Kilka lat temu byłem we Lwowie, a po powrocie opowiadałem żonie, że to miasto kawiarni. Że na Rynku, w jego okolicach i przy prospekcie Swobody kawiarni jest mniej więcej tyle, ile kebabów w Warszawie i barów ze striptizem w Krakowie. Była więcej niż sceptyczna, więc tym większą miałem satysfakcję, widząc jej minę, gdy niedawno rodzinnie wybraliśmy się do dawnej stolicy Galicji. Zwłaszcza że od mojego poprzedniego pobytu kawiarni jeszcze przybyło.

Lwów to jest jakaś niebywała kawiarniana orgia. Miasto sięgnęło do tradycji międzywojennych i choć Ukraina, podobnie jak Rosja, to kraina czaju, Lwów się z tego na sposób wiedeński wyłamał. Kawa jest wszechobecna. Jeśli nie ma w pobliżu jakiejś kawiarni, to na pewno jest uliczna budka z espresso, a jeśli nie ma budki, to jest mobilna kawiarenka na furgonetce albo chociaż motocyklu. A jeśli i jej nie ma, to na pewno dwa kroki obok jest sklep z iPhone’ami – bo to druga handlowa przypadłość tego miasta. Trzecia to czekolada – manufaktury czekoladowych przysmaków (to też echo czasów galicyjskich) są jedną z głównych atrakcji turystycznych Lwowa. Nie ma tam może Disneylandu, ale fabryka czekolady to równie dobra przynęta na młodszych podróżników.

Fajne we lwowskich café jest to, że spora ich część nie ogranicza się do ciepłych napojów i słodyczy, od biedy kanapek. Można w nich solidnie podjeść. Najlepsze (i największe) angielskie śniadanie spałaszowałem nie w Londynie, ale w Café Centaur na lwowskim Rynku, a gdybym chciał skonsumować tam suty obiad i zakrapianą kolację z zakąskami – też dałbym radę. Ale jeszcze lepsze jest to, że Lwów to miasto bez sieciówek. Nieopodal gmachu Opery widziałem jednego McDonalda, ale cały kawowy karnawał obywa się bez Starbucksów, Cost, Nerów i Coffee Hea­venów. A zatem wszystkie z dziesiątek, a może i setek kawiarni to indywidualne byty, z własnymi szyldami, urządzone, prowadzone i pachnące w niepowtarzalny sposób. Ukraina nie została jeszcze skolonizowana przez zachodnie korporacje. Lwów i tak jest przepiękny, ale miasto, które nie jest obwieszone logotypami Subwaya czy KFC, zyskuje jeszcze na uroku. Człowiek czuje się w nim tak… retro.

I to jest dodatkowy walor Lwowa. Jadąc do niego, przenosimy się nie tylko w przestrzeni, ale i w czasie. I to podwójnie. Są tam bowiem dwie warstwy czasoprzestrzeni. Głębsza – ta przedwojenna, oraz jeszcze dawniejsza, galicyjska. Czyli brukowane ulice (w centrum prawie nie ma asfaltu – cudowne!), dawna miejska tkanka, lokale sprzed epoki globalizacji. I druga – płytsza, przywodząca na myśl lata 90. ubiegłego wieku. Czyli sporo zaniedbań, liczne łady i daewoo na ulicach oraz ludzie ubrani prawie wyłącznie na szaroburo. Tak wyglądała Polska zaraz po 1989 r. i we Lwowie czuje się to sentymentalne ukłucie będące wyrazem tęsknoty za przeszłością. Może nie najładniejszą, ale przeszłością.

I jeszcze jedno. Kilka lat temu we Lwowie w knajpie wdałem się w pogawędkę z dwoma Anglikami na emeryturze. Przyjechali tu przez Rzeszów, z którego dojechali na miejsce autobusem. Oho, pomyślałem sobie, wkrótce ruszą za nimi następni i Lwów zamieni się w drugi Kraków okupowany w weekendy przez rzygających Brytoli. Ale na razie – nic z tych rzeczy! Jest sporo turystów, nie tylko z Polski, ale jednak rozpływają się oni w żywiole ukraińskim i to dzięki niemu miasto tętni swym naturalnym życiem.

Ale nie miejmy złudzeń. Lwów jest tak piękny, że skazany na sukces. Wkrótce stanie się turystycznym hitem, więc trzeba się nim nacieszyć, zanim zaleją go hordy nastolatków szukających taniego alkoholu. 

Igor Zalewski