Za nimi idą kolejne, są na wyciągnięcie ręki, ale nikt nie ośmiela się ich dotknąć. Mam wrażenie, że parada trwa bez końca: 60 słoni wyszło na kąpiel, z ulicy schodzą wprost do płytkiej i rozległej rzeki Ma Oya. Dzielą się na małe grupki, brodzą w wodzie między potężnymi głazami. Zanim pojawiło się tu stado, zachwycałam się piękną rzeką, palmami i wysokimi soczyście zielonymi trawami porastającymi przeciwległy brzeg. Teraz, gdy opanowały go słonie, trudno mi uwierzyć, że to dzieje się naprawdę.

Miejscowy 20-latek z bosakiem w dłoni – znakiem rozpoznawczym kornaka, opiekuna słoni – za kilka dolarów zachęca stojących przy rzece turystów do zdjęcia z jednym ze swoich podopiecznych. Ci, którzy dali się namówić i stają blisko zwierzęcia, z wrażenia nawet zapominają się uśmiechnąć. – Większość słoni w sierocińcu Pinnawela jest oswojonych, więc nie powinny stanowić zagrożenia – mówi Lanka Dharmadasa, pracownik naukowy w ośrodku. Jednak gdy patrzę na potężne trzymetrowe monstrum, jakoś mnie to nie przekonuje. Ostry bosak w rękach kornaka przy słoniu wygląda jak zapałka, a uderzenie trąbą bez trudu powaliłoby człowieka...

Po godzinie znów wyje syrena i trzaskają rolety w oknach. Słonie, nieco się ociągając, posłusznie wracają ulicą do oddalonego o kilkaset metrów domu. W Pinnawela mieszkają na zaledwie 9 ha, większość z nich się tu wychowała. Do ośrodka sprowadza się młode, które straciły matkę, lub są poważnie ranne. Jako że sierociniec działa od 35 lat, stado powiększa się również od wewnątrz – urodziło się tu już 20 słoniątek. Pracownicy starają się, by mimo ciasnoty zwierzęta żyły podobnie jak na wolności. Samice swobodnie skupiają się w grupki, wspólnie wychowują młode, a gdy dorastający samiec staje się agresywny, jest izolowany od reszty. – W Pinnawela zajmują się tym nasi ludzie – mówi Dharmadasa. – Na wolności to samice przepędzają niebezpiecznych panów, zmuszając ich do samotnej wędrówki.

Sierociniec powstał, by chronić słonie przed ludźmi. Na Cejlonie nikt nie poluje na nie dla kłów – wśród tutejszych olbrzymów ciosy ma tylko 10 proc. samców. Nie ma też popytu na bezwartościową dla przemysłu skórę słoni i ich mięso. Jedynym powodem, dla którego populacja tych zwierząt od początku ubiegłego wieku spadła z około 36 tys. do 5 tys., jest konflikt o terytorium. Ludzie, wycinając lasy deszczowe pod uprawy, ograniczają naturalne miejsca żerowania słoni, niszczą korytarze, którymi zwierzęta przemieszczają się między siedliskami; zwykle w poszukiwaniu jedzenia słoń pokonuje co najmniej 30 km na dobę. W latach 50. XX w. lasy pokrywały 50 proc. powierzchni wyspy, obecnie to zaledwie 20 proc.

Słoń w ciągu nocy zjada 150 kg liści, traw i kory drzew. Gdy natrafi na uprawy, przez kilka godzin unicestwia roczny plon małego gospodarstwa. By ustrzec skromne źródło dochodu przed szkodnikami, rolnicy do nich strzelają, podrzucają trucizny, kopią doły-pułapki. Atakowane słonie stają się groźne dla człowieka. W ciągu ostatnich 10 lat zginęło 536 ludzi i 1 369 słoni.

Na razie trudną sytuację rząd zażegnuje, oferując rolnikom odszkodowania za stracone plony. Konflikt można by rozwiązać, zapewniając zwierzętom większą przestrzeń w parkach narodowych i wytyczając między nimi korytarze do swobodnych wędrówek. Jednak aby zapobiec wymykaniu się słoni poza teren chroniony, trzeba ogrodzić go płotem elektrycznym, a to bardzo kosztowne przedsięwzięcie (na razie płot okala 500 km granic parków). Mówi się też o konieczności wprowadzenia odstrzału słoni, jeśli ich liczba wzrośnie.

Podskakuję w dżipie, który wozi nas po wyboistych ścieżkach Parku Narodowego Udawalawe. Wypatruję, co kryje się w wysokich trawach i krzewach. Podobno tu, na 30 tys. ha między zbiornikiem Udawalawe a rzeką Walawe dzikich słoni trudno nie zobaczyć. W parku mieszka ich około 600.



Pierwszego, schowanego pod drzewem, przewodniczka pokazuje nam już po pięciu minutach jazdy. Potem kolejne – trzy duże słonie z małym, którego pilnują, zaniepokojone naszą obecnością. Otaczają dziecko tak szczelnie, że trudno je dostrzec. Trzymając aparaty fotograficzne w pogotowiu, ruszamy dalej. Oglądamy orły, zimorodki z modrymi skrzydełkami, mijamy wygrzewającą się na drodze dużą jaszczurkę. Nagle dochodzi do nas dziwny odór. – Czujecie? – pyta biolożka Manori Gunawardena, która nas oprowadza po parku. – To zapach samca słonia. Właśnie przechodzi okres wzmożonej aktywności seksulanej, musth. Poziom testosteronu podnosi mu się nawet o 60 proc. i zwierzę staje się niebezpieczne – wyjaśnia. Jak na komendę sprawca zepsucia atmosfery wychyla się zza kępy krzewów, zaczyna wierzgać i przeraźliwie ryczeć. – O, podniósł trąbę, to znak, że jest bardzo rozdrażniony – wyjaśnia przewodniczka. Wtem kolos odwraca się i rusza biegiem w głąb sawanny. Po kilku minutach widzimy go znowu. Tym razem nie jest sam. Zaczyna atakować innego, mniejszego od niego samca, który wypoczywał w cieniu drzewa. Czyżby zanosiło się na bójkę? Słonie ryczą, przekrzykują się, zarzucają trąbami. Ostatecznie mniejszy odchodzi, uznając przewagę przeciwnika. To mądre zwierzęta, nie walczą bez potrzeby. A my ruszamy dalej, podziwiać kolejne słonie i podglądać stado kąpiących się w jeziorze dzikich bawołów.

Kiedyś słonie były na Cejlonie główną siłą pociągową, teraz prawie ich się w ten sposób nie wykorzystuje, a gdy osiągną 30. rok życia, wręcz obowiązuje je zakaz pracy, by noszeniem ciężarów nie zniszczyły sobie ostatniego, szóstego kompletu zębów trzonowych. Gdy one wypadną, zwierzę nie może przeżuwać i ginie. Jednak w kilku ośrodkach na Sri Lance pracują po trzy godziny dziennie, wożąc turystów. Za przejażdżkę w Hambantocie biuro turystyczne liczy 36 dol. (w pakiecie jest ubezpieczenie i dyplom z ekologicznego papieru z łajna słonia). Tymczasem bez pośrednika zaproponowano mi cenę 20 dol. i natychmiast ją obniżono do 15 dol., co oznacza, że można by kwotę wytargować nawet do 8 dol.

Nasza słonica jest śliczna, ma 5-centymetrowe rzęsy. Z lekkim zaskoczeniem konstatuję, że wchodzi się na nią po drabinie. Ale, doprawdy, inaczej trudno byłoby się dostać na znajdujący się prawie na wysokości trzech metrów grzbiet. Kolejna niespodzianka: zamiast siodła ma zamocowaną dużą platformę, na której mieszczą się cztery osoby. Turyści siadają bokiem do kierunku jazdy i nogi spuszczają na zewnątrz. Najciekawiej jest na szyi słonia – od razu proszę o tę miejscówkę. Jeszcze nie zdążyłam się wygodnie usadowić i oswoić z sytuacją, a przed moim nosem pojawia się wielka trąba mojej słonicy. Wącha (zwierzęta te mają doskonały węch i słaby wzrok), bada i wyraźnie czegoś się domaga. Gdy pojawia się chłopiec z kiścią bananów za dolara, szybko zgaduję, że o to właśnie jej chodziło. Podaję przysmak do trąby i natychmiast ląduje on w pysku, razem ze skórką, naturalnie. Od tej pory mamy umowę: gdy klepię słonicę po głowie, ona podnosi trąbę po banana. Próbuję się z nią pobawić, ale ona zamiast drapania w nos zdecydowanie woli smaczną przekąskę.

Noga za nogą idziemy na wycieczkę brzegiem jeziora. Tu znowu zimorodek, a tam na drzewie siedzi żołna. Jest wspaniale. Mam czas, by przyjrzeć się słoniowej skórze – przysłowia nie kłamią – i szczecinie, która porasta głowę. Wygląda jak z rzadka implantowane włosy z plastikowej szczotki do zamiatania. Czas płynie leniwie, słonica uszami wachluje mi łydki. W końcu kornak każe mi przesiąść się do tyłu, zajmuje moje miejsce i wchodzimy do płytkiego jeziora. Potem na lądzie robimy jeszcze rundkę ścieżką w gąszczu i wracamy do bazy. Gdy już stoję na własnych nogach, dostaję do potrzymania słonicę za łańcuch na jej szyi. Ale nie łudzę się, że mam nad nią jakąkolwiek kontrolę. Jest wręcz przeciwnie...