająca kuchenka na płynne paliwo, a więc zero szans ugotowania czegokolwiek. Dlatego dopiero szóstego dnia, kiedy dojechałem w pobliże wioski Tres Lagos, mogłem zrobić przerwę. Tam zostałem ugoszczony przez rodzinę prowadzącą stację paliw.

Ostatnie rowerowe dni są dla mnie pełnym zaskoczeniem.  Wyż znad Antarktydy przynosi bardzo zimne powietrze, ale jednocześnie bezchmurną i co najważniejsze, bezwietrzną pogodę. W takich dogodnych warunkach do El Chaltén mogę dojechać w kilka godzin, ale nocuję 25 km przed miasteczkiem, aby o wschodzie słońca podziwiać piękne szczyty Fitz Roy i Torre, widoczne przede mną. Dzień później kończę pierwszą część triatlonu.


II ETAP na nartach:

350 km w 30 dni. Etap niczym kuracja odchudzająca – spadło mi 10 kg.  

Jak to w krajach latynoskich bywa, dostawa się opóźnia – od kilku dni czekam na sprzęt, który mój przyjaciel wysłał przesyłką priorytetową z Buenos Aires. Żeby nie marnować czasu, wynoszę w góry zapasy jedzenia, które zakupiłem na kolejny etap wyprawy. Lądolód Patagoński jest największym po Antarktydzie i Grenlandii kontynentalnym polem lodowym na świecie. Większość jego powierzchni jest pokryta głębokimi szczelinami, dlatego podczas trawersu nie da się używać latawca do ciągnięcia sań. W tym trudnym terenie będę zdany wyłącznie na siebie. Nie mam radia VHF ani telefonu satelitarnego, który pozwoliłby mi utrzymywać kontakt ze światem. Nie podoba się to mojej rodzinie, przyjaciołom i strażnikom Parku Narodowego Los Glaciares, który obejmuje jedną czwartą lodowca.

Przed wyruszeniem na lądolód podaję strażnikom parku  przybliżoną datę mego powrotu. Zaznaczam, że jeśli nie wrócę w ciągu miesiąca, to znaczy, że już nie wrócę. W tamtym rejonie nie istnieje coś takiego jak górskie pogotowie ratunkowe, dlatego wszystkie moje decyzje muszą być dokładnie przemyślane. Nie ma miejsca na błędy.

El Chaltén opuszczam z samego rana, dźwigając plecak,  który ciężarem wbija mnie w ziemię. Z ponad 90 kg wyposażenia połowę stanowi jedzenie. Aby dotrzeć na lodowiec, muszę najpierw przedrzeć się przez skalne doliny i górskie rzeki oraz wdrapać się na przełęcz. Cztery dni kursuję tam i z powrotem niczym mrówka z ładunkami na grzbiecie (podzieliłem sprzęt i wnosiłem go na dwa razy). Dopiero na przełęczy większość rzeczy umieszczam na saniach, a resztę wkładam do plecaka. Zakładam narty i ruszam w kierunku góry Gorra Blanca (2874 m). Chcę wejść na ten szczyt, zanim zacznę właściwy trawers lądolodu. Gorra Blanca próbowałem zdobyć kilka lat wcześniej, ale nagła zmiana pogody zmusiła mnie wtedy do odwrotu. Teraz nie mam wprawdzie czekanów, a raki są niedopasowane, ale postanawiam spróbować.

Atak rozpoczynam z miejsca zwanego refugio Soto, czyli  dużego wojskowego namiotu, który armia chilijska postawiła na granicy z Argentyną. Dzięki temu mam schronienie przed ewentualnym sztormem i doskonały widok na oba moje cele: szczyt Gorra Blanca i lodowiec.

Pędzę na nartach niczym Justyna Kowalczyk, aby jak najszybciej opuścić pokryty szczelinami lodowiec u podstawy góry. Na szczęście większość szczelin przykrywa gruba warstwa śniegu tworząca solidne mosty. Bez przeszkód docieram do miejsca, gdzie góra zaczyna stawać dęba, a śnieg przechodzi w twardy lód. Na telemarkowe buty wciskam raki i rozpoczynam wspinaczkę. Muszę się spieszyć, bowiem od zachodu nadciągają czarne chmury. Z doświadczenia wiem, że idzie huragan, który zmiata wszystko na swojej drodze. W zasadzie jestem gotów do odwrotu, kiedy wreszcie znajduję się na ostatnim lodowym odcinku prowadzącym do szczytu. Muszę przykucać, aby nie zostać zdmuchniętym przez silny wiatr. Dwie godziny później jestem już w bazie. Wieczorem rozpętuje się piekło. Potężny huragan więzi mnie przez tydzień. Temperatura w schronie spada do 20°C poniżej zera, a wiatr dmie z taką siłą, że nie jestem w stanie wyjść na zewnątrz. Topię śnieg i gotuję kolejne posiłki. W ciągu dnia pochłaniam ponad 7000 kcal!

Kiedy wyż znad Antarktydy przynosi ładną pogodę, ruszam  w dalszą drogę. Każdego dnia spędzam na nartach 10 godz. Rano i wieczorem spożywam ciepły posiłek, a w południe robię krótki postój na kubek gorącej herbaty i batonik. Moje racje żywnościowe spadają do ledwie 2000 kcal na dzień. Na godzinę przed zachodem słońca, czyli około 8, zatrzymuję się i buduję schronienie. Piłą wycinam z podłoża lodowe kostki, z których układam mur. Będzie chronił mój namiot przed naporem wiatru. Rozstawienie obozu zajmuje mi około półtorej godziny. Kolejną godzinę spędzam na topieniu śniegu i gotowaniu wody na herbatę. Jestem odwodniony, więc pierwszy termos wlewam w siebie natychmiast. Drugim już się delektuję. Czasami jestem tak zmęczony, że nie mam siły ani ochoty gotować. Zjadam tabliczkę czekolady i zapadam w sen.

Najgorsze na lodowcu są huragany. W dzień widoczność  spada do zera, co bardzo utrudnia przemieszczanie się. W nocy co godzinę muszę wychodzić z namiotu, aby go odśnieżyć. Kiedy rozsuwam zamek, śnieg natychmiast wdziera się do środka.

Następne załamanie pogody zatrzymuje mnie na przełęczy Gran Paso. W zamieci nie jestem w stanie odróżnić nieba od powierzchni lodowca. Idę powoli, czując, jak narty zapadają się w miękkich mostach śnieżnych, a kijki wchodzą aż po rękojeść. Serce wali mi w okolicach gardła. Dostałem się w miejsce poprzecinane głębokimi na kilkadziesiąt metrów szczelinami przykrytymi cienką warstwą śniegu. Wycofuję się szybko z tej zdradliwej okolicy i wybieram inną drogę. Dużo dłuższą, ale bezpieczniejszą.

Kilka dni później podczas opuszczania lodowca kolejny huragan wysyła połowę mojego wyposażenia w białą nicość. Tracę prawie cały prowiant, część odzieży, a namiot i sprzęt fotograficzny są zupełnie zniszczone. Na własnej skórze odczuwam moc huraganu, kiedy przybierający na sile unosi mnie niczym piórko i rzuca kilkanaście metrów dalej na skały. Cudem nie odnoszę żadnych obrażeń.

Przedzieram się wygłodniały przez góry, nocuję w zniszczonym namiocie lub opuszczonych, rozsypujących się myśliwskich chatach. W jednej z nich znajduję woreczek kaszy. Data ważności upłynęła kilkanaście lat wcześniej, ale nie ma to żadnego znaczenia. Gotuję ją i dzielę na porcje, by wystarczyła na trzy dni. Do cywilizacji, czyli słynnej drogi nr 40, docieram wycieńczony. Tam po dwóch godzinach czekania łapię autostop do El Chaltén. Przez miesiąc, który spędziłem na lodowcu, straciłem 10 kg!


III ETAP kajakiem:

500 km w półtora miesiąca, a w tym czasie więzienie i wojskowe śledztwo.

Jestem w Punta Arenas, mieście portowym położonym  na południu Chile. Z niego zamierzam wypłynąć kajakiem i poprzez Cieśninę Magellana oraz kanał Beagla dotrzeć do Ushuaia, miasta zwanego Końcem Świata. Po drodze chcę przenieść kajak i sprzęt przez Kordylierę Darwin, której szczyty wznoszą się na ponad 2000 m n.p.m. 

Moja cierpliwość znów jest wystawiona na próbę przez firmę wysyłkową – podczas transportu został zniszczony mój kajak i muszę czekać, aż Ricardo, mój przyjaciel z Buenos Aires, zbuduje kolejny i wyśle go do Punta Arenas. Tymczasem obserwuję morze w miejscu, w którym mam przepływać na drugą stronę Cieśniny Magellana. Trzynaście kilometrów rozkołysanej wody i bardzo silnych prądów plus strome zbocza gór utrudniające przybicie do brzegu.

Dwa tygodnie później woduję obciążony sprzętem kajak.  Większość rzeczy upchnąłem w lukach, ale na burtach wiszą jeszcze trzy duże wodoszczelne torby. Przez kilka dni zmierzam w dół cieśniny, walcząc z zatrzymującym mnie silnym południowym wiatrem. Zdarza się, że w ogóle nie mogę wypłynąć, gdy duże fale, załamując się w połowie, tworzą białą kipiel. W końcu osiągam miejsce, w którym zacznę trawers cieśniny.

Wieczorem dołączają do mnie dwa kajaki. Załogę stanowią Juan i Pancho, argentyńscy kajakarze, którzy też planują dopłynąć do Ushuaia. W przeciwieństwie do mnie mają radio VHF i telefon satelitarny – urządzenia wymagane przez chilijską marynarkę wojenną do otrzymania pozwolenia na wypłynięcie. Ja takiego papierka nie posiadam, co może się źle skończyć w przypadku spotkania z wojskową fregatą. Przy ognisku rozmawiamy o nawigacji. Pokazuję swoje mapy i trasę przecinającą, na którą zdecydowałem się, oglądając Google Earth. Po godzinnej naradzie Juan i Pancho rezygnują ze swego planu (mieli opłynąć Ziemię Ognistą szlakiem wszystkich jednostek morskich, czyli prawdziwym wodnym labiryntem) i postanawiają do mnie dołączyć.

Następnego dnia wypływamy na cieśninę, korzystając z dobrej pogody. Początkowo woda jest spokojna jak na jeziorze. Godzinę później zaczyna huśtać. Dostaliśmy się w rejon krzyżowania się prądów. Do tego dochodzi wiatr i robi się niewesoło. Po drugiej stronie cieśniny widać szczyty Cordillery Darwin oraz wyspę Dawson, do brzegów której zmierzamy. Ponad sto lat temu znajdował się tam rezerwat Indian Onas. Wymarli z powodu licznych chorób przyniesionych przez białych. Kilkadziesiąt lat później, w okresie władzy Pinocheta, miejsce to stało się politycznym więzieniem, gdzie torturowano i mordowano przeciwników prezydenta.

My też zostajemy na kilka dni więźniami tej wyspy. Przyczyny są jednak czysto pogodowe. Załamuje się aura. Pech chce, że akurat płyniemy wzdłuż skalistych brzegów, na których nie da się wyjść na ląd. Wypatrujemy małą kamienistą plażę, ale kilkadziesiąt metrów przed nią wysokie fale spychają kajaki w morską kipiel. Tył mojej łódeczki podnosi się nagle i w kilka sekund znajduję się w wodzie, walcząc zaciekle z żywiołem. Godzinę później grzejemy się i suszymy nasze rzeczy przy ognisku.

Po kilku dniach dopływamy kanałami do dzikiego brzegu Cordillery Darwin na Ziemi Ognistej. Miejsce to jest zamknięte dla żeglugi, ale nic o tym nie wiemy. Czeka nas przenoska przez góry. Nie jest to łatwa sprawa z uwagi na liczne bagna, strome skały i gęste lasy. W linii prostej mamy do przejścia 5 km. Każdy odcinek pokonujemy po trzy razy, przedzierając się z kajakami i resztą sprzętu. Zajmuje nam to pięć dni. Po kolejnych dwóch nasze łódeczki kołyszą się na wodach kanału Beagla. Tam namierza nas wojskowy helikopter. Potężna maszyna zawisa nad naszymi głowami na kilkanaście minut. Wiem, co jest powodem tej wnikliwej analizy. Na oficjalnej liście wypraw kajakowych widnieje tylko jedna dwuosobowa wyprawa kajakowa, która od wielu dni powinna się znajdować w zupełnie innym rejonie. Tymczasem w miejscu, gdzie nie ma prawa być nikogo, zostały zauważone trzy niezidentyfikowane osoby. Jest pewne, że chilijska marynarka nie pozostawi tej zagadki bez odpowiedzi.

Zaledwie dobijamy do brzegu, nadlatuje znany nam już helikopter i dopływa wojskowa fregata. Zaczyna się przesłuchanie. Sprawa argentyńskich kajakarzy szybko się wyjaśnia, ale ze mną jest gorzej. Po długiej dyskusji dostaję pozwolenie na kontynuowanie wyprawy pod jednym warunkiem – zamiast do Ushuaia muszę popłynąć kilkadziesiąt kilometrów dalej do chilijskiego miasteczka Puerto Williams, gdzie ma siedzibę kapitanat. Następnego dnia rozstaję się z Juanem i Pancho, którzy kierują się do Ushuaia, a ja po przepłynięciu na drugą stronę kanału Beagla ruszam ku wyspie Navarino. Tam znajduje się ostateczny cel Patagońskiego Triatlonu.

INFO ARGENTYNA

Powierzchnia: 2,78 mln km2.
Ludność: ponad 41 mln.
Religie: dominuje katolicyzm (ponad 90 proc.), ale praktykuje mniej niż 20 proc. jego wyznawców.
Języki: hiszpański.
Waluta: peso argentyńskie (ARS); 1 peso = ok. 75 gr, 1 dolar = ok. 4 peso