Do Abomey zajeżdżamy wczesnym popołudniem. To dawna stolica królestwa Dahomey, które dziś leży na terytorium Beninu. Droga zajęła nam kilka dni. Dlatego odkładamy zwiedzanie miasta na następny dzień i relaksujemy się w hotelowym ogrodzie przy szklaneczce piwa La Beninoise. Jednak już po kilku łykach spokój zakłóca nam sprzedawca masek i koralików. A zaraz po nim lokalny przewodnik. Proponuje wycieczkę do królewskich pałaców, na targ fetyszy i udział w wieczornej ceremonii wudu (w Beninie pisane vodun, co w języku fon znaczy „duch”).

Mówi, że zwerbował już parę Austriaków, więc koszty rozłożą się na więcej osób. Początkowo sceptycznie podchodzimy do zapowiadanej ceremonii. Wyobraziliśmy sobie szemranego kapłana, kumpla przewodnika zarzynającego na potrzeby turystów kurczaka. Po chwili decydujemy się jednak dołączyć. W końcu relaks w ogrodzie i piwo mogą poczekać do wieczora.

Fetysze
Najpierw trafiamy na targ fetyszy. Trudno go fotografować. Sprzedawcy pieklą się, widząc turystę z aparatem gotowym do strzału. Ale łysy właściciel kilku dobrze zaopatrzonych straganów i sumiastych podkręconych wąsów chętnie zgodził się na sesję za kilka tysięcy franków CFA, których używa się w wielu krajach Afryki Zachodniej. Nie udało mu się sprzedać nam skóry lamparta, zarobi więc chociaż na zdjęciach swoich towarów. A czego on tu nie ma! Są i głowy, i czaszki psowatych, małp i młodego lwa.

Pstrokate główki i dzioby ptaków, a także ich łapki i skrzydła. Skóry węży, lampartów i antylop oraz ich powykręcane jak olbrzymi korkociąg rogi. Kupują to czarownicy i kapłani wudu, jako składniki tradycyjnych medykamentów i fetysze pomagające komunikować się z duchami. Sprzedawca wiedział, że nie przydadzą nam się jego fetysze, próbował więc wcisnąć na pamiątkę półmetrowego drewnianego penisa.

Nie skusiliśmy się jednak i grzecznie podziękowaliśmy. Dowiedzieliśmy się jednak, że fetysz można też urodzić. Przytrafiło się to żonie króla Tegbessou. Kobieta urodziła zdeformowane dziecko, bez rąk i nóg, z dwoma głowami. Nazwano je Adomou. Zdeformowane dzieci pojawiały się w rodzinie królewskiej jeszcze kilkanaście razy. Jako fetysze pośredniczyły między światem żywych i umarłych, przepowiadały śmierć. Ich zjednoczone duchy tworzą bóstwo Zomadonou, które czczone jest w czternastu świątyniach w mieście. To właśnie na doroczną ceremonię w Adomou Tegbessou zabrał nas przewodnik.

Ofiara dla ducha
Przeciskamy się gęsiego przez gęsty tłum na świątynnym placu. Odprowadzają nas zdziwione, błyszczące oczy spoconych ludzi, między którymi krążą flaszki palmowego bimbru i dżinu. Jesteśmy tu jedynymi białymi. Przewodnik jest lekko zdenerwowany, każe nam schować portfele i komórki do plecaków i zawiesić je na brzuchach. Jest ciemno, potykamy się o korzenie, ślizgamy na kamieniach.
Gdy docieramy na miejsce, kucamy tuż za grupą bębniarzy wygrywających skomplikowane polirytmie. Na środku placu kapłanki w białych chustach na głowach tańczą wokół leżącej krowy, wymachując nad nią mieczami. Wpadają w trans. Żadnych zdjęć – uprzedzał wcześniej przewodnik, a nasz Austriak wyciąga z plecaka lustrzankę z teleobiektywem i celuje w kapłanki. Ktoś z tłumu rzuca się na niego, by wyrwać mu aparat. Na szczęście krzyki podrywają przewodnika, który szybko uspokaja wzburzony tłum.

Gdy któryś z otaczających nas mężczyzn przywołuje głową, bym do niego podszedł, przewodnik mocno chwyta mój nadgarstek i nie daje wstać. Zostań. To niebezpieczne. – syczy. Tańce i transy trwają już dwie godziny, wraz z innymi na zmianę kucamy i wstajemy. Wygląda to jak zbiorowa gimnastyka. Ceremonia dobiega pomału końca. Duch Adomou opętał kapłankę. W ofierze dla niego zarżnięto krowę. Ale on przyjmie tylko ducha zwierzęcia, mięso zjedzą wierni. Jedna z vadounsi zanosi głowę krowy w darze potomkowi ostatniego króla Dahomeju Agboli-Agbo II Dedjlagni. Ten siedzi z gołym torsem na honorowym miejscu, otoczony świtą i wieńcem żon. Na koniec dowiadujemy się, że do 1900 r. w czasie tej ceremonii w ofierze składano niewolnika. Ale zakazali tego francuscy koloniści.

Benińskie amazonki
Przez kolejne dni zwiedzamy królestwo Dahomej, czyli dzisiejszy Benin. Po jego podboju przez Francuzów Dahomej aż do 1960 r. pozostawał kolonią. W 1975 r. zmienił nazwę na Benin, bardziej neutralną dla wszystkich grup etnicznych zamieszkujących kraj. Trafiamy do kompleksu pałaców królewskich w Abomey. Architektonicznie nie robi oszołamiającego wrażenia. To nie Wersal. Parterowe budynki kryte blachą (niegdyś strzechą) wyglądają bardziej na koszary niż pałace. Jednak wpisane są na listę światowego dziedzictwa UNESCO, a ich zwiedzanie daje dobre pojęcie, jakim lokalnym mocarstwem było państwo ludu Fon przez blisko 300 lat.

Pierwszy pałac wzniósł król Houegbadja w 1625 r., a każdy następny władca miał ambicje wybudować własny. Z upływem wieków na 40 hektarach stanęło 12 pałaców. Większość uległa zniszczeniu i dziś zwiedzać można tylko dwa. Wewnątrz oglądamy 11 rzeźbionych tronów królewskich, niektóre zdobione srebrem i miedzią. Ten króla Ghezo, który odebrał władzę bratu poprzez zamach stanu, stoi na czterech czaszkach wrogów. Nikogo to w Beninie nie dziwi. W armii Dahomeju służyło kilka tysięcy kobiet, które miały w zwyczaju obcinać w walce wrogom głowy. Nazywały siebie ahosi – żony króla, a uzbrojone były w muszkiety, maczugi i miecze.

Wrogowie, którzy nie stracili głowy, zostawali niewolnikami. Dla wielu z nich wyrok śmierci był tylko odroczony. Ich krew lała się strumieniami w ofierze na grobach przodków w czasie „dorocznej daniny”, kilkutygodniowej uroczystości, podczas której król przyjmował i wręczał dary, przydzielał żony (sam ich miał kilkaset), spełniał prośby poddanych. Dziś odwiedzający pałac składają prośby na grobie Ghezo. Wierzą, że duch władcy ich wysłucha. Nasz przewodnik prosi dla nas o powodzenie i po kilka żon dla każdego. Zaś dla siebie o hojny od nas napiwek. Ta ostatnia prośba będzie spełniona. Sam tego dopilnuję. Na dziedzińcu, pomiędzy pałacami, stoi niepozorny budynek. Przeciągam dłonią po jego rudej chropowatej ścianie. To Jého, świątynia, w której król składał hołd duchom i śmierci – wyjaśnił przewodnik – glina do jej budowy została wymieszana z krwią niewolników.

Obowiązkowy prezent

Miasto Ouidah to nasz ostatni cel na mapie kraju. Po drodze oglądamy zatłoczone i zadymione Kotonu oraz spokojne i prowincjonalne, choć stołeczne, Porto-Novo, z barwną kolonialną architekturą, ale niezbyt przyjazną atmosferą. Zagadywanie o cadaeu (po francusku „prezent”, „łapówka”) jest tu znacznie bardziej namolne niż w innych regionach kraju. Wcześniej wołano o pieniądze za zdjęcia, podniesiony z ziemi owoc baobabu czy wskazanie drogi; tutaj mamy płacić za samą obecność.

Oczekiwanie na cadaeu wynika z przekonania, że bogatszy powinien się dzielić z biedniejszym – a biały zawsze utożsamiany jest z kimś, kto ma pieniądze – oraz z powszechnego tu zwyczaju wymiany. – Coś za coś. Korupcja jest w naszej krwi – mówiła Madame Miriam, właścicielka hotelu w Natitingou. Bez odpalenia 10 proc. nic się nie załatwi. W Ouidah przez wieki dochodziło do wymiany, na której Dahomejczycy zbudowali swą potęgę gospodarczą i militarną. Ludzie za towary. Niewolników zdobywano na wojnach, ale i w łapankach organizowanych zarówno przez Afrykanów, jak i Europejczyków. Ambrose Lace, XVIII-wieczny handlarz z Liver-poolu, podawał w liście do kapitana statku obowiązującą w Ouidah cenę za jednego niewolnika.

Do wyboru: 6 skrzynek gorzałki, 25 strzelb, 200 funtów prochu strzelniczego, 10 długich szat, 10 sztuk perkalu lub 20 muszli kauri, które przez wieki były afrykańską walutą przywożoną głównie z Malediwów. Jako ozdoba kauri wykorzystywane są na całym świecie do dziś, również na kapeluszach podhalańskich górali.

Wybrzeże niewoli
Z portugalskiego fortu São João Baptista de Ajudá, w którym liczono żywy towar, ruszamy czterokilometrową „Drogą niewolników”. Mijamy małą świątynię wudu Dagoun. Tu wymodlił fortunę wpływowy portugalsko-brazylijski handlarz niewolników Francisco Félix de Sousa. Mianowany wicekrólem Ouidah przez swego przyjaciela króla Ghezo w zamian za pomoc w obaleniu brata. Bycie katolikiem nie przeszkadzało de Sousie praktykować równocześnie wudu i cieszyć się osiemdziesięcioma żonami.

Tak jak zresztą wielu innym osobom. Dowiaduję się tego, gdy trafiam do bazyliki Niepokalanego Poczęcia NMP, w której rozśpiewane, odświętnie ubrane tłumy biorą właśnie udział w niedzielnej mszy. Tuż obok stoi świątynia pytonów. A w niej pustki, tylko jeden wyznawca z wężowymi skaryfikacjami na policzkach i przewodnik pokazujący turystom święte węże. Wierni przyjdą po mszy w bazylice – zapewnia nas czciciel pytonów. Gdy w latach 70. XX w. Benin wstąpił na drogę socjalizmu, wudu było tępione jako niepostępowe zabobony, ale od lat 90. znów wróciło do łask i stało się jedną z oficjalnych religii kraju.

Kurzącą się drogą, którą pędzono spętanych nieszczęśników, dochodzimy do plaży. Stoi tu monument „Brama bez powrotu” poświęcony trzem milionom Afrykanów wywiezionym z Wybrzeża Niewolniczego do Ameryki, dokąd mogli zabrać jedynie wspomnienia swojego kraju i wiarę w wudu. Wokół monumentu biegają rozkrzyczane dzieciaki z wycieczki szkolnej. Z kilkoma chłopakami wskakuję do Zatoki Gwinejskiej. Woda jest ciepła, ale fale bardzo silne. Miotają mną po piasku jak muszelką kauri. Po kąpieli długo czyszczę stopy z czarnych plam smoły lub ropy, która pływa w falach oceanu. Są jak duchy niewolników zmarłych w drodze na morzu, które czepiają się żywych i domagają ofiary.

Przemysław Kozłowski