Prom przemierza obcą przestrzeń niczym leniwy samolot. Trudno zawiesić oko na czymkolwiek – horyzont nie istnieje, morze łagodnie zamienia się w niebo. Nagle, szybko jak chmura, pojawia się wyspa. To Simi, pierwszy przystanek na trasie. Niewielkie miasteczko i port przypominają scenografię jakiegoś włoskiego romansu. Klasycystyczne, pastelowe budynki, chłopcy grają w piłkę, kobieta w czarnej sukni zamyka sklepik z prasą, pieczywem i zakurzonymi cukierkami. Zapragnęliśmy wziąć w nim udział, ale nasz prom właśnie odpływa. Nie zdążyliśmy wysiąść.

Płyniemy na Kalimnos – wyspę, która od starożytności utrzymuje się z połowu gąbek. Po tym jak sprzedawca przyłożył do mojego policzka mokrą, chłodną gąbkę, którą zachwalał jako najdelikatniejszą, zrozumiałam, dlaczego zbijano na nich majątek. Kiedyś były towarem luksusowym. Poszukiwano ich do pałaców i haremów, gdzie nasączano je wonnymi olejkami. Średniowieczni rycerze wyściełali nimi zbroje. Dziś gąbka jest turystyczną pamiątką. Jednak większość greckich gąbek wyginęła z powodu chorób w latach 80. i 90. XX w. i teraz się je importuje.

Oprócz godnego uwagi Muzeum Gąbek na wyspie nie nie ma żadnych historycznych atrakcji. Czujemy się więc zwolnieni z wypełnienia turystycznych obowiązków i oddajemy się urokom przyrody, podziwiając widok słońca zachodzącego za sąsiednią wyspę. Przyjemnie jest zanurzyć się wieczorem w ciepłym morzu i z wody przyglądać się leżącej nad zatoką małej rybackiej osadzie Emborios. O tej porze na plażach panuje największy ruch i gwar. Ktoś obok nas odpływa kajakiem, by z kuszą zapolować na ryby, dalej staruszka w czerni kąpie w morzu białe baranie skóry, które kołyszą się wokół niej na falach. – Kalispera! – Dobry wieczór! – krzyczy do sąsiadki, która zanurza się w wodzie w długiej sukni i siedzi w niej tak do zmierzchu. Dzieci biegają i wyławiają ostatnie tego dnia muszle i bezcenne dla nich kamienie, a ich matki kontemplują morski bezkres.

Autobus kursujący po Kalimnos zajeżdża na ten północny kraniec wyspy trzy razy dziennie. Kierowca wychodzi na molo, spogląda na wodę, je lody i rusza w drogę powrotną, do tętniącej portowym życiem stolicy. Pothia to zwykłe, niezniszczone przez przemysł turystyczny i pamiątkarski miasto. Ludzie albo spieszą się na skuterach, albo siedzą, patrząc na port.

W pobliskiej zatoczce we wrzasku cykad przysypiają Grecy. W tawernie na plaży spotykam Króla Życia, sączy zimne wino. Wręcza mi pachnący kwiat tymianku. – My wiemy, jak kochać życie! Bo czego mi tu brakuje? – pyta. Ma na sobie szorty, sześćdziesiąt lat i na pierwszy rzut oka brakuje mu na przykład zęba. – Mam wszystko – szybko sam sobie odpowiada – chociaż zarabiam tyle, że starcza mi tylko na tę rybę. Ale mam rybę, wino, a na deser słodkie kobiety. No i powiedz, czy to mało?



Prom na Astipáleę odpływa wczesnym rankiem. Całe miasto śpi, jedynie motorowery brzęczą i turkoczą w wąskich uliczkach. O tej godzinie nie śpią też statki – młócą wodę w porcie, wydzielają woń smarów i wyrzucają z siebie straszliwy huk. Na promie razem z nami tkwi w półśnie kilka osób. Dopiero gdy statek odpływa, na pokład wychodzą robotnicy. Zaczynają szlifować, spawać, walić młotami, wyginać blachy. Tym razem nie mijamy żadnych wysp zawieszonych między wodą a niebem. Płyniemy daleko, na sam koniec tego archipelagu.

Astipálea to wyspa Dodekanezu, ale geograficznie i historycznie bliżej jej do Cyklad. Nie opanowali jej nigdy joannici (jak większość dodekaneskich wysp), za to swoją twierdzę wybudował tu wenecki ród Quirinich, którego fundacja do dziś zajmuje się ratowaniem weneckich pałaców. W naszym przewodniku napisano, że Astipálea ma dziwną siłę przyciągania. Kto był tu raz, ten ciągle wraca, jeśli nie może zostać na niej na stałe. Wracali też Quirini wypędzani przez Bizantyjczyków i Turków, chociaż bezludna, górzysta wyspa nie była jakimś szczególnie atrakcyjnym kąskiem na Morzu Śródziemnym. Kiedy prom zbliża się do portu, mamy wrażenie, że za obsypanym białymi domami wzgórzem zwieńczonym twierdzą i kopułą kościoła nie ma już nic. Działa na nas magia widoku wypalonej słońcem, prawie pustynnej wyspy z jednym, jedynym miasteczkiem, którego biel aż oślepia.

Może dlatego ci, co przybijają do tego portu, już w nim zostają? W bajkowym miasteczku życie toczy się spokojnie. Z kościoła dobiega przejmujący, monotonny śpiew. Mijamy zaułek i czyjaś rozmowa zamienia się w zapach musaki. Dochodzimy do przesmyku zakończonego błękitną zatoką ujętą w ramkę z bugenwilli. Na bielonych schodach rozsiadła się brodata starucha z wrzecionem i baranim runem.

Spacerujemy po mieście Astipálea, kąpiemy się na plażach w Maltezanie (zatoka otrzymała tę nazwę po tym, jak stała się kryjówką maltańskich piratów) oraz w Livadi, które jest jedyną wioską-letniskiem na wyspie. Spotykamy ciągle te same osoby – malarkę z Norwegii, która przyjeżdża tu od 30 lat, jej córkę i wnuczkę, siwego antykwariusza sączącego ouzo oraz Ann, Belgijkę, która od kilku lat ratuje zabytkowe domy miasta.

Z wyspą w kształcie motyla łatwo się zaznajomić. Południowe skrzydło zajmują góry, gdzie pasą się kozy, pachnie szałwia i tymianek. Przestrzeń, urwiste brzegi. Ukryci przed światem w jednej z cudnych zatok, kąpiemy się na golasa. Na wieczór wracamy do cywilizacji. Chcemy jeszcze pojechać na Rodos.


Cosmopolitan to najczęściej używane określenie Rodos. Kasyna, luksusowe hotele, pole golfowe, ogromny aquapark, wieżowce letniskowe, narty wodne, loty nad wodą – nawet najbardziej znudzeni nie będą się tu nudzić. Ale można też tu znaleźć ciche, spokojne miasteczka zatopione w gajach pomarańczowych (Malona), górskie kaplice (klasztor Skiadi), miejsca pielgrzymek (Tsampika), średniowieczne kościoły (Asklipeio). Pięknych zatok na smaganym wiatrem zachodnim wybrzeżu strzegą twierdze joannitów. Na piaszczystej mierzei Prassonisi, gdzie wiatr wyrywa włosy z głowy, oazę windsurferów skolonizowali Polacy. Na Rodos jest wszystko: przyroda, kultura, sport, komercja i pustkowia.

Wyspa zyskała popularność w latach 60. XX w., kiedy Anthony Quinn zagrał w kręconych na Rodos Działach Nawarony, zatańczył w filmie Grek Zorba i stał się sławnym Grekiem. Z wdzięczności Grecy nazwali jego imieniem malowniczą zatoczkę na wyspie. Wtedy też statki pasażerskie zaczęły wyruszać w rejsy turystyczne, odkrywając kolejne greckie wyspy. W latach 70. XX w. czarterami przyleciało na Rodos tak wiele wysokich blondynek ze Skandynawii, że tutejsze kobiety coraz częściej zostawały starymi pannami. Przyjezdne padały „łupem” kamaki (słowo pochodzi od harpuna i oznacza polującego na turystki). Na Krecie najłatwiej złowić Niemkę, na Korfu Angielkę, a na Rodos Szwedkę.

Lindos jest miastem-mekką dla turystów. Statki, promy, wodoloty, autokary, skutery dowożą tu tłumy, które następnie wspinają się na dorycki akropol i podziwiają otaczające go mury twierdzy joannitów. Później masy jedzą lunch w mieście, którego uroda jest ukryta pod zasłoną z haftowanych obrusów (w koronki z Lindos ubierał się podobno Aleksander Macedoński). Pełno tu pocztówek, tureckich wyrobów skórzanych, kolorowych talerzy, gipsowych popiersi, pachnących mydełek. Ludzie mieszkają tu od 5 tys. lat. W kościele Panagias z XV w. kobiety w kółko, jak różaniec, powtarzają słowa: no photo, no camera, please. W odróżnieniu od Lindos, które nie obroniło się przed atakiem turystów, wybudowana przez joannitów twierdza Rodos dzielnie się broni. Do Pałacu Wielkich Mistrzów prowadzi szeroka ulica Rycerska. Kiedy się nią idzie, niemalże słychać szczęk zbroi, wysuwanych z pochew mieczy. Tutaj gromadzili się rycerze wypływający na galerach do walk z Saracenami, piratami, nierzadko sami wyruszający na pirackie wyprawy. Tutaj wielki mistrz przemawiał do wojsk z krzyżem na płaszczu; krzyż nazwano później maltańskim, ponieważ joannici pokonani przez Turków podczas sześciomiesięcznego oblężenia Rodos przenieśli się na Maltę.

Wielki mistrz odpływał wtedy na galerze z banderą opuszczoną do połowy masztu. Zabrał ze sobą skarby: najsłynniejszą na Rodos ikonę Matki Boskiej z Philermo, relikwię Świętego Krzyża, prawą rękę Jana Chrzciciela i klucze do miasta. Teraz z Rodos radośni turyści odpływają z pamiątkami. My zabraliśmy z niej opaleniznę.

No to w drogę – Dodekanez

  • Archipelag na Morzu Egejskim, powierzchnia ok. 2,7 tys. km2, ok. 200 tys. mieszkańców. Najbardziej znana wyspa to Rodos.

  • Sezon zaczyna się 10 lipca i kończy 31 sierpnia. Najlepiej jechać w czerwcu – jest ciepło, wyspa jeszcze zielona, a woda już ogrzana – lub we wrześniu, kiedy turystów jest już mniej. W sezonie na Rodos są prawdziwe tłumy.


  • Z Polski najtańszą opcją dostania się na Rodos jest przelot czarterem, ceny biletów wahają się w zależności od sezonu.
  • Promy odpływają z portu w Rodos. Bilet z Rodos na Kalimnos kosztuje 26 euro, z Kalimnos na Astipáleę 12 euro (płynie 3 godz.). Dzieci płacą połowę ceny. Ceny biletów są różne, za łódź szybszą płaci się więcej. Trudno jest się zorientować w kursowaniu promów, bo jest wielu przewoźników. Najlepiej skontaktować się z agencją turystyczną, która zarezerwuje bilety, np. Triton Holidays. www.tritondmc.gr
  • Warto też rozważyć lot samolotem, który nie jest dużo droższy (ok. 30 proc. więcej). Bilet z Asti-pálei na Rodos kosztuje 52 euro.

  • Wynajęcie samochodu kosztuje od 35 euro – jeżeli bierzemy go tylko na jeden dzień (co w przypadku Kalimnos i Astipálei w zupełności wystarczy), jeśli na dłużej – płacimy do 20 euro.
  • Rodos – Rhodos Cars oferuje wynajem przez Internet, ale nie polecam tej firmy. Najszybciej i najłatwiej będzie wynająć samochód na lotnisku w Rodos (oprócz drogich, dużych firm są też mniejsze).
  • Kalimnos – firma Spiros Kypreos.
  • Astipálea – najtańszy jest Asset Cars (w porcie).

  • Kwatery i hoteliki kosztują 25––40 euro za 3-os. pokój z kuchnią (za dwójkę płaci się podobnie). W sezonie ceny są wyższe.  
  • Kalimnos – Emborios. Bardzo ładny jest Harry’s Apartments (www.harrys-paradise.gr).
  • Astipálea – można mieszkać w jednym z hotelików w porcie lub w Livadi, wiosce położonej nad zatoczką. Ładne pokoiki z tarasem: astypalaialivadi@yahoo.gr
  • Rodos – dla tych, którzy chcą mieszkać nad morzem, a nie mają wykupionych hoteli, najlepsza będzie Stegna Beach położona koło Archangelos lub portowa miejscowość Charaki u stóp zamku joannitów (joannastudios@yahoo.gr).

  • Ryby kosztują 10–20 euro i są z reguły najdroższe w menu. Smażone lub grillowane kalmary kosztują 7 euro, ośmiornica 8 euro. Musaka, czyli zapiekane mielone mięso z bakłażanami i ziemniakami, to wydatek 6 euro, pastisio (makaron z mięsem, serem pod beszamelem) 6 euro, sałatka grecka 4 euro. Półlitrowa karafka białego wina kosztuje 3–5 euro, napoje 1 euro, kawa 2,50 euro. W mieście Rodos godna polecenia jest Taverna Kostas.

  • Bilety do muzeów kosztują zwykle ok. 6 euro, wynajęcie deski wind-surfingowej na 1 godz. 29 euro (z ubezpieczeniem). Woda (1,5 l) 0,80 euro, cola (1,5 l) 1,50 euro. Za obiad dla dwóch osób z winem zapłacimy średnio 20–25 euro.  

  • Gąbki można kupić za 5–20 euro zależnie od gatunku i wielkości. Haftowane obrusy kosztują kilkadziesiąt euro, lokum 3 euro, metaxa (1 l) 9 euro, ouzo (1 l) 7 euro.


  • Wyspy greckie – seria Globtroter, wydawnictwo Hachette Livre Polska, Warszawa 2007.