Miejsce akcji: Mongolia
Bohaterowie: ja, konie i bezkresny step

Jedyne, co może skłonić do lipcowych eskapad w tym kierunku to coroczne święto Naadam. Choć coraz częściej przypomina jarmarczną rozrywkę, warto je zobaczyć na własne oczy. Nazwa pochodzi od mongolskiego słowa naadach, co oznacza „grać, dobrze się bawić”. Składa się z trzech męskich gier – zapasów, łucznictwa i wyścigów konnych. „Męskich”, bo kiedyś były one zarezerwowane wyłącznie dla panów. Dziś jednak kobiety z powodzeniem startują np. w zawodach strzelania z łuku. Zapasy wyglądają malowniczo – obowiązują tradycyjne stroje i zasady przestrzegane od wieków (zawodnicy startują w otwartej klasie wagowej, czyli np. cherlawy chłopiec siłuje się z dojrzałym stukilogramowym mężczyzną!). Łucznictwo także mnie urzekło – kolorowe deele (przepasane płaszcze sięgające za kolana), ręcznie wyrabiane łuki, rytuały w każdym geście i nieprawdopodobne wręcz wyniki osiągane na zawodach. Strzały latają (nad lub wręcz obok głów sędziów) na odległość nawet 70–80 metrów!

Najbardziej byłam jednak ciekawa zawodów jeździeckich. Dlatego pewnego dnia zapakowaliśmy się o świcie do jeepa i ruszyliśmy z naszym przewodnikiem w drogę. Wiła się długo i smętnie, jakby od niechcenia. Samochód rzęził i marudził, żeby w końcu zdechnąć na amen na jednym z podjazdów… – Dalej na piechotę – rzucił niedbale kierowca. Pokonujemy więc jedno wzniesienie, następne, pagórek, dolinkę. Jakim cudem ludzie wiedzą, w którym kierunku trzeba iść?! Nie ma drogowskazów, nie widzę panów technicznych, strzałek brak, nikt nie rozdaje mapek. Wokół nas Nie Ma Nic. Tylko bezkresny, zielony, nagrzany już słońcem step. Nagle, za którymś tam kolejnym pagórkiem, wyłaniają się: morze jurt, setki namiotów, stado przeróżnych samochodów, przyczep kempingowych, baraków. A pomiędzy nimi uwijają się jak mróweczki ludzie. Wszyscy z zapałem szykują się do tej jednej jedynej, najważniejszej gonitwy w roku: 40-kilometrowego biegu koni pięcioletnich. Każde minigospodarstwo to obóz osobnej drużyny, w którym stoi koń wystawiany do biegu. Trener polewa mlekiem zad i głowę zwierzęcia, mrucząc przy tym magiczne prośby o zwycięstwo i traktuje wierzchowca specjalnym kadzidłem – doprawdy, w XXI w. takie praktyki zakrawają na czarną magię…

Szukam wzrokiem dżokejów. Zamiast nich wszędzie widzę baraszkujące dzieci – mają raptem sześć, dziewięć, może jedenaście lat. I to właśnie one okazują się być dżokejami! W przeciwieństwie do koni, szczególnie tych najlepszych, które wyglądają nadzwyczaj dobrze: odżywione błyszczące – dzieci to po prostu... siedem nieszczęść! Chude i zaniedbane, ważą jednak mało, by rumakowi łatwiej i wygodniej było biec. Dżokej jest w wyścigu nieistotny, liczą się tylko trener i jego koń – w myśl starego mongolskiego powiedzenia „nie biegnie, lecz zwycięża w biegu”.

Szczęście nie dla pań?


Zgodnie z tutejszą tradycją, kiedy zwycięski wierzchowiec minie linię mety, trzeba go dogonić, skraść z niego trochę potu i wetrzeć sobie w czoło. To podobno przynosi ogromne szczęście! Dowiaduję się jednak, że kobiety nie uczestniczą w tej rytualnej pogoni. Jak to? Niemożliwe! Już wiem, co dzisiaj obowiązkowo muszę zrobić…!

Zaczyna się wyścig. Dzieciaki popędzają wierzchowce – widzę ścianę dziesiątek końskich łbów i olbrzymią chmurę kurzu. I słyszę głuchy tętent kopyt. Czuję też drżenie ziemi. Konie cwałują, a równolegle do nich jadą dziesiątki toyot land cruiserów, nissanów partoli i mitsubishi pajero... W ich wnętrzach siedzą trenerzy, obserwują i twardo dopingują młodych zawodników przez otwarte okna. Przypomina to Tour de France! Zawodnik przodem, team techniczny tuż za nim… I pogania, i dręczy.

Wszyscy startują z jednego miejsca, przejeżdżają kilkanaście kilometrów i zawracają (meta często znajduje się niemal tam, gdzie start). W wyścigu kluczowe jest jednak miejsce nawrotu – tyle że ono zwykle pozostaje nieznane – po prostu sędzia daje sygnał do odwrotu i rozpoczyna się Wielki Finisz.

Stracona szansa...


Euforia sięga zenitu. Na horyzoncie pojawiają się pierwsze sylwetki jeźdźców. Tłum szaleje i napiera do przodu, więc w ruch idą policyjne pałki i paralizatory. Garstka ostro potraktowanych kibiców wije się z bólu, nikogo to jednak nie zraża. Słychać coraz częstsze gwizdki policjantów, natarczywe nawoływania do zachowania porządku, coraz ostrzejsze rozkazy. Pierwsze zwierzęta powoli materializują się na tle siwej chmury pyłu na horyzoncie. Część z nich biegnie jednak bez jeźdźców, niektóre kuleją, zwalniają, zawracają... Czuję potworny napór ludzkiej masy. Sytuacja zaczyna mnie przerastać, ale chęć do pozostania w pierwszym rzędzie obserwatorów jest silniejsza…

Nagle patrzę – jest! Pierwszy finalista! Ciut za nim drugi. Tłum na moment zamiera, po czym daje upust emocjom. Szał! Wiwaty! Okrzyki! Oklaski! Pewny medalista zwalnia jednak przed metą... W Naadamie, jak w życiu, nie ma nic oczywistego. Ciarki niepokoju przebiegają przez widownię. Zostało mu ledwie kilkadziesiąt metrów! Konik tymczasem zwalnia i przystaje. Zmęczenie plącze mu nogi w niezdarnym półkroku. Odwraca się bokiem do widowni. Tłum zastyga, patrzy i milczy... Piana na pysku zwierzęcia zwiastuje agonię. Kilkuletni dżokej panikuje – szarpie rumaka za grzywę, klepie po karku, pokazuje metę, krzyczy coś do ucha. Wszystko na nic. Zrozpaczony chłopak chwyta bacik, szarpie cugle, kopie bosymi nogami w boki... Bez skutku. Zwierzę podrzuca tylko głowę, rozdyma chrapy. Jeździec zsuwa się niezdarnie z jego grzbietu. Rumak za nim pada na murawę… Tymczasem to nie jedyna gonitwa tego dnia… Niestety. Podczas wyścigów zostaje zajechanych co najmniej kilka koni. W powietrzu unosi się zawiesina kurzu i potu, ale też żalu i goryczy. Mija kolejna minuta, gawiedź jakby ocucona krzykiem garstki widzów przypomina sobie o innych zawodnikach. „Padł koń – niech żyje koń!”. Mnie już jednak ten bieg nie bawi i końskiego potu nie chcę sobie wcierać w czoło na szczęśliwą wróżbę. I choć nam, przyjezdnym, nie wypada oceniać lokalnych zwyczajów, to… Kultywowanie tradycji nie jest dla mnie warte takiej ceny.