Bollywood superstar


Pierwszy dzień jest od razu dniem spełniania marzeń. Moja wielka miłość do kina z Bollywood zostaje odwzajemniona! Czy kobiecie potrzeba czegoś więcej do szczęścia niż spełniona miłość?

Po dotarciu do centrum miasta bardzo szybko znajdujemy tanią noclegownię. Nie zdążyliśmy jeszcze zająć naszych pokoi, a już zaczepia nas producent filmowy – tak przynajmniej wynika z jego wizytówki. Podejrzewam jednak, że jest to asystent asystenta do spraw statystów ze specjalizacją „wyłapywanie białych turystów na ulicy”. Pyta, czy przypadkiem nie chcemy zagrać w filmie. Ja bym nie chciała?! W filmie z Bollywood!! Na dodatek w Bombaju – czyli centrum kina bollywoodzkiego? Zgadzam się bez chwili wahania. Zgodziłabym się, nawet gdyby kazali mi za to zapłacić.

Jeśli ktoś chciałby zobaczyć film, w którym „zagrałam”, muszę go rozczarować. Musiałby oglądać jedną produkcję za drugą, wypatrując mnie w gromadzie statystów. A że w samym Bombaju rocznie powstaje kilkaset filmów, mógłby tak stracić kilka długich miesięcy. Niestety, mimo natrętnych pytań i szczerych chęci po drugiej stronie nikt nie był w stanie powiedzieć, jak brzmi tytuł filmu z moim udziałem ani o czym on jest. Zaczęliśmy podejrzewać, że taką wiedzę posiadał tylko reżyser. Aktorzy występują w kilku produkcjach jednocześnie i często nawet nie są świadomi, w której z nich w danym momencie grają. Nasuwa się też inne wyjaśnienie: nagrywa się kilka różnych scen, montuje, a później sprawdza, co wyszło i dopiero wtedy nadaje się tytuł filmowi.

Mniszką nie zostanę


Do Puny przyjeżdżamy rankiem. Zanim wpuszczą nas do OSHO, czyli międzynarodowego centrum medytacji, musimy zostać prześwietleni przez tutejsze „służby specjalne”. Kilkakrotnie sprawdzają nam paszporty, rejestrują, wypisują dziesiątki dokumentów i... testują na nosicielstwo wirusa HIV. (Uff, nie mam – to chyba jedyne pozytywne doświadczenie z tego miejsca). Życie w centrum koncentruje się wokół przytulania się do obcych ludzi, medytacji i tańca prowadzącego do oświecenia. I na ciągłym uśmiechaniu się. Jakby tego było mało – wszyscy przez cały dzień chodzą w szatach tego samego, MARONOWEGO koloru (nie należy go mylić z bordowym ani brązowym). Raz ubrałam się w taką szatę i już wiem, że nigdy więcej nie włożę niczego, co choć przez chwilę leżało w pobliżu koloru maronowego. Nie pasuje mi ani ta szata, ani atmosfera tego miejsca. Co ja tu robię? Bardzo mi się to centrum nie podoba. Dzisiaj zabrano nawet moją przepustkę. A bez niej ani rusz – ani wyjść, ani wejść. Ze łzami w oczach żądam jej zwrotu, po czym szybko uciekam, zostawiając moich współtowarzyszy podróży. Postanawiam samotnie wyruszyć na Goa.

White as a chicken


Tak właśnie mówią tu o mnie miejscowi. Hmm... Gdy na siebie patrzę, wydaje się dość mocno opalona. Ale jak to w Indiach – wszystko jest względne. A więc to tak wygląda ten rozreklamowany wszędzie raj na Ziemi!? Przecieram oczy ze zdumienia, gdy po całonocnej podróży docieram wreszcie na Goa. Chyba ktoś się pomylił i przywiózł mnie w niewłaściwe miejsce? Wokół pustkowie, a jedyne, co mogę dostrzec w blasku samotnej latarni, to śmieci i stare rozpadające się baraki. One świadczą, że wciąż jestem w Indiach, ale co się stało z cudownym Goa, o którym tyle słyszałam i gdzie miałam odpocząć przed wyprawą w głąb kraju? I do tego jeszcze to stado krów, chyba chcą mnie zaatakować – białą, dobrze widoczną pod latarnią, przestraszoną zachodnią turystkę!

O świcie okazuje się, że jednak jestem na Goa. Baraki zamieniły się w restauracje, bary i sklepiki, przestały już wyglądać tak obskurne. Widoki przypominają te z reklam Bounty. Upał sięga 50oC lub nawet więcej, piasek na plaży tak parzy, że nie jestem w stanie po nim chodzić. To cud, że żyją tu ludzie. Podejrzewam, że tubylcy zastanawiają się, jak my wytrzymujemy temperatury –20oC. Chwilami tęsknię do naszego polskiego chłodnego lata.

Lady Baloon


Oto Hampi – miasto tysiąca zrujnowanych świątyń. W ruinach zadomowili się miejscowi. Mają tu domy, sklepy, restauracje, jest nawet posterunek policji. Zapewne daje im to niesamowite poczucie obcowania ze świętością.

Jak wszędzie w Indiach, tak i tu na ulicach jest pełno dzieci, a więc również wrzasku, śmiechu i zabawy. A kto może być większą atrakcją niż biały człowiek z aparatem fotograficznym? Może jedynie biały rozdający balony. Bo taki biały myśli sobie, że jeśli przekupi czymś dzieciaki, będzie mógł zrobić im więcej zdjęć. Nic bardziej mylnego! Gdy tylko włożyłam rękę do kieszeni plecaka w poszukiwaniu balonów, natychmiast otoczyła mnie chmara maluchów. W takich warunkach nie da się zrobić zdjęć nawet najbardziej szerokokątnym obiektywem świata. Nie mam nawet odwagi pomyśleć, co się stanie, jak im pokażę balony! I słusznie – dzieci przybywa coraz więcej, a wrzask wzrasta do poziomu przekraczającego wszelkie normy BHP (chyba że w Indiach mają inne normy, lub, co bardziej prawdopodobne, w ogóle ich nie mają). Obdarowane balonikami dzieci odbiegają uradowane, a w ich miejsce pojawiają się kolejne. Po rozdaniu balonów zaczynam wyjmować z plecaka wszystko, czego mogę się pozbyć: spinki i gumki do włosów, naklejki, gumy do żucia, długopisy, cukierki. Odtąd jestem dla nich „panią od balonów”. Gdziekolwiek je napotkam, słyszę mniej lub bardziej śmiałe: madame, baloons, baloons!

In indian way


Po przebyciu kilkuset kilometrów skrajnie zmęczona i głodna trafiam w sam środek monsunu – którego się, oczywiście, nie spodziewałam! Ulice zamieniły się w rzeki, nie mam się do kogo odezwać, nikt nie chce dodać mi otuchy. Przełykam łzy, które pojawiły się z poczucia bezradności i… uciekam. Kolejna noc w drodze.

Podczas dość długiej podróży do Majsur doświadczam czegoś, co można ogólnie nazwać „indian way”. „Indyjskość” Hindusów przerasta mnie momentami – mówią, że funkcjonują in indian way, a znaczy to tyle co „mamy to wszystko gdzieś”. Na przykład: nie można wierzyć, że autobus odjedzie za pięć minut. Bardziej prawdopodobne, że za 5 godzin, ale nim to nastąpi, pięciu „organizatorów” przeliczy po pięć razy wszystkich pasażerów, robiąc przy tym mnóstwo hałasu, wydzierając się, nawołując, poganiając, biegając tam i z powrotem. Ma to dawać wrażenie pośpiechu, a i tak trzeba cierpliwie czekać. Ja do cierpliwych, niestety, nie należę.

Oprócz tego załamuje mnie fakt, że nikt tu bezinteresownie niczego nie zrobi. Owszem, Hindusi pomogą trafi ć na stację kolejową bądź wybrać odpowiedni autobus, ale zwykle chcą przy okazji coś sprzedać albo naciągnąć turystę na kasę. Do tego są święcie przekonani, że każda dziewczyna z Zachodu przyjeżdża na wakacje do Indii po to, by zaspokoić seksualnie każdego napotkanego mężczyznę! Męczy mnie już to nieufanie nikomu.

Jesus loves you


Za sprawą przecudnego miasteczka Koczin, do którego wczoraj trafi łam, jestem już w lepszym nastroju. A może dlatego, że się wreszcie najadłam? Albo dlatego że Hindusi, jak chcą, potrafi ą być jednak mili i nawet, o dziwo, bezinteresowni?

W mieście szokuje mnie liczba kościołów, kaplic, krzyży i szkół przykościelnych. Podejrzewam, że polscy słuchacze pewnego radia mogliby poczuć zazdrość. Dość ciekawie prezentuje się grupa kobiet w sari modlących się z różańcami w rękach.


Koczin to inny świat. Nie ma świątyń hinduskich, zniknęły kolorowe obrazki z bóstwami, za to pojawiły się plakaty z napisami „Jesus loves you”. Indie: w jednym miejscu ludzie modlą się do Jezusa, a w drugim karmią małpy i słonie, żeby mieć dobrą karmę.

Nie musisz być żołnierzem


Mija piąty dzień mojego pobytu w Koczin, a ja mam wrażenie, że jestem tutaj od zawsze. Piłam tu najlepszy na świecie koktajl mleczny z chikku. W Indiach jest mnóstwo nieznanych mi owoców i warzyw. Chikku wygląda jak mały ziemniak albo jak połączenie ziemniaka z kiwi. Owoc sam w sobie jest paskudny – grudki papieru ściernego zatopione w przejrzałej gruszce. Ale w połączeniu z mlekiem i lodem… Raj dla podniebienia, przynajmniej mojego.

Jedzenie to jedna z tych rzeczy, za które się kocha Indie. Ja pokochałam je od pierwszego ryżu biryani. Ten kraj kocham też za wszechobecną soczewicę, placki naan, masala dosa, ale przede wszystkim za samosy, czyli smażone trójkątne pierożki. Czasami tylko zdradzam je, cichcem pochłaniając w jakiejś wąskiej uliczce lassi – tutejszy jogurt. Dzień bez bananowego lassi to po prostu dzień stracony.

Mimo tej miłości do indyjskiej kuchni od czasu do czasu odzywa się we mnie „zachodnia” natura i konsumuję pepsi (co dziwne, coca-cola – która wydaje się być zawsze i wszędzie – została tu wyparta właśnie przez koncern Pepsico). Zimny napój nie dość, że gasi pragnienie, to jakimś dziwnym sposobem działa też kojąco na układ nerwowy. Po męczącym dniu, po znoszeniu upałów, które wcześniej wydawały się nie do zniesienia, po niezliczonych zaczepkach i przeróżnych propozycjach wypijam butelkę bąbelkowanego napoju i świat wydaje się piękny.

Znowu byłam w kinie, tym razem na filmie Heros. Miał traktować o poważnej tematyce (przynajmniej tak mi się wydawało, sądząc po patosie niektórych scen), ale był niewiarygodne, idiotycznie śmieszny. Oczywiście, nie rozumiem jeszcze hinduskiego, jednak w Indiach aktorstwo jest na tak wysokim poziomie, że nie trzeba nawet znać języka. Morał z fi lmu był następujący: You don’t have to be a soldier to love your country! Czy wiedzieliście o tym? Kochacie swój kraj, tak jak Hindusi swój?

Post scriptum


Wiedziałam, że tak się to skończy. Nie byłabym sobą, gdybym się choć na chwilę nie zakochała. No, i zdarzyło się, właśnie tu, w samym centrum chrześcijańskich Indii. Ma na imię Francis – tak samo jak mało hinduskie jest jego imię, równie mało egzotycznie się zachowuje. To znaczy: nie wyznaje mi miłości od pierwszego wejrzenia. Nie wznosi pod niebiosa mojej urody, nie widzi nieba w moich oczach i nawet nie chce dotknąć mojej tak pięknej jasnej skóry. Jak na Hindusa, jest nienormalny. Idę z nim dziś na kolację. Ale aby ostrożności stało się zadość, wybrałam zatłoczoną restaurację blisko mojego hotelu. Publicznie chyba nic mi złego nie zrobi?

Koniec tego dobrego


Jutro o 9.05 mam lot do Helsinek, a stamtąd do domu. Z jednej strony żal wyjeżdżać, zostawiać słońce, miejsca, do których pewnie już nie wrócę. Żal, że nie poznałam lepiej tutejszej kultury. Z drugiej strony ulga. Indie są super, Hindusi – niekoniecznie. Już się cieszę na myśl, że gdy będę szła ulicą, nikt nie będzie zwracał na mnie uwagi.


Dziwny jest ten kraj. Czasem się zastanawiam, jak to wszystko się kręci przy całkowitym braku organizacji, w tym brudzie? W kraju, gdzie jedną sprawą zajmuje się kilka osób. A aby coś załatwić, trzeba wypełnić dziesiątki formularzy. Nie wiem, gdzie oni te wszystkie dokumenty trzymają. Gdyby mieli Ministerstwo Archiwizacji, byłoby wielkości całego Bombaju. A może mają, tylko ja nic o tym nie wiem?

Ludzie śpią na chodniku, w poprzek przejścia przez ruchliwą ulicę. Sygnalizacja świetlna – po co? I tak nikt nie zwraca uwagi na kolory. Do zapanowania nad ruchem drogowym potrzeba kilku policjantów. A jednak to wszystko działa... w sumie chyba nie najgorzej.

Indie – informacje praktyczne




  • Waluta: rupie (INR); 1 USD = ok. 50 INR.



  • Przelot Lufthansa czy FinnAir kosztuje ok. 2 000–2 500 zł w obie strony.






  • Pociąg Bangalur–Madras 205 rupii.
  • Autobus Puna–Kolhapur 170 rupii, autokar Madras–Majsur ok. 700 rupii.
  • Pociąg Bangalur– Bombaj ok. 300 rupii.



  • Hostel w Bombaju ok. 600– –1 500 rupii, na Goa 300 rupii.
  • W innych miejscach ok. 500 rupii (ceny za jedynkę).



  • Obiad 40–60 rupii, koktajl z chikku 20 rupii, butelka wody 10 rupii.