Wyjechałem z samego rana. Rowerem. Obywatele mają wakacje i walą jak jeden mąż na południowy wschód kraju. Wielocylindrowe silniki terenówek jęczą na stromym podjeździe. Jest wąsko, ale mijają mnie z szacunkiem, zostawiając dobre 2 m odstępu. Wychylają się z okien, robią zdjęcia, czasem ktoś stanie, zapyta: „Byłeś już na Gran Sabanie?”. No przecież właśnie jadę... Uwielbiają tę swoją sabanę.

Drzewa stoją gęsto, pachnie życiem: zbutwiałymi liśćmi, zwierzęcymi odchodami, aromatami nieznanych kwiatów. Wyżej to gęste powietrze rozrzedza się: chłód orzeźwia, wjeżdżam w las mglisty. Pojawiają się pierwsze wodospady, z kolei zaczyna doskwierać monotonia wysiłku: 200 m pod górę, zakręt w lewo, znowu 200, zakręt w prawo – niekończąca się sekwencja serpentyny. Jest taki moment, gdy puszczańskie sklepienie na chwilę otwiera się i ukazuje widok na pofałdowany dywan zieleni spływający stromo z gigantycznej tafli skalnej ciągnącej się po horyzont. Na wierzchu tej tafli leży właśnie Gran Sabana.

Dojeżdżam na nią w momencie najmniej spodziewanym. Klaustrofobiczny tunel wyrżnięty w gęstwinie wilgotnego lasu nagle znika, a przed moimi oczami staje niczym nieograniczona przestrzeń. Gdzieś daleko na horyzoncie, ledwie widoczne, majaczą tepuje: góry o płaskich szczytach. Takie same tafle skał jak Gran Sabana, tylko mniejsze i wyniesione nieco wyżej. Majestat krajobrazu i majestat wieku: to wszystko przecież skały sprzed 2 mld lat.

Jest dopiero trzecia po południu, ale nie będę już jechać dalej. Rozbijam namiot i patrzę na chmury, które wspinały się razem ze mną po zboczach płaskowyżu, a teraz prześlizgują się na górę. Zaraz po zmroku dostaję powitalny prezent: tęczę. Tęcza w nocy? Tak, cud natury.

 

Skarb

Gran Sabana, czyli Wielka Sawanna, jest legendą, religią, wyznaniem wiary Wenezuelczyka we własny kraj. Mamy kryzys? No, owszem, ale mamy też Gran Sabanę! To skarb krajobrazowy, a jej pastwiskowe przedpola – skarb mineralny. W Wenezueli lubi się podkreślać światowe rekordy, więc znów: kopalnie Las Cristinas to podobno jedne z najbogatszych złóż złota na naszej planecie. Ludzie lgną tu z całego kraju, kopią legalnie lub nie, pieniądze zostawiają w barach i domach publicznych. A potem wjeżdża się do takiego Las Claritas, koła grzęzną w błocie, łatwo przyszło, łatwo poszło, na asfalt nie starczyło.

Sabana dla rowerzysty to raptem 200 km świetnego asfaltu po płaskim terenie. Trzy dni na tę trasę to aż nadto, ale szybciej się nie dało. Co chwilę obezwładnia mnie krajobraz: każe zatrzymywać rower i robić zdjęcia.

Kolory są tu nachalne: intensywne, soczyste, kontrastowe. Wręcz nienaturalne, no bo kto to widział, by cały region wymalować tylko trzema barwami? Zielone trawy po horyzont, błękitne niebo oraz czerwone ścieżki i koryta rzek, po których cieniutką warstwą ślizga się krystalicznie czysta woda.

A poza tym: przestrzeń, to Wielkie Nic, które zachwyca najbardziej. Ta niemożność objęcia wzrokiem, bo jak objąć wzrokiem coś, co się nie kończy? Któregoś wieczoru odciągnąłem rower od asfaltowej drogi i szedłem w głąb traw do momentu, gdy wokół nie było już widać nic, tylko zieleń. Tam rozbiłem namiot. Czułem podniecenie bliskości tego, czego według Fromma pragnie każde ludzkie stworzenie: by ponownie zjednoczyć się z naturą, stać się na powrót jej organiczną częścią.

Na pewno zjednoczyłem się z nią, gdy stałem nagi w strugach Salto Pacheco, wodospadu o wysokości 25 m, jednego z dziesiątek wodospadów na tej trasie. Wracając na północ, zatrzymywałem się przy każdym z nich. Zostawałem na dwa–trzy dni zachwycony wciąż tym samym: przestrzenią, pustką i kontrastem czerwonych rzek i zielonych traw. Niedaleko stąd, w miejscu, gdzie nie dochodzi żadna droga, z jednego z tepui spada najwyższa kaskada świata: Salto Angel.

Na Gran Sabanie takie atrakcje pojawiają się niemal za każdym zakrętem: malownicza rzeka wijąca się wśród pustkowi, krystaliczne oczko wodne o idealnie półkolistym dnie, wodospad jeden, drugi, dwunasty; pojedynczy lub cała seria. Coś jakby magazyn cudów, którymi można by obdzielić pół kontynentu. I ta przestrzeń w formie skondensowanej: patrzeć przez chwilę i uspokoić się, patrzeć przez tydzień i nie chcieć się stamtąd ruszać, patrzeć dwa tygodnie i doznać oczyszczenia.

 

Kryzysowe miasteczka

Zanim wjechałem na sawannę, musiałem przejechać kawał drogi z Puerto Ordaz, wenezuelskiej stolicy przemysłu ciężkiego, w stronę Las Claritas i dalej.

Miasto jeszcze spało po sylwestrowej imprezie, gdy ruszałem w drogę. Wielopasmowe aleje, wysokie kominy hut stali i aluminium, a z drugiej strony: eleganckie dzielnice białych jednorodzinnych domów i szklane centra handlowe, budynki, które rozciągnięte są na przestrzeni przeszło kilometra.

Przejeżdżam rzekę Caroní drogą wiodącą koroną zapory wodnej. Jest potężna, ale nie może się równać z leżącą 80 km stąd Guri, trzecią największą elektrownią wodną świata. Z kolei kilka kilometrów na północ trafimy na inny wodny spektakl: to tam ciemnometaliczna Caroní łączy się z mlecznobłotnistą Orinoko. Dwa pasy wód o różnych kolorach przypatrują się sobie przez dobrych kilka kilometrów, zanim zdecydują się na wspólną podróż w kierunku Morza Karaibskiego.

400 km dzieli Puerto Ordaz od tej perły w narodowej koronie. Ten wstępny etap zajmuje mi trzy dni. Po obu stronach drogi ciągnie się drut kolczasty, zza którego spoglądają na podróżnego anemiczne pyski krów. Na okrasę – rzadko rozrzucone miasteczka: Upata, Guasipati, El Callao, El Dorado.

Za Las Claritas na przeszło 200 km miasteczka znikają, więc to ostatni dzwonek na zaopatrzenie. Zresztą w realiach wenezuelskiego kryzysu ostatnich lat nigdy nie wiadomo, gdzie, co i za ile uda się kupić. W miastach ustawiają się kilkusetmetrowe kolejki po papier toaletowy, ryż, mydło, makaron i inne produkty o cenach regulowanych przez rząd. Ceny często są niższe niż koszty produkcji, przez co przedsiębiorcom nie spieszy się do ich wytwarzania. Inflacja szaleje. Pod koniec 2014 r. za dolara na czarnym rynku płacono sto boliwarów. Dziś, nieco ponad dwa lata później, mowa o już trzech tysiącach. Kryzysowe reguły zaskakują, ale uważnie się im przyjrzawszy, można płynnie włączyć się do gry.

Tak, wszystko zmienia się za złotym Las Claritas. Znikają krowy suchotniczki, które – tak sobie wyobrażam – gdy nikt nie patrzy, kaszlą na boku od tej pożółkłej trawy, która dawno nie widziała deszczu. 400 km pastwisk zamyka skalny mur. Chmury, które do tej pory żeglowały po niebie bez przeszkód, muszą wznieść się o półtora tysiąca metrów. Para się skrapla i cała wilgoć zostaje tam, na podnóżku Gran Sabany. Rodzi się dzięki niej gęsta zielona breja tropikalnego lasu. To w nią się wbiłem.

Gdy po dwóch tygodniach wróciłem do Las Claritas, pożałowałem. Obracałem głowę na południe, coś nie pozwalało mi kontynuować drogi w kierunku fabryk i hut Puerto Ordaz. Później, setki kilometrów dalej, w Barinas czy San Fernando, znów mnie pytali, czy byłem na Gran Sabanie. Odpowiadałem, że byłem. I że wrócę.

Wojciech Ganczarek



Gran Sabana to jeden z 30 najpiękniejszych szlaków świata, o których piszemy  w marcowym wydaniu National Geographic Traveler (3/2017). Pozostałych artykułów szukajcie w wydaniu drukowanym.