Niewielki wąż koralowy natknął się w nocy na całkiem nową norę. Wyglądała zachęcająco – jej ściany były gładkie i czyste, miło pachniała. Wsunął głowę do środka. Rozejrzał się. W mroku macał powietrze językiem... Ktoś tu niedawno był, ale teraz nora z całą pewnością była pusta. Ostatnie strzępki ciepła po poprzednim użytkowniku ulatniały się powoli...

Zapach, który wypełnia norę, na szczęście odstrasza większość zwierząt, więc wąż będzie mógł spać spokojnie. Za dnia jadowite gady – a wąż koralowy jest bardzo jadowity – nie muszą się nikogo bać. Jednak nocą, gdy jest chłodno, sztywnieją, a ich reakcje się spowalniają. Wtedy bardzo łatwo mogą się stać ofiarą.

Nora była raczej nieduża, szeroka i krótka. W głębi skręcała pod kątem prostym w prawo. To tam było najprzytulniej. Owalne zakończenie nory dawało ciepłe schronienie. Miejsca było akurat tyle, by niewielki wąż mógł się wygodnie zwinąć w kłębek za zakrętem i zasnąć. Lewe oko czujnie wystawił, tak by spoglądać na wejście nory.

Wybierając się do tego groźnego lasu, wiedziałem, że obowiązują tu inne zasady niż w normalnej puszczy. Tym razem na pewno nie było mowy o bezpiecznych warunkach obozowania – za przewodników miałem Metysów. Byli bardzo sprawni, bez zarzutu, ale jednak nie tak perfekcyjni jak Indianie. Metys potrafi wypatrzyć niebezpieczeństwo, ale nie sprawi, że z obozowiska poznikają węże. Tymczasem Indianie wiedzą, jak tego dokonać! Oczywiście nie wszyscy, ale ci najlepsi – tak. Oni wieczorem, przed pójściem spać, sprzątają las dookoła legowisk. Ich podopieczni mogą być prawie pewni, że do rana nic im nie grozi, choćby chodzili boso. Nie trzeba nawet zapalać latarki – to są przyjazne ciemności. Żadnych mrówek, karaluchów, os, a przede wszystkim – brak niebezpiecznych drzemiących węży, które rozbudzone i wystraszone przypadkowym uderzeniem stopy muszą ukąsić.

Niestety, moi Metysi nie umieli po indiańsku posprzątać lasu. Takie fachowe sprzątanie polega w dużej mierze na śmieceniu – Indianie rozrzucają jakieś zioła, których węże nie lubią. Dlatego, jak co rano, wychodząc z hamaka, sięgnąłem po kalosze. Nie były mi potrzebne do chodzenia, ale świetnie zabezpieczały przed ukąszeniami – węże kąsają najczęściej od kolana w dół. Gruba guma jest doskonałym zabezpieczeniem.

Węża zbudziło trzęsienie ziemi. Góra i dół nagle zamieniły się miejscami, potem nora zaczęła wywracać się na boki. Coś uderzało w nią ze wszystkich stron. Gad sprężył zwoje, szykując się do skoku. Wystawił zęby jadowe, gotów do obrony i wypadł z mojego kalosza na ziemię.

– Ricardo! Serpiente! Wąż! – krzyknąłem, by zbudzić przewodnika. Niepotrzebnie. On jak zwykle już nie spał i szykował się do drogi. W jego spojrzeniu po raz pierwszy dostrzegłem lekkie zaniepokojenie.

Do tej pory zawsze patrzył na mnie z pobłażaniem, kiedy, na wszelki wypadek, z namaszczeniem wytrząsałem swoje kalosze. On – prawdziwy macho – nigdy tego nie robił. Ale teraz pewnie zacznie.