Tekst: Piotr Chmieliński, Waszyngton, DC

Koronawirus niewątpliwie spowodował, że świat zatrzymał się na chwilę i zamknął w sieci ograniczeń. Dłuższą czy krótszą chwilę - kto to wie? Dla Pete’a Caseya, Brytyjczyka, który realizuje swoją niezwykłą podróż po Amazonii, to kolejny poważny problem stawiający powodzenie przedsięwzięcia pod znakiem zapytania.

Przypomnijmy – Pete Casey postawił sobie za cel dokonać trawersu Ameryki Południowej od wybrzeża Atlantyckiego do Pacyfiku trasą wyznaczoną przez Amazonkę. O nietypowości wyprawy decyduje zarówno kierunek – od ujścia do źródła rzeki, jak i sposób jej realizacji, Pete bowiem założył sobie, że każdy kilometr pokona przy użyciu wyłącznie siły własnych mięśni, wędrując bądź płynąc wpław największą rzeką świata. Aby spełnić to niezwykłe marzenie sprzedał dom w Anglii, zakończył pracę budowlańca, pożegnał rodzinę i przyjaciół, i chciałoby się powiedzieć – porzucił całe swoje dotychczasowe życie. Jednak mianem „dotychczasowego życia” już chyba bardziej można określić to amazońskie życie, bo podróż, która miała zakończyć się po maksymalnie 3 latach, trwa już 4,5 roku. I końca nie widać... Pete ma przed sobą jeszcze ponad 1/3 trasy do pokonania.

Problemy, które dotąd wpływały na przebieg ekspedycji – pogoda, powodzie, względy polityczne, przeszkody formalne, zakazy wstępu na niektóre terytoria, aresztowania, kradzieże – z perspektywy czasu wydają się stanowić preludium przygotowujące podróżnika na uderzenie czynnika, którego nie da się przekupić, któremu nie da się uciec, którego nie można ominąć czy znaleźć inne wyjście.

- Kto by pomyślał, że wirus, który pojawił się w odległych Chinach, będzie miał tak ogromne oddziaływanie na mieszkańców basenu Amazonki – snuje refleksję Pete. Pandemia koronawirusa opanowała już całą Amerykę Południową. W obecnej chwili największa liczba ofiar notowana jest w Brazylii, ale zagrożenie szybko rozprzestrzenia się także w Peru, gdzie w amazońskiej dżungli utknął Casey. 

 

Przeczekanie

- Wracam do Wielkiej Brytanii. Tam przeczekam pandemię koronawirusa i wrócę tu, by kontynuować wędrówkę w kierunku źródła Amazonki - to była pierwsza myśl na wieść o rozprzestrzeniającym się w świecie SARS-CoV-2. Na decyzję podróżnika o przerwaniu wyprawy wpłynęły przede wszystkim... względy finansowe. Przeciągająca się podróż pochłonęła fundusze ze sprzedaży domu i wszelkie oszczędności Pete’a. - Zawsze byłem niezależny finansowo, nigdy nie pożyczałem pieniędzy. W Wielkiej Brytanii zaproponowano mi pracę, która pozwoliłaby zarobić tyle pieniędzy, by za rok wrócić do Peru i dokończyć misję. Teraz jednak nie mam wyboru i pozostaje mi pożyczka oraz uruchomienie zbiórki (kampania crowdfundingowa), gdy dotrę od Pucallpy - mówi podróżnik.

Pomysł z powrotem do Anglii ostatecznie upadł z oczywistych powodów – Peru ogłosiło „lockdown”: wstrzymano loty, poruszanie się po kraju i wydostanie z niego stanowi samo w sobie poważny problem, a do tego stwarza większe ryzyko zarażenia się koronawirusem niż pozostanie w miejscu obecnego pobytu. I choć nie wiadomo, jak długo to potrwa, podróżnik zdecydował się przeczekać pandemię w peruwiańskiej wiosce.

 

„Gringo pela yucca”

Pete mieszka w dżungli nad Amazonką, w małym domku z dala od ludzkich skupisk. Miał dużo szczęścia, że mieszkańcy wioski, gdzie się zatrzymał „tylko” poprosili go o zamieszkanie na uboczu, by nie wywoływać u innych paniki związanej z obecnością przedstawiciela „gringos” postrzeganych jako źródło ryzyka. Miał też dużo szczęścia, że w chwili ogłoszenia globalnego i lokalnego zagrożenia koronawirusowego, znaleźli się ludzie chętni użyczyć mu lokum.

Dom, w którym zamieszkał Pete zdaniem miejscowych jest nawiedzony. - Być może mam zatem jakieś towarzystwo – żartuje podróżnik. – A przynajmniej pewność, że nikt mnie w nocy nie okradnie. Poza tym, jak donosi, ma szalonego dzikiego kota, który go często odwiedza, dwie świnie, dwa kurczaki oraz „setki papug i innych ptaków, które zlatują się każdego wieczoru i ćwierkają, jak szalone.”

Ma też grono indiańskich przyjaciół. Choć wśród rdzennych mieszkańców peruwiańskich wiosek powszechne jest przekonanie, że biały człowiek to ten, który „roznosi wirusa”, Anglik zdołał zyskać sobie sympatię wielu osób.

 - Nie jestem do końca odizolowany – pisze Pete. – Właściciel farmy odwiedza mnie kilka razy w tygodniu, kilka innych osób przychodzi do uprawy roślin. A produkcja żywności na własny użytek wioski to jedyny sposób na przetrwanie tego trudnego okresu, gdy turystyka i ekoturystyka w Peru zostały zamrożone, gdy sprzedaż produktów rolnych na targach miejskich także jest niemożliwa, gdy wyjazd poza wioskę nie wchodzi w grę, bo nie ma pieniędzy na benzynę do łódek zwanych peke peke .

W zamian za zakwaterowanie i wyżywienie Pete pomaga przy budowie domu w okolicy, gdzie mieszka. Pracuje jako wolontariusz przy sadzeniu i zbiorach trzciny cukrowej, bananów. Uczestniczy także w zbieraniu juki i przerabianiu jej na farinę, która jest podstawą diety mieszkańców dorzecza Amazonki. Okazał się wyjątkowo sprawny w obieraniu juki (proces zwany pela yucca), co zaowocowało przekształceniem typowego powiedzenia, jakim miejscowi określają białych ludzi i teraz w wiosce, gdzie Pete mieszka nie mówi się już „Gringo pela cara” (blada twarz), tylko „Gringo pela yucca”.

Podróżnik uczy się każdego dnia, jak żyć w amazońskiej dżungli, poznaje fach myśliwych, zdobywa umiejętność posługiwania się maczetą i wdraża w typowe dla miejscowych obowiązki.

 Jestem zajęty i mam codzienną listę zadań do wykonania, czasami zaczynam dzień bardzo wczesnym rankiem – opisuje Pete swoje życie w dżungli. – Czasem idę kilka kilometrów do lasu, by zebrać drewno na opał. Jest tu o wiele bardziej dzika przyroda, w tym niesamowita różnorodność tropikalnych ptaków. Chciałbym mieć profesjonalny aparat fotograficzny, by to uwiecznić. Kilka dni temu omal nie nadepnąłem na boa dusiciela o pięknym kolorze i długości około 5 metrów. Jego głowa była wielkości mojego buta!

Praca, którą wykonuje to także rodzaj treningu fizycznego, który uważa za najbardziej odpowiedni dla siebie.  - Nigdy nie znosiłem ćwiczeń na siłowni ani joggingu. Wolałem biegać w określonym celu lub robić coś praktycznego – więc moja obecna sytuacja wydaje się być idealna z tej perspektywy - wyjaśnia. A dobra kondycja i bycie silnym to podstawa, by móc ruszyć w dalszą drogę.

 

Być cierpliwym

Kolejny przedłużający się postój i brak możliwości kontynuowania wędrówki do celu, coraz częściej skłania Pete’a do refleksji nad ogromem czasu, który pochłania jego wyprawa. 

- Kiedy jestem zmuszony zatrzymać się na dłużej, coraz bardziej martwię się o czas, jaki zabiera mi próba osiągnięcia tego mojego szalonego marzenia. Kilka lat temu, jeszcze w Brazylii, straciłem matkę, teraz martwię się o zdrowie mojego ojca. Czasami wydaje mi się to samolubne, że tak wykorzystuję ten cenny czas i ciągle ryzykuję życie. Mam nadzieję, że ukończę wyprawę dla wszystkich, za którymi tęsknie i których kocham i zobaczę się z ojcem jak najszybciej.  A przy tym dodaje: - Chcę dokończyć tę wyprawę. Jestem gotowy do wyjścia, ale muszę być bardzo, bardzo cierpliwy i czekać.

Który to już raz słowo „cierpliwość” pojawia się w historiach o wyprawie Pete’a Caseya?! Jedno jest pewne - trwająca ponad 4 lata podróż, najpierw przez Brazylię, potem Peru jest dla Brytyjczyka poligonem do ćwiczenia cierpliwości. Przeszkody, które mnożą się zwłaszcza w peruwiańskiej części jego ekspedycji, nie raz już stanowiły test dla jego determinacji i nerwów.

I nawet przysłanie odpowiedzi na pytania do niniejszego tekstu wymagało od podróżnika niezwykłych pokładów cierpliwości. Jedyne urządzenie, jakie obecnie posiada, które umożliwia mu sporadyczny kontakt ze światem, pozwala nadawać teksty zawierające jednorazowo do 160 znaków.  Godna podziwu jest również cierpliwość i mozolny wysiłek, jaki w odbiór i zebranie tych kilkudziesięciu krótki wiadomości w jedną całość włożył przyjaciel Pete’a, Clive Maguire. Obu panom składam wielkie podziękowania!