Nad Limą unosi się gęsta szara mgła zwana garúa. Powstaje wskutek opadania zimnego powietrza, które nie może się przedrzeć przez barierę Andów. Peruwiańczycy wierzą, że to klątwa zesłana przez bóstwa na Hiszpanów. Za karę, że wymordowali ich lud, mieli już nigdy więcej nie zobaczyć słońca. Olbrzymie ośmiomilionowe miasto atakuje zewsząd rykiem klaksonów i nieustannym nawoływaniem sprzedawców. W gęstym od mgły i spalin powietrzu daje się wyczuć zapach palonego kadzidła. Co roku w październiku procesje ubranych na fioletowo wiernych przechodzą ulicami na pamiątkę cudu, jaki miał miejsce właśnie w październiku 1655 r. Miasto zostało wówczas zrujnowane przez straszliwe trzęsienie ziemi, przetrwała jedynie ściana kościółka Nazarenas z malowidłem ukrzyżowanego Chrystusa. Mieszkańcy zanoszą teraz modły do Jezusa, prosząc go o ocalenie w czasie kolejnych trzęsień ziemi, które regularnie pustoszą ten piękny kraj.  Większość z 43 dzielnic Limy to nowo powstałe obszary biedy, dokąd sprowadziła się ludność z odległych prowincji w poszukiwaniu lepszego życia. Miasto stanowi swoisty mikrokosmos, gdzie obok siebie egzystują światy nie mające ze sobą kontaktu – od peryferyjnych slumsów, gdzie ludzie mieszkają w nędzy, bez bieżącej wody i prądu, do opływających w luksusy dzielnic nadmorskich.

Spaceruję po Plaza de Armas (Plaza Mayor), głównym placu miasta, gdy do moich uszu docierają znajome takty. Tak rozpoczyna się El condor pasa – nieformalny hymn Peru. Później okaże się, że podczas pobytu w tym kraju usłyszę tę melodię co najmniej sto razy – na ulicy, w restauracji, na statku, w autobusie, do znudzenia. Teraz jednak w euforii biegnę przed Pałac Prezydencki, skąd dochodzą dźwięki. Po chwili widzę uroczystą zmianę warty – ubrani na czerwono strażnicy maszerują w rytm orkiestry dętej.

Zaledwie sześć godzin jazdy autobusem od Limy znajduje się największy obraz świata. Tak określono gigantyczne figury utworzone na płaskowyżu Nazca. Jaszczurka ma długość 180, małpa 100, a kondor 120 m. Pomiędzy nimi krzyżują się precyzyjnie wytyczone, idealnie proste linie, których długość dochodzi do 8 km. Ogółem geometryczne lub figuralne wzory pokrywają powierzchnię aż 500 km2. W 1926 r. widok ten zdumiał antropologów przypadkowo przelatujących nad pustynnym płaskowyżem: Amerykanina Alfreda Kroebera i Peruwiańczyka Mejia Xesspe, których uważa się za odkrywców tajemniczych geoglifów. Nadal bez odpowiedzi pozostają podstawowe pytania: jak i w jakim celu powstały te ogromne znaki? Jeśli stworzyli je ludzie, dlaczego zadali sobie trud rysowania figur, które widać tylko z lotu ptaka? A może były przeznaczone dla obiektów pozaziemskich i służyły im jako lądowisko? Autorem tej ostatniej teorii jest pisarz fantasta Erich von Däniken, ale przecież hipotez jest dużo więcej: to miejsce kultu religijnego, gigantyczny cmentarz, bieżnie do zawodów sportowych lub wielka księga astronomiczna. Najbardziej prawdopodobna wydaje się jednak teoria Marii Reiche, która całe życie poświęciła badaniu tajemniczych znaków. Niemiecka matematyczka stwierdziła, że obrazy stanowią kalendarz astronomiczny, w którym figury zwierząt odpowiadają określonym gwiazdozbiorom.

Juan, jeden z uczniów Marii, kreśli przede mną patykiem na piasku dziwne znaki. – To małpa – wyjaśnia mi z uśmiechem. Jak się jej dobrze przyjrzeć, widać, że jedna łapa ma pięć palców, druga zaś – tylko cztery. A że Maria miała amputowany jeden palec, doszła do wniosku, iż przywiodło ją tutaj przeznaczenie. Postanowiła chronić zagadkowe linie, bo miejscowi ich nie szanowali. – Rozjeżdżali je samochodami, deptali – żali się Juan. – Drogę Panamerykańską wytyczono przez płaskowyż Nazca w taki sposób, że przecięła jedną z figur – pysk i przednie łapy jaszczurki zostały po jednej stronie autostrady, a ogon – po drugiej. Maria doczekała się miana czarownicy, ponieważ chodziła po pustyni z miotłą i naprawiała rozjechane znaki. Za to lubiły ją dzieci, bo opowiadała im historie o niezwykłych figurach. W końcu zaczęto ją doceniać, a po śmierci matematyczki w 1998 r. postawiono jej pomnik. To ona uświadomiła nam, jaki skarb posiadamy. Ja jestem jednym z tych dzieci – wzrusza się Juan. Na pamiątkę wręcza mi kamień z wymalowanym znakiem małpy o dziewięciu palcach i dziwacznie zakręconym ogonie.

Autobus do Arequipy trzęsie się na wertepach, silnik huczy, dzieci płaczą, kury gdaczą, a kierowca na cały regulator puszcza muzykę. Bum, bum. Kakofonia dźwięków tłucze mi się w głowie. Piosenki z radia mieszają się z dialogiem i ze strzelaniną z filmu puszczanego na DVD. Prosto w oczy świecą mi mocne kolorowe światła. Choć muzyka nie cichnie przez całą noc, wszyscy tubylcy, o dziwo, śpią. Kierowca oparty ramionami na kierownicy także wygląda, jakby drzemał. Przednią szybę ma całą zawieszoną pstrokatymi ozdobami. Na jej środku tkwi wielka naklejka „Jezus mnie prowadzi”. To mnie trochę uspokaja. Naciskam mocniej kaptur na głowę i w końcu zasypiam. Gdy po dziesięciu godzinach podróży otwieram oczy, już świta, a przede mną roztacza się widok na kolonialne miasto, malowniczo położone u stóp trzech majestatycznych wulkanów. To Arequipa zwana „białym miastem” ze względu na kolor tufu wulkanicznego, z którego została zbudowana. Spoglądam w górę i w ostrych promieniach słońca rysuje się przede mną ośnieżony szczyt najwyższego wulkanu Ampato (6288 m n.p.m.). To na nim w 1995 r. Johan Reinhard znalazł mumię Juanity, nazywaną „lodową księżniczką”. Zginęła około 1400–1450 r. Dziewczynkę, prawdopodobnie w wieku 12–14 lat, najpierw doprowadzono na czele wystawnego orszaku na szczyt wulkanu, potem odurzono, a w końcu zabito uderzeniem w głowę. Ta ofiara miała udobruchać Apu Ampato (boga góry Ampato) i zapobiec kolejnym wybuchom wulkanu. W ostatnich latach na okolicznych szczytach znaleziono aż 17 mumii. Można je dziś oglądać w muzeum w Arequipie, podobnie jak zahibernowaną w olbrzymiej szklanej chłodni „lodową księżniczkę”. Jak wielka była wiara w potęgę gór, świadczy lokalny obyczaj zakazany dopiero przez Hiszpanów. Miejscowa ludność deformowała sobie czaszki ku czci bóstw – wulkanów. By głowy zyskały pożądany stożkowaty lub lekko spłaszczony kształt, małym dzieciom przywiązywano do nich deseczki, które potem ściśle owijano materiałem.

O trzeciej w nocy wyjeżdżam z Arequipy do Cabanaconde. Droga serpentynami pnie się coraz wyżej i wyżej. Głowa staje się ciężka, w żołądku dziwnie ściska. Czyżby to były objawy choroby wysokościowej? Wszak już dawno przekroczyliśmy 4000 m n.p.m. Szybko sięgam po woreczek z koką i zaczynam powoli żuć gorzkie listki. Liście krasnodrzewu to cudowne zioło Inków. Dawniej przysługiwało tylko inkaskiej arystokracji, ponieważ dzięki koce mogła ona wchodzić w kontakt z siłami wyższymi. Roślina rozpowszechniła się po przybyciu Hiszpanów, mimo że w 1551 r. Kościół wyklął ją jako szatańskie ziele. Jej znieczulające właściwości pozwalały miejscowym przetrwać ciężkie warunki pracy w kopalniach, do której byli zmuszani przez konkwistadorów. I najbiedniejsi nadal ją żują, ponieważ znakomicie oszukuje głód i zmęczenie. Pod wpływem koki drętwieje mi szczęka. Popadam w ogólne otępienie i w takim stanie docieram do małej miejscowości Cabanaconde. W niej rozpoczyna się szlak trekkingowy do gigantycznej szczeliny w ziemi – kanionu Colca. Po kilku godzinach schodzenia, przy kolejnym ostrym uskoku, czuję silne szarpnięcie w nodze i moje kolano staje się nagle wiotkie i dziwnie obluzowane. Resztę drogi pokonuję na zmianę na czworakach albo podpierając się znalezionym przy ścieżce kijem. Wyczerpana docieram w końcu na dno kanionu, tysiąc metrów poniżej jego krawędzi. Majaczy tam oaza Llahuar – kilka skromnych trzcinowych chatek zbudowanych dla potrzeb turystów przez tutejszych osadników. Leży ona tuż nad rzeką Colca, przy cudownych gorących źródłach (ach! cóż za ulga dla ciała obolałego po męczącej wspinaczce). Co ciekawe, w oazie trwa wiosna – jest ciepło i zielono, kwitną drzewa owocowe. Ciężko siadam przy stole i zamawiam piwo, choć kosztuje ono trzy razy drożej niż na powierzchni kanionu. Wypijam je duszkiem. Jeszcze nigdy nie smakowało mi aż tak bardzo. Kolano też jeszcze nigdy tak bardzo mnie nie bolało. Zapamięta tę wyprawę na zawsze.

Przez całą noc moja chatka trzeszczy i gnie się pod naporem wiatru. Drzwi przytrzymywane tylko słabym skoblem kilka razy otwierają się z impetem. We wnętrzu unoszą się tumany kurzu. Rano wraz z kocem zrzucam z siebie chyba z kilo naniesionego w nocy piachu. To ten ciężar dusił mnie przez sen. Zaczynam powrotną wspinaczkę, gdy jest jeszcze ciemno, ale za to rześko. Dzięki temu uniknę ostrych promieni słońca przypiekających między stromymi ścianami kanionu. Drogę pod górę, o dziwo, pokonuję znacznie szybciej, niż zajęło mi mozolne schodzenie. Mijam muły – stękają pod ciężarem turystów, którzy przecenili swoje możliwości. Pełni optymizmu zeszli na dno kanionu, ale nie starczyło im sił, by z niego wyjść.

Kiedy w 1981 r. grupa siedmiu kajakarzy kierowana przez Piotra Chmielińskiego zapuściła się w głąb kanionu, Polacy nie wiedzieli jeszcze, że wyjdą z niego w glorii chwały. Udało im się bowiem, jako pierwszym na świecie, przepłynąć kanion Colca. Ten brawurowy wyczyn rozsławił nie tylko ich samych, lecz także spowodował naniesienie tego niezwykłego cudu natury na mapy atrakcji turystycznych świata. Pomiary zrobione przez Polaków wykazały, że kanion rzeki Colca jest jednym z najgłębszych na Ziemi – dochodzi nawet do 3400 m, a więc jest dwukrotnie głębszy od Wielkiego Kanionu Kolorado. Nasi odkrywcy zostali wpisani do Księgi rekordów Guinnessa, opisani w wielu prestiżowych gazetach, a nawet zaproszeni na prywatną audiencję do ówczesnego prezydenta Peru. Na pamiątkę tego wydarzenia jedna z ulic w miasteczku Chivay została ochrzczona nazwą naszego kraju – avenida Polonia. Żeby do niej dojść, kieruję się w stronę kanionu. Po drodze mijam lokalne kuriozum: pomnik klapka. (Indianie w Peru chodzą w sandałach uszytych z opon, bardzo wygodnych i praktycznych). W miasteczku jest także tablica upamiętniająca wyczyn naszych bohaterów i – jak słyszałam – pozostawiony przez nich kajak. Jednak gdy pytam miejscowych o sławnych Polaków, widzę tylko zdziwione spojrzenia. Niektórzy bardzo chcą mi pomóc i potakująco kiwają głowami.
– Tak, tak. Polacos. Byli tu.
– Kiedy?
– Wczoraj. Sama widziałam. Kajak, jak się okazuje, też był, ale ktoś go ukradł. Tablicę odnajduję w centrum miasta. Codziennie mijają ją setki ludzi. I nikt nie słyszał o wyczynie kajakarzy z Polski? Niewiedza mieszkańców zapewne wynika z faktu, że większość nie potrafi czytać. Tak jak taksówkarz, któremu zadowolona wetknęłam wizytówkę hotelu, gdzie miał mnie zawieźć. Dopiero po kilku minutach jazdy, gdy uśmiechnięty kierowca zapytał mnie: „To dokąd jedziemy, senorita?”, zrozumiałam, że nie był w stanie przeczytać adresu.

Stąd też w lokalnych autobusach poza kierowcą znajduje się jeszcze osoba, którą nazwałam „wołaczem”. Jej zadanie polega na rytmicznym wywrzaskiwaniu nazwy miejscowości docelowej. Pewnego dnia, po ośmiu godzinach słuchania monotonnego ryku „Puno, Puno, Puno!”, zaczęłam się zastanawiać, jakie prawo zezwala na zakłócanie spokoju w autobusie, na którym i tak widnieje napis „Puno”. Wytłumaczenie jest proste. Nie wszyscy potrafią czytać, a głos „wołacza” słychać z daleka. Dzięki niemu autobus do Puno zyskuje kolejnych pasażerów. Podczas częstych podróży po Peru dochodzę do kolejnych odkryć. Oto bowiem w zwykłym autobusie oprócz kierowcy i „wołacza” znajduje się cała grupa osób trudniących się nie-wiadomo-dokładnie-czym. Jest bagażowy, który pakuje nasze plecaki do luków, jest pomocnik bagażowego, który później często zostaje „wołaczem”. Jest bileter – sprzedaje nam bilety w autobusie, ale po sekundzie jak spod ziemi wyrasta kontroler, którego zadanie polega na starannym rozerwaniu biletu na pół. Na końcu przystępuje do działania… „kontroler kontrolera”, który sprawdza, czy wszystkie bilety zostały poprawnie naderwane. Na jeden autobus przypada więc około siedmiu osób z obsługi. Prawie jak w samolocie. Jeżeli to peruwiański sposób na zwiększenie zatrudnienia, to świetnie. Na dłuższych trasach dopatrzyłam się jeszcze jednej znaczącej funkcji. To „narzeczona kierowcy”. Ta wyjątkowa postać niemal przez całą długą podróż spoczywa na tobołku umieszczonym w przejściu, blisko siedzenia szofera. Czasami na kolanach trzyma zawiniątko, które po bliższych oględzinach okazuje się dzieckiem – zapewne kierowcy. Jaka jest funkcja „narzeczonej”? – długo się nad tym zastanawiałam, obserwując milczącą postać. Zrozumiałam dopiero wtedy, gdy w pewnym momencie kobieta podniosła się, rozwiązała tobołek służący jej za siedzisko, wyjęła ugotowaną kurzą nogę i wetknęła ją kierowcy w usta.

Puno to niemal całkowicie wyludnione miasto, po którym hula przejmująco zimny wiatr. Po pustych ulicach błąkają się bezdomne kulawe psy. Indianki okutane w koce i w kilka warstw spódnic leniwie żują kokę i odsłaniają w uśmiechu złote koronki na zębach. – Puerto? Tam. Podążam we wskazanym kierunku. Wyprawa na wyspy rozsiane po jeziorze Titicaca musi się zacząć, oczywiście, w porcie. Jezioro Titicaca jest „naj” pod wieloma względami. To największe jezioro Ameryki Południowej (8287 km2), najwyżej położone żeglowne jezioro (3820 m n.p.m.) i zarazem największe z wysokogórskich jezior na świecie. Te dane są powszechnie znane, łatwo też można je sprawdzić. Ale mało kto wie, że przez długie lata dyrektorem żeglugi parowej na jeziorze Titicaca był zdolny polski inżynier Władysław Folkierski, uczestnik powstania styczniowego. Nazwa „Titicaca” dostarcza tematu do żartów w sąsiedzkich kłótniach pomiędzy Peru i Boliwią, które podzieliły się wodami jeziora. Caca po hiszpańsku oznacza ni mniej ni więcej tylko kupę. Peruwiańczycy często śmieją się, że do nich należy Titi, a pozostała część – do Boliwii. Oczywiście w Boliwii wszyscy twierdzą na odwrót.

Skąd na jeziorze wzięły się wyspy? Indianie Uros mieli dość najazdów Inków, postanowili więc uciec na środek Titicaca i stworzyć tam pływające wyspy. Jak je zbudować? Wystarczy ściąć sitowie zwane totora porastające brzegi jeziora i ułożyć je w kilkumetrową warstwę. Dla bezpieczeństwa mocuje się je za pomocą zatopionych ciężkich brył mułu. Takich wysp powstało kilkadziesiąt. Odizolowane od wybrzeża mają własną szkołę, kościół, a nawet energię elektryczną – pozyskiwaną z baterii słonecznych. Są też, niestety, minusy takiego życia. Mieszkańcy wysp cierpią na chroniczny reumatyzm i dzień w dzień przeżywają istny najazd turystów.

Na zgiętych nogach robię ostrożnie kilka kroków po miękkim, gąbczastym podłożu. Niziutcy i korpulentni Indianie Uros poruszają się o wiele zgrabniej ode mnie. Błyskawicznie otaczają nadpływający statek, witają przybyłych turystów i zanim człowiek zdąży zaprotestować, prowadzą do swoich straganów. – Kup coś. Pomóż mi – prosi Indianka. Na widok gromadki usmarkanych dzieciaczków, błagalnie wyciągających do mnie rączki, miękkie mam już nie tylko nogi, lecz także serce. W sekundę staję się posiadaczką trzcinowej łódeczki, wyszywanej makatki oraz glinianej miseczki. Potem okaże się, że grubo przepłaciłam.

Po kolejnych dwóch godzinach rejsu dopływam na wyspę Taquile – jak najbardziej naturalną. Do centrum osady prowadzi ponad 500 stromych kamiennych stopni. To miejsce jest prawdziwym rajem dla domatorów. Zgodnie z wieloletnią tradycją ziemię uprawiają tu kobiety, za to mężczyźni oddają się… szydełkowaniu. Wszyscy mieszkańcy wyspy noszą kolorowe czapki z pomponami, co upodabnia ich do krasnali. W zależności od sposobu zakładania tego nakrycia głowy można dowiedzieć się, czy mężczyzna jest wolnego stanu. Ponoć kawaler osłania czapką swoje delikatne lico przed ostrym palącym słońcem. Co robi w takim razie żonaty? Czyżby było mu już wszystko jedno? Mieszkańcy wyspy, w liczbie około 2 tys., żyją w komunie. Dochody ze sprzedaży wyrobów są dzielone pomiędzy wszystkich obywateli. To jedyne miejsce w Peru, gdzie nie wypada się targować. Przysiadam się do migającego drutami pana. Trudno stwierdzić, czy jest kawalerem, bo czapkę ma jakoś dziwnie nasuniętą na bakier. Mimo to nawiązujemy rozmowę. Na hasło Polonia twarz mężczyzny rozjaśnia się w szerokim uśmiechu. Ciągnie mnie na siłę do swojego domu i z dumą pokazuje wiszący na ścianie dyplom. Czytam: „Za zajęcie I miejsca na Festiwalu Tańca w Zakopanem”.

Zgodnie z legendą u zarania dziejów Słońce wyłoniło się z ciemności na maleńkiej wyspie jeziora Titicaca, nazwanej na tę cześć Wyspą Słońca. Do dzisiaj miejscowi pokazują odciśnięte w głazie ślady pierwszych promieni. Słońce wydało na świat pierwszą parę Inków. Manco Capac i Mama Ocllo wyruszyli w poszukiwaniu żyznej ziemi i miejsca, gdzie mogliby założyć miasto. Wkrótce potem znaleźli urodzajną dolinę, która szybko stała się pępkiem świata, czyli qosqo. Dziś Cuzco, jako najstarsze wciąż zamieszkane miasto kontynentu, jest uznawane za archeologiczną stolicę Ameryki. W obskurnej knajpie w Cuzco Indianka wita mnie uśmiechem i dla przełamania pierwszych lodów podaje gliniane naczynie, w którym przelewa się lepka, brunatna, sfermentowana breja o ostrym zapachu. W ciemnym kącie dostrzegam żarna do mielenia kukurydzy. Wstrzymuję oddech, zamykam oczy i pociągam długi łyk chichy. Zamawiam z wytłuszczonej karty pierwsze z brzegu danie i wracam do studiowania historii Inków. Najpotężniejszy lud Ameryki Południowej nie znał tak podstawowych wynalazków, jak pismo czy koło, posiadał za to olbrzymią i do tego świetnie zorganizowaną armię, która dzięki rozbudowanemu systemowi dróg mogła się błyskawicznie przemieszczać. To tłumaczy szybkość dokonywanych przez Inków podbojów. Poza tym państwo miało silnie scentralizowaną władzę, która działała za pomocą doskonałej administracji. Przywódca, zwany Sapa Inka, był synem Słońca i zarazem stanowił jego boskie przedstawicielstwo na Ziemi. Żeby nie skazić boskiej krwi, żoną Inki zostawała zazwyczaj jego rodzona siostra. Codziennie Król Słońce słał po swoim imperium posłańców, czyli chasqui, z wiadomościami dotyczącymi zasiewu, zbioru plonów czy planowanych wojen. Posłańcy co pewien czas zmieniali się, przekazując sobie pałeczkę z kipu – kolorowymi wełnianymi sznureczkami, będącymi pismem węzełkowym. Sztafeta potrafiła pokonać nawet 320 km w ciągu dnia. Kroniki wspominają, że ryba złowiona rankiem w oceanie na obiad trafiała na stół władcy znajdującego się w Cuzco.

Z talerza szczerzy do mnie zęby drobniutkie stworzonko. Przed oczyma staje mi nagle jak żywa puchata pupilka moich małych kuzynek. Niestety, intuicja mnie nie myli. To świnka morska – znany przysmak Inków. Motyw tego zwierzęcia kilkakrotnie powraca podczas mojej podróży po Peru. Znajduję je nawet w kościele! W katedrze w Cuzco, w samym środku obrazu Ostatnia Wieczerza, Chrystus rozkłada ręce do modlitwy nad talerzem… ze świnką morską. No tak, logiczne. To właśnie świnka morska była „chlebem powszednim” mieszkańców Peru. Drżącą ręką biorę sterczącą łapkę do ust. Smakuje nieźle, choć mięsa na niej niewiele – sama skóra i kości. Ogryzając kosteczki, rozmyślam o inkaskich obyczajach i historii. Państwo Inków należało do tworów niezwykle biurokratycznych. Jego obywatele byli podzieleni na jednostki administracyjne liczące po dziesięć osób. Podstawę gospodarki stanowiło rolnictwo. Na tarasach zbudowanych na stokach gór uprawiano przede wszystkim ziemniaki i kukurydzę, a także fasolę, paprykę i chili. Każda rodzina otrzymywała też niewielki, wystarczający na skromne utrzymanie kawałek ziemi, z którego dziesiąta część plonów szła na potrzeby dworu. Spore zapasy gromadzone były jednak na wypadek wojny czy nieurodzaju, dlatego nikt nie głodował. Inkowie hodowali świnki morskie, które były ich przysmakiem, a także alpaki i lamy. Zajmowali się też tkactwem i rękodziełem, a ich wyroby, które tak jak płody rolne należały do króla, były rozdzielane między mieszkańców imperium. Ludzie byli biedni, ale wystarczało im to, co mieli. Dziś Peruwiańczycy także mają niewygórowane potrzeby. Nie interesuje ich masowa produkcja czy hodowla bydła. Każdy z mieszkańców wioski posiada niewielki kawałek pola, kilka zwierząt, maleńką chatkę. Tak żyli ich ojcowie, tak żyją oni i tak też będą żyły ich dzieci.

Jak upadło olbrzymie państwo Inków? Przez 400 lat (od około 1100 r.) imperium rządziło kolejno 12 władców, którzy systematycznie je powiększali. „Złoty wiek” nastąpił za czasów Pachacuteca, dziewiątego króla Inków, panującego od 1438 do 1471 r. Dzięki podbojom i zręcznej polityce rozszerzył on obszar państwa o tereny obecnej Boliwii, Ekwadoru i Kolumbii oraz północne krańce Argentyny i Chile. W 1525 r., po śmierci jedenastego władcy Inków Huayna Capaca, podzielone przez niego imperium odziedziczyli synowie: Huascar i Atahualpa, który w 1532 r., po zwycięstwie w krwawej wojnie domowej, zamordował brata. Niemal w tym samym czasie do wybrzeża kraju przybiły hiszpańskie okręty pod wodzą Francisca Pizarra. Konkwistador podstępem zwabił inkaskiego władcę, a gdy ten przyjął zaproszenie i dumnie został wniesiony w złotej lektyce przed jego oblicze, Hiszpanie zamordowali jego świtę, a samego Atahualpa wzięli do niewoli. Oskarżony o kazirodztwo – małżeństwo z siostrą, poligamię, wydanie wyroku śmierci na brata król miał ponieść śmierć na stosie. Próbował wykupić się z niewoli w zamian za złoto i srebro, którym można było wypełnić trzy sale. Z całego państwa spłynęły do skarbca drogocenne ozdoby. Hiszpanie wszystko przetapiali na wygodne do transportu sztaby i okrętami wysyłali do Europy. W sumie do Hiszpanii popłynęło 6 ton złota i 12 srebra. Mimo przekazania bezcennego okupu Atahualpę czekała śmierć. Aby uniknąć stosu, król w ostatniej chwili przyjął chrześcijaństwo i został uduszony garotą. Rok 1532 stał się symbolicznym końcem imperium Inków, choć walki o jego niepodległość trwały jeszcze około 40 lat – do dnia, w którym zginął ukrywający się w dżungli ostatni potomek rodziny królewskiej Tupac Amaru.

Jak to możliwe, że Hiszpanom tak szybko udało się opanować inkaskie imperium? Na ten temat mnożą się domysły. Być może większość jego obywateli zobaczyła w konkwistadorach sprzymierzeńców w walce z ciemiężcą? Śmierć Atahualpy była przecież na rękę zarówno podbitym przez Inków plemionom, jak i zwolennikom zamordowanego Huascara. Istnieje również teoria mówiąca, że Inkowie w przerażających jeźdźcach rażących ogniem zobaczyli apokaliptyczną wizję zejścia na ziemię białego brodatego boga Słońca Wirakoczy. Do czasu przybycia Europejczyków na kontynent południowoamerykański nie znali oni bowiem ani koni, ani broni palnej, uciekali więc w popłochu z pola bitwy. Prawdopodobne jest też, że wraz z uwięzieniem króla przestały zapadać jakiekolwiek decyzje, sztafety chasqui nie przemierzały kraju, nastąpił zastój w przepływie informacji. Państwo Inków zamarło. Niedobitki wojsk inkaskich wraz z ostatnim królewskim potomkiem uciekły przed hiszpańskim pogromem w głąb dżungli i tam utworzyły królestwo Vilcabamby, swoją ostatnią stolicę. To w jej poszukiwaniu przybył tutaj w 1911 r. amerykański archeolog Hiram Bingham. Miejscowy wieśniak za jednego sola zaprowadził go na przełęcz góry Machu Picchu, gdzie oczom podróżnika ukazało się miasto leżące między dwoma szczytami, pokryte bujną roślinnością. Przekonany, że oto udało mu się odnaleźć dawną stolicę Inków, opisał swe dokonanie w dziele o znamiennym tytule Zagubione miasto Inków, wydanym w 1948 r.

Teoria, że odkryte ruiny to pozostałości Vilcabamby, szybko jednak upadła. Podczas badań lokalnego cmentarza odnaleziono szczątki 173 osób, w tym aż 150 kobiet. Nie mogło to więc być zwykłe miasto, a raczej zapomniane miejsce kultu, być może klasztor Dziewic Słońca. Nie wspomina o nim niestety żadna kronika, co oznacza, że Hiszpanie nigdy tutaj nie dotarli. Ruiny są trudno dostępne i świetnie ukryte w gąszczu roślinności. Mimo to dzień w dzień przybywają tutaj (przede wszystkim pociągiem z Cuzco – cztery godziny jazdy) tysiące turystów z całego świata, aby napawać się niecodziennym widokiem. Niewiele jest osób, które nie słyszałyby o Machu Picchu. Nic dziwnego, że w 2007 r. inkaskie miasto zostało wybrane przez internautów jednym z siedmiu nowych cudów świata. Nie wiadomo, kiedy dokładnie powstało owo sanktuarium. W sferze domysłów pozostaje również przeznaczenie tego miejsca. Za kultem słońca przemawia bryła niezwykłego monolitu zwanego Intihuatana, co oznacza „słupek do przywiązywania Słońca”. Prawdopodobnie jest to przyrząd astronomiczny skonstruowany do obliczania ważnych dat, takich jak, na przykład, zrównanie dnia z nocą. Do symbolicznego „chwytania” Słońca służy też zbudowana z doskonale przylegających do siebie głazów Świątynia Słońca. W dniu przesilenia zimowego przez jej okno wpadają do wnętrza słoneczne promienie.

Chodzę wzdłuż imponujących murów, wciąż nie mogąc się nadziwić umiejętnościom inkaskich budowniczych. Jak udało im się wznieść tak gigantyczne budowle w niedostępnych górach? Jakimi narzędziami się posługiwali? Wiadomo, że budowali bardzo dużo, ale zostało po nich zaskakująco mało narzędzi. Na dodatek te odnalezione są bardzo prymitywne – wykonane z kamienia lub brązu. W takim razie Inkowie musieli chyba mozolnie obrabiać kamień kamieniem, bo żelazo nie było przecież im znane. A jak transportowali ciężkie głazy tak wysoko? – Machu Picchu leży na ponad 2000 m n.p.m. Inkowie czcili kamienie, bo były dla nich symbolem wieczności i początku wszech rzeczy. Przede mną leży olbrzymi rozłupany głaz. Kto go tutaj przyniósł? To kolejne pytanie bez odpowiedzi. Nagle staję oko w oko z następną zagadką, w dodatku jak najbardziej żywą. Wąziutką kamienną ścieżkę zagradza mi lama. Spokrewniona z wielbłądem, przystosowana do życia na dużych wysokościach, od wieków służy miejscowej ludności jako zwierzę juczne, dostarcza też mięsa, mleka i wełny, niczym nasze owce. Wiem też, że lama nie jest, niestety, potulna jak owieczka, ma bardziej złośliwe usposobienie. Kiedy się zdenerwuje – pluje. I właśnie teraz, gdy dyskretnie, boczkiem próbuję ją wyminąć, nagle odwraca głowę w moją stronę i zaczyna podejrzanie ruszać szczęką. Na szczęście udaje mi się uskoczyć – strumień lepkiej śliny ląduje na szlachetnych inkaskich murach. Podobno po takim ataku nieprzyjemny zapach utrzymuje się przez kilka godzin.

Do Cuzco wracam pociągiem. Malownicza trasa ciągnie się wzdłuż koryta rzeki Urubamba. Pociąg, aby pokonać góry, pnie się zygzakami to przodem, to tyłem. Wsłuchuję się w monotonny stukot kół. Tuk tuk. Zapadam w sen. Śni mi się, że siedzę w kamieniołomach i kamieniem mozolnie obrabiam wielki głaz. Tuk tuk. Tak już bez końca.