Przez całe południowe wybrzeże ciągnie się szeroka piaszczysta plaża, która w kolejnych rankingach dostaje tytuły „najpiękniejszej” albo „ostatniej takiej w Europie”. Złotą, wyraźnie oddzielającą się kolorem wstęgę widać już z samolotu, który siada z impetem na krótkim pasie.

Przylecieliśmy z opóźnieniem i martwię się, czy w apartamencie ktoś będzie czekał, ale senhora Rita na przeprosiny tylko macha ręką: – Przecież widziałam. Poza sezonem, nie licząc turbośmigłowców z Madery, ląduje tu jeden samolot w tygodniu!

Jest cudownie pusto i cicho. Nocą w kamienny dom z widokiem na ocean uderzają orzeszki z palmy, której pień fantazyjnie przebija dach tarasu. „Pac, pac” słychać na zmianę z wyciem wiatru. Vila Baleira, jedyna większa miejscowość na wyspie, na którą tu mówi się po prostu „Centro”, została zbudowana w cichej zatoczce, ale od jesieni i tak w niej nieźle duje.

– Ten wiatr jest zły dla ludzi i wyspy, bo ją wyjaławia – powtarzają miejscowi.

Ale dobry dla plaży. Wieje z północy, a cała północ i wnętrze Porto Santo to złote zwietrzałe piaskowce, skamieniałe koralowce i algi, które przy silnych podmuchach sypią się jak piaskowe wodospady. Niesione z wiatrem drobinki od wieków osiadały na kamiennym tarasie na południu wyspy. Tak powstała niezwykła plaża ze złotym piaskiem o leczniczych właściwościach.

 

KAŻDY WRACA

Wymyśliłam sobie Porto Santo, żeby złapać trochę słońca przed zimą, ale szczerze mówiąc, przed wyjazdem zaczęłam się bać. Takie małe coś? Co będę tam robić przez tydzień? Przecież plaża mnie nudzi. Ale ta plaża wciąga i nie chce wypuścić. Z mola w centrum można nią pójść w lewo – aż do portu, w cieniu kwitnących aloesów i białych garaży dla łodzi wbudowanych w skałę. Prawdziwa jazda zaczyna się jednak, gdy pójdzie się w prawo. To 9 km do krańca wyspy szeroką na kilkadziesiąt metrów plażą kończącą się piaszczystym wałem i ani minuty zniechęcenia czy nudy. Piasek jest drobniutki, miękki, bez muszelek, kamyczków.

Kwadrans za Centro jedyne żywe istoty to grzejące się na słońcu jaszczurki i siewkowce, które zwiewają na śmiesznych chudych nóżkach przed falami. Czas zanika i nie wiem, kiedy docieram na pocztówkową plażę Calheta z wulkanicznymi skałami wystającymi z piasku i skalnym oknem w wodzie. Ponieważ to kraniec, wyspy z dwóch stron jak wściekłe przelewają się przez nie fale wysokości człowieka. Całości obrazka dopełnia Cal – największa z kilku satelickich wysepek Porto Santo – a kiedy wchodzę na punkt widokowy na klife, w tle majaczy Madera. Po wypłowiałym, porośniętym aloesami i opuncją płaskowyżu śmigają dżipy – takie safari jest jedną z najpopularniejszych płatnych przygód na Porto Santo.

Dróżki się rozwidlają, drogowskazy wskazują punkty widokowe. Na Porto Santo jest zadziwiająco dużo szlaków wędrówkowych; co prawda wysokości wulkanicznych stożków nie są imponujące, ale przecież wchodzi się z poziomu morza. Ocean po drugiej stronie wyspy widzę dopiero czwartego dnia spod szczytu Anna Ferreira z przedziwną formacją bazaltowych kolumn.

To zupełnie inny świat: prawie bezludny, z klifowym wybrzeżem, o które rozbijają się fale, fantazyjnymi piaskowymi skałami i polami lawy. Szlak na szczyt Pico Branco wspina się zakosami dawną drogą dla mułów. Wiatr dosłownie wbija w zbocze i do przełęczy poruszam się skokami między podmuchami. Z góry widać jak niebo zlewa się z wodą i mam ten widok tylko dla siebie; w ciągu całego dnia znowu nie spotkałam nikogo. Barman w knajpce przy rynku podsumowuje: – U nas gwarno jest tylko w sierpniu, kiedy przyjeżdżają jednodniowi turyści z Madery. Przez resztę roku mamy błogi spokój. Kogo nie zapytam – taksówkarza, sprzedawcę, właściciela łódki – każdy kiedyś uciekał z Porto Santo w świat. A potem wracał – mówiąc, że nigdzie nie jest lepiej niż tu.