Wijąca się zakosami ścieżka wygląda z oddali jak linia nakreślona przez malarza pejzażystę, który próbuje ożywić nią swoje dzieło. Przebija się przez płaskie, ogołocone z krzaków pastwiska usiane sylwetkami krów skubiących w swoim zwykłym zadumaniu trawę. Gdyby nasz malarz rozstawił sztalugi nieco dalej, jego oczom ukazałby się ogromny kamienny krąg – jeden z najbardziej niesamowitych śladów pozostawionych przez wikingów na szwedzkiej ziemi. Spacer ku niemu zajmuje trochę czasu. W końcu się pojawia, w pełnym majestacie, uczepiony krawędzi ponad 30-metrowego klifu, za którym rozciąga się Bałtyk.
 

Sylwetki kamieni postawionych niedaleko wioski Kåseberga w szwedzkiej Skåne odcinają się ostrą kreską na tle zamglonego nieba. Fotografowie pojawiają się tu świtem, gdy świat jeszcze śpi, a krąg słońca przesuwa się pomiędzy budowlą, malując na niej barwne refleksy. Niewiele o niej wiadomo poza tym, że jest dziełem wikingów. Datowanie metodą węgla C14 ulokowało początek historii tego kamiennego kręgu między pięćsetnym a tysięcznym rokiem. W tym samym czasie fala skandynawskiego podboju właśnie się rozpędzała, mając wkrótce dotrzeć nie tylko do najdalszych zakątków Europy, ale także na Bliski Wschód i kontynent amerykański.
 

Szwedzkie  Stonehenge
 

Z typowo szwedzkim zaufaniem do społeczeństwa Ales Stenar – bo tak zwie się ten kamienny krąg – pozostawiono otwarty, dostępny dla każdego, bez opłat i strażników nerwowo łypiących na poczynania zwiedzających. Można robić, co się chce, i jedynie skromne tabliczki przypominają, by otoczyć to miejsce należytym szacunkiem. Dzieciaki próbują wspiąć się na najwyższe kamienie (a mają one dobre 3 m), grupki znajomych rozkładają się na kocach, by zająć się zawartością przytarganych ze sobą piknikowych koszy. Co jakiś czas pojawia się ktoś przytulający się do kamieni w wierze, że oddadzą mu one magiczną energię. Wieczorami, gdy ludzi jest mniej, z pobliskich pastwisk ciągną tu krowy, które bezceremonialnie czochrają swoje cielska o chropowate głazy. 59 kamieni ustawiono w kształt długiej na 67 i szerokiej na 19 m pękatej łodzi, zostawiając wewnątrz sporo miejsca dla widmowych wioślarzy.
 

Czemu służył ten kamienny krąg? Naukowcy bezradnie skrobią się w głowy, sypiąc z rękawów kolejnymi teoriami. Być może był to cmentarz, znaleziono tu bowiem ślady pochówku, przypuszczalnie jednak pochodzą one z czasów, zanim wzniesiono monument. Pomnik? Świątynia? Kalendarz solarny? Podczas letniego przesilenia słońce znika za horyzontem dokładnie nad północno-zachodnim krańcem budowli, w trakcie zimowego pojawia się na południowo-wschodnim. Fakt ten jednak mówi nam tylko tyle, że wikingom astronomia nie była obca. Jak zawsze w takich sytuacjach, musiały pojawić się teorie – proponowane już nie przez naukowców – o udziale cywilizacji pozaziemskich.
 

Ludzie  znad  fiordów
 

Opieram się plecami o jeden z kamieni, popijam przeraźliwie słabe szwedzkie piwo, które sprezentował mi uczynny Szwed zajmujący miejsce obok, i zastanawiam się, jak to się stało, że o ekspansji ludów skandynawskich wciąż wiemy niewiele, choć miała ona miejsce zaledwie tysiąc lat temu (to „zaledwie” jest usprawiedliwione w kontekście całej ludzkiej historii). Nawet pochodzenie nazwy „wikingowie” nie jest do końca jasne. Specjaliści dogrzebali się w języku staronorweskim słowa viken, którym określano „ludzi znad fiordów”. Z czasem viken wtopiło się ponoć w język staroangielski, nabierając bardziej złowrogiego znaczenia – „skandynawskich piratów”. Zgrabna teoria, której bez większych oporów można przyklasnąć. Tyle że przybyszów z północnych rejonów nazywano zwykle na dziesiątki sposobów – Normanowie, Ludzie Północy, Danowie, Rusini, Obcy, Warengowie – o wikingach zwykle się nawet nie zająknąwszy. Pewne jest, że nie byli jednym ludem ani narodem żyjącym w sformalizowanej grupie. Ot, zwyczajni mieszkańcy nadmorskich rejonów Skandynawii rozstrzygający swoje sprawy we własnym gronie.
 

Świat usłyszał o nich, gdy w VIII w. dzisiejsze: Szwecja, Norwegia i Dania, okazały się dla nich zbyt ciasne. Drużyny wyruszyły przed siebie, przez kolejne trzy wieki budząc popłoch, ale też przyczyniając się do rozwoju handlu i ożywionego przepływu idei i pomysłów. Nigdy wcześniej ani później – jeżeli zapomnimy na chwilę o światowym sukcesie Ikei – Skandynawowie nie odegrali tak dużej roli w historii naszej cywilizacji. Kilka dni wcześniej próbowałem zgłębić tajniki historii wikingów na wyspie Birka, kilkadziesiąt kilometrów od Sztokholmu. Tysiąc lat temu na tym skrawku lądu na jeziorze Melar znajdował się jeden z ważniejszych punktów na mapie świata wikingów. Ówczesna osada uznawana jest zresztą za pierwsze szwedzkie miasto. W czasach świetności była schronieniem dla około tysiąca osób, co czyniło z niej prawdziwą metropolię. Pomiędzy wiotkimi brzozami i potężnymi głazami wytyczono alejki wijące się pomiędzy zrekonstruowanymi chatami Skandynawów dającymi pojęcie o tym, jak przed laty wyglądało tu życie. Wokół domków o dachu ze strzechą kręcą się pokrzykujący turystom do ucha statyści grający role dawnych mieszkańców Birki. Jeżeli nie damy się wciągnąć w serwowane przez nich atrakcje, możemy w spokoju napatrzeć się na słynne wikińskie łodzie mknące po wodzie jeziora. Bez płaskodennych drewnianych okrętów wyposażonych w składane maszty wikingowie nigdy by zapewne nie opuścili swoich domów, a o ich życiu wiedziałaby dziś tylko garstka zapaleńców śledząca historię północnych krajów. Mistrzami szkutnictwa skandynawskie ludy zostały trochę z przymusu – pod nosem mieli Bałtyk i Morze Północne, niespokojne i kapryśne. By sprostać wymaganiom, jakie stawiała przed nimi wzburzona woda, trzeba było obmyślić lekkie okręty o szczególnej budowie. Jako szkielet służył dębowy kil wsparty giętymi poprzecznymi wręgami. Na to nakładano poszycie, stosując metodę klepkową, mocując je świerkowymi korzeniami. Dzięki temu łodzie były niesamowicie elastyczne i bez zbędnych protestów przyjmowały uderzenia fal. Ich rozmiar sięgał od kilku do aż 30 m długości. Dzięki nowatorskiemu rozwiązaniu – połączeniu napędu żaglowego z wiosłowym – skandynawskie drużyny zyskały niezależność od zachcianek wiatru.
 

Wagabundy  Północy
 

Porzucam swoje miejsce pod jednym z kamieni w Ales Stenar i idę spojrzeć znad krawędzi klifu na morze i kryjącą się poniżej Kåsebergę pełną sympatycznych drewnianych domków. W mikroskopijnym porcie można dostać wyśmienite przekąski z razowego chleba, buraczków i kawałka śledzia. Patrząc na szarawy Bałtyk, nie mam wątpliwości, że Skandynawowie nie tylko lubili wodę – nie bez powodu wybrali na miejsce kamiennego kręgu akurat szczyt klifu – ale zarażeni byli też podróżniczym bakcylem. Do wyruszenia w drogę pchały ich głównie prozaiczne przyczyny – chęć wzbogacenia się, ubicia intratnych interesów, zajęcia nowych ziem – większość badaczy zgadza się jednak, że tak szeroko zakrojona ekspansja wynikała z czegoś więcej. Z potrzeby bycia w ruchu, przemieszczania się.
 

Średniowieczni nomadzi, podróżnicy sprzed tysiąca lat, wagabundy Północy. To sprawia, że choć zasłynęli brutalnością, krwawymi obrzędami i szerzeniem gwałtu, nie mogę nie czuć do nich nici sympatii. Typowy obraz wikińskich hord rozprawiających się z wszystkim, co napotkają po drodze, jest zresztą sporym uproszczeniem. Gębę krwiożerczych zabijaków zyskali trochę dzięki Kościołowi – wikingowie byli poganami i w interesie instytucji było przedstawianie ich w mało korzystnym świetle. W tamtych czasach Skandynawowie nie byli jednak jedyną grupą sięgającą po broń. Niejednokrotnie zresztą ekspansja wikingów odbywała się w bardziej cywilizowany sposób – ludzie ci prowadzili handel, często osiedlali się w miejscach, które im się podobały, mieszając się z ludnością tubylczą. Zanim w ruch poszły topory i miecze, żądali daniny. Gdy dostali, czego chcieli, niekoniecznie rwali się do walki. Zaznaczone strzałkami na mapie w Birce trasy skandynawskich wypraw uświadomiły mi, z jak wielkim działali oni rozmachem.
 

Obszar, na którym postawili stopę, jest porównywalny z terenem Cesarstwa Rzymskiego. Każdy zakątek, do którego dało się dopłynąć – nie tylko morzem, ale także rzekami – był warty zainteresowania. Orkady i Szetlandy zajęli szybko i bez większego problemu: były niezamieszkane. Łatwość, z jaką w czerwcu 793 r. złupili klasztor na szkockiej wyspie Lindisfarne, zaskoczyła nawet ich samych. Monaster, choć w późniejszym czasie odbudowywany, nigdy już nie otrząsnął się z zadanych ciosów. Dziś jest imponującą ruiną pełną łuków i kolumn, pomiędzy którymi hula wiatr (to tu Roman Polański kręcił Matnię). Na miejsce można się dostać po wątłej grobli dwa razy dziennie wynurzającej się z wody podczas odpływu. Później poszło już z górki. Wyspy Brytyjskie, Irlandia, Wyspy Owcze, Hebrydy, a w końcu Islandia. Na tej ostatniej zadomowieni irlandzcy mnisi na widok wikingów podjęli jedyną słuszną decyzję: oddalili się w pośpiechu. Najeźdźcy zamienili się szybko w rybaków i pasterzy owiec, w wolnych chwilach mocząc zapewne nogi w gorących islandzkich źródłach. Kolejnym przystankiem musiała być już Grenlandia (wtedy jeszcze nie skuta lodem), a później Ameryka Północna, na długo zanim ktokolwiek usłyszał o Kolumbie. Próbowali ugryźć Hiszpanię, opływając Półwysep Iberyjski i przez Cieśninę Gibraltarską dostając się do Morza Śródziemnego, tu zderzyli się jednak z nieprawdopodobnie silnym oporem panujących wówczas na tych ziemiach Arabów. Równie pociągający był Wschód: Ruś, Morze Czarne i Kaspijskie, do których dotarli rzekami, podobnie jak do Konstantynopola i Bagdadu. Nie mogli nie trafić do Polski leżącej tak blisko ich ojczyzny, że nie przyszło im do głowy, by wszczynać tu niepotrzebne awantury. Zamiast ścinać głowy, woleli z naszymi przodkami prowadzić ożywiony handel. Wikingowie znaleźli sobie miejsce na wyspie Wolin (Jómsborga) oraz w Truso (dzisiejszy Janów niedaleko Elbląga). Zaciągali się do najemnej gwardii Bolesława Chrobrego, a w Lednicy stawili odpór czeskiemu księciu Brzetysławowi, który uderzył na Wielkopolskę, gdy nie w smak mu była rodząca się piastowska potęga. Po ponad trzech wiekach panowanie wikingów zgasło jak zdmuchnięty płomień świecy. Osiedlając się na nowych ziemiach, szybko się asymilowali, z czasem zaczęli przechodzić na chrześcijaństwo, głównie dlatego zresztą, że biskupi zakazywali handlu z poganami. Niebawem rolę bałtyckich korsarzy mieli przejąć Słowianie, którzy jednak nigdy nie zdobyli tak znaczącej pozycji. Pozostała legenda o przybyszach z Północy, krwiożerczych i walczących w hełmach ze zwierzęcymi rogami. I choć w historii Skandynawów wciąż jest trochę niewiadomych, pewne jest, że to ostatnie to wymysł popkultury. Rogate hełmy wikingowie stosowali jedynie w celach ceremonialnych, a zupełnie niepraktyczny pomysł zakładania ich na głowę na polu bitwy skwitowaliby co najwyżej salwą rubasznego śmiechu. 
 

Tekst: Michał Głombiowski


W najnowszym - marcowym numerze National Geographic Polska znajdziecie szereg artykułów poświęconych wikingom. Zapraszamy do lektury!