Nie wiem, którą wybrać – zastanawiam się, obracając tiubietiejki w dłoniach. 

– Bierz obie, siostro, za dwie taniej – rzuca zza lady sprzedawczyni, błyskając do mnie uśmiechem. Jej zęby mają ciemnozłoty, intensywny kolor, dokładnie taki jak ozdobne kolczyki, które mienią jej się w uszach. Jest mocno umalowana, kiedyś musiała być pięknością. Orli nos, czarne, lekko skośne oczy, śniada i wciąż jędrna cera. Tylko włosy zdradzają jej wiek, spod rudawej henny przebija siwizna. No i te zęby, dziś młode dziewczyny takich już sobie nie robią. To stara sowiecka moda, tak wykpiwana przez turystów z Zachodu. Poza tym dziś w Uzbekistanie mało kogo stać na złote zęby. Ci, którzy mogliby sobie na nie pozwolić, handlują państwowymi kontraktami za miliony dolarów, a nie drobnicą na bazarze. Brylują na europejskich salonach i cypryjskich plażach, gdzie błyszczące uśmiechy nie są trendy. 

Tiubietiejki, nad którymi się zastanawiam, to tradycyjne czapki, nosi je cała Azja Środkowa, inne – mężczyźni, inne – kobiety, a konkretny wzór i kolor zależą od regionu. Na samarkandzkim bazarze można kupić prawie wszystkie. 

Ja tak naprawdę wcale nie chcę tiubietiejki, w oko wpadły mi wyszywane saszetki na pieniądze czy dokumenty. Udaję zainteresowanie czapkami, żeby w ostatniej chwili od niechcenia zapytać o cenę saszetek. To sprawdzony sposób na zbicie ceny. Nigdy nie można pokazać sprzedawcy, że zależy ci akurat na tym, z czym faktycznie chcesz od niego wyjść. 

Udało się! Saszetki kupione po przystępnej cenie, a ja uginam się jeszcze pod ciężarem rodzynek, mam ich aż trzy rodzaje: podłużne granatowe, małe ciemnobrązowe i takie jasne, zielonkawe. Te lubię najbardziej. Niosę jeszcze torebki z suszonymi morelami, orzechami i pestkami z moreli. Te są trochę podobne w smaku do migdałów, ale bardziej cierpkie. 

Na bazarze mogłabym spędzić pół dnia, ale nie mogę sobie na to pozwolić. Idę w miasto. Samarkanda, choć zamieszkana głównie przez Tadżyków, jest wizytówką Uzbekistanu. Ma to swoje historyczne wyjaśnienie. Stolicę miał tu mongolski władca Timur Lang (Timur Kulawy) zwany przez Europejczyków Tamerlanem. I to on zwalczał Uzbeków. Ale zaraz trzeba dodać, że dla miasta zrobił wiele. Kochał sztukę. Do Samarkandy sprowadzał najlepszych artystów i rzemieślników ze wszystkich krajów, które udało mu się podbić. Specjalistów od błękitnych mozaik z Persji, kamieniarzy z Indii, architektów, złotników. Wszystko po to, żeby ze swojego miasta zrobić to najpiękniejsze na ziemi. I choć Samarkanda od początku XV w. znacznie podupadła, ślady jej dawnej urody nadal są widoczne, zupełnie tak samo jak na twarzy tej przekupki z bazaru.

Na śniadanie koniecznie trzeba iść do tradycyjnej czajchany. Czaj to oczywiście herbata, chane to dom. A więc czajchana to ni mniej, ni więcej tylko dom herbaty, ale można tam dostać znacznie więcej niż herbatę. Latem pije się zieloną, zimą popularniejsza jest czarna. Obie są podawane w czajniczkach i rozlewane do pioli, czy z rosyjska piałek, miseczek, których kulturalni gospodarze nigdy nie napełniają po brzegi, żeby móc ze swoim gościem dłużej sączyć boski napój. 

Na śniadanie do herbaty obowiązkowo – lepioszka, po uzbecku i tadżycku nan, czyli złocisty podpłomyk, a jak dobrze pójdzie, to także kajmak, czyli słodka i bardzo tłusta śmietana podana w takiej samej piałce jak herbata, i miód. Lepioszkę macza się najpierw w śmietanie, potem w miodzie, a na koniec popija herbatą. 

Tak gadając i popijając herbatkę, można by dotrwać do południa. I byłoby to na pewno zgodne z miejscowymi zwyczajami. Wytrawni bywalcy czajchan, białobrodzi staruszkowie odziani w turbany (zwoje materiału nawinięte wokół tiubietiejek) i pasiaste chałaty (po miejscowemu czapany), tak robią. Jednak młodsi, ci na ogół tradycyjną odzież zastępują dresem bądź garniturem, a po porannej herbacie muszą lecieć do roboty. A my do zwiedzania. 

Rano, póki jeszcze słońce za bardzo nie przygrzewa, ruszam zobaczyć Registan, wielki samarkandzki plac otoczony trzema medresami, z których najsłynniejszą jest Szirdor – dosłownie „mająca tygrysy”. Na portyku u jej bramy wejściowej wykonano mozaikę z dwoma tygrysami. W sztuce islamu to rzadki okaz. Religia ta zabrania przedstawiania żywych stworzeń, jednak ówczesny islam środkowoazjatycki nie był tak fundamentalistyczny jak współczesny Daesz – Państwo Islamskie. 

Po Registanie ulicą Taszkencką dochodzę do meczetu Bibi Chanum. Jak głosi legenda, wybudowała go ulubiona żona Timura, żeby mu sprawić prezent, jak będzie wracał z kolejnej wyprawy wojennej. Meczet nosi teraz jej imię. I nadal robi ogromne wrażenie. Ale ja muszę odpocząć.