Do Namibii wyruszamy na sześć tygodni z dwójką małych dzieci. Dlatego przed wyjazdem zbieramy wszystkie możliwe, nieraz sprzeczne informacje. Ta wyprawa nie może być wielką improwizacją z jeszcze jednego powodu: jedziemy do byłej niemieckiej kolonii, jak na kraj afrykański, niezwykle uporządkowanej. Noclegi w w parkach narodowych rezerwujemy z trzymiesięcznym wyprzedzeniem. Auto wynajmujemy jeszcze w Polsce, przez internet.

Lądujemy w Windhuk. Po przylocie z Europy miasto sprawia wrażenie prowincjonalnej dziury. Wystarczy jednak pojeździć trochę po Namibii, by wydała się światową metropolią. Mieszkający tu na stałe Polak Jurek Mazgaj (właściciel biura podróży) zapewnia, że lewostronny ruch nie będzie dla nas problemem. – Dwa auta dziennie to tutaj tłok – żartuje, gdy w wypożyczalni odbieramy lśniącego nissana. W jego ogromnym bagażniku mieści się skrzynia na jedzenie, lodówka, kuchenka, stolik, krzesła, sztućce, miski, talerze – wszystko co niezbędne podczas wyprawy.

KOLCZYKI Z JASZCZUREK

Pierwszy nocleg wypada w Solitaire, najmniejszym mieście Namibii, następnego dnia jesteśmy w Sesriem, skąd jedziemy zobaczyć najwyższe wydmy świata. Mają po 300 m. Choć na pierwszy rzut oka zdają się być bez życia, wystarczy trochę poczekać, by zobaczyć ich mieszkańców: oryksy, ptaki oraz chrabąszcze. Te ostatnie dosłownie stają na głowie, by się napić. O świcie opierają się o skrzydła, czekając aż krople rosy osiadłe na ich pancerzach połączą się w jedną dużą, która wessana pozwoli im przeżyć kolejny upalny dzień.

Trzy dni pobytu na pustyni Namib sprawiają, że zapominamy o istnieniu świata i cywilizacji. Ale ci, którzy przed wiekami przybyli tu zarządzać niemiecką kolonią, o swoim haimat zapominać nie mieli zamiaru. Jak XIX-wieczny baron Hans Heinrich von Wolf, który na tutejszym pustkowiu wybudował zamek. Duwisib Castle miał mu przypominać architekturę ukochanej Saksonii, baron postanowił hodować nawet konie. Po jego śmierci stado rozproszyło się i dziś można spotkać pustynnych przedstawicieli tego gatunku wędrujących po bezkresnej przestrzeni.

Przestrzeń – na początku to właśnie ona najbardziej upaja przybyszów z zatłoczonej Europy. Krajobraz bezkresny, bezludny, bezdrzewny. Choć jesteśmy w kraju większym od Polski, mieszka w nim niespełna dwa miliony ludzi. Można cały dzień jechać i nie spotkać ani jednego auta. Ale ta pustka bywa przerażająca, jak choćby dwustukilometrowy dojazd do Lüderitz, gdzie rozciąga się prawdziwie księżycowy krajobraz. Też pustynia, lecz zupełnie inna: kamienista, szaroburo-czarna, odpychająca, obca. Gdy w 1883 r. niemiecki kupiec Lüderitz kupił tę ziemię od przywódcy Nama za 10 tys. reichsmark (ok. 30 tys. euro) oraz 260 sztuk broni, jego krajanie pukali się w głowę: po co komu kamienista pustynia? Przestali się pukać, gdy odkryto na niej diamenty. W pierwszych latach wystarczyło ponoć wyjść na spacer, by bez trudu zebrać garść tych drogocennych kamieni. Dziś pamiątką diamentowego boomu jest miasto Kolmanskop. Raptem dwie ulice i kilkanaście domów, wybudowano je w 1908 r. dla sprowadzonych z Niemiec inżynierów oraz ich rodzin. Powstała sala teatralna i gimnastyczna, kręgielnia, piekarnia, a nawet fabryka lodu. Wodę pitną sprowadzano z odległego o tysiąc kilometrów Kapsztadu, a ziemniaki aż z Niemiec. Niestety ta świetność trwała krótko: miasto opuszczono niespełna 50 lat później, po odkryciu łatwiejszych w eksploatacji złóż w rzece Oranje. Dziś Kolmanskop wygląda jak miasto duchów. Podłogi, niegdyś szorowane do połysku, przykrywa metrowy dywan piasku, na którym swe ślady zostawiają jaszczurki i hieny. Coraz wyższe wydmy wpraszające się przez otwarte drzwi pewnego dnia skryją domy całkowicie. Być może wówczas Kolmanskop zniknie, bo już dziś z pierwszego szeregu domów wystają z piasku tylko resztki dachów.

Choć Namibia ma ponad 2 tys. km nabrzeża, znajdują się na nim tylko trzy miasta. Poza Lüderitz odwiedzamy portowe Walwis Bay (znane z szanty: „ze Świnoujścia do Walwis Bay droga nie była krótka”) i Swakopmund. To ostatnie architekturą przypomina nam Sopot. Domy z wieżyczkami, stylowe okna z witrażykami – przez chwilę mamy wrażenie, że jesteśmy w Europie. Wystarczy jednak wyjść na obrzeża miejscowości, by zobaczyć pustynię. Tommy Collard, miejscowy przewodnik, spędził tu już ćwierć wieku i zaklina się, że choćby mu płacili złotem, nie wyjechałby nawet na dzień. Nie musi. Wysłużonym land roverem jeździ sobie tylko znanymi szlakami, wypatrując śladów na piasku. Kiedy podchodzimy do niego bliżej, pokazuje nam z bliska coś, co z początku przypomina dwa ziarnka pieprzu. Okazuje się, że to oczy żmii piaskowej. Wkrótce oglądamy też chrząszcze i gekona. – Kto ma ochotę na niezwykłą biżuterię? – pyta. Zgłaszam się i po chwili malutka jaszczurka trzyma się ząbkami mego ucha. Po szybkiej sesji zdjęciowej zostaje delikatnie odłożona na piasek. Tommy pilnuje, by podczas jego prezentacji żadnemu z mieszkańców pustyni nie stała się krzywda.

EGZOTYKA NA TELEFON

Pas wybrzeża od Swakopmund aż do położonej na północy granicy z Angolą to owiane złą sławą Wybrzeże Szkieletowe. Żeglarze nazywali je „piach z piekła” i trudno o trafniejszą nazwę. Rozbitkowie, którym udało się przeżyć katastrofę statku, ginęli na tutejszym brzegu z zimna (lodowaty prąd z Antarktydy), upału (prawie nigdy nie ma tu chmur) oraz pragnienia (setki kilometrów do najbliższej naturalnej wody pitnej). Mimo nowoczesnej techniki nawigacyjnej statki rozbijają się tu do dziś (ostatni trzy miesiące przed naszym przyjazdem). Dlatego także obecnie dla podróżnika liczą się tu rzeczy podstawowe: paliwo, woda, jedzenie...

Pozostawiamy to niegościnne wybrzeże. Bezdrożami Damaralandu trafiamy do krainy zamieszkałej przez lud Himba będący ikoną afrykańskiej egzotyki. Kobiety z tego plemienia nie używają wody, która jest dla nich tabu. Dzień zaczynają od okadzenia ciała i ubrań wonnym dymem, po czym smarują się mieszanką ochry, tłuszczu i ziół, dzięki czemu ich skóra nabiera pięknego czerwonawego koloru. Przedstawiciele tej społeczności sporo czasu poświęcają też na pielęgnację włosów: sposób ich splatania określa pozycję właściciela w społeczności. Młodzieńcy przed inicjacją seksualną zaplatają z tyłu warkocz. Dziewczynki, które nie nadają się jeszcze na żony, chronią twarz za ? rankami splecionych włosów. Za to kobiety zamężne długie warkocze oblepiają glinką. Dziś praktycznie każda z wiosek, do których można dotrzeć samochodem, jest odwiedzana przez turystów. W zamian za zrobienie zdjęć zostawiają oni miejscowym jedzenie oraz pieniądze. Wydawałoby się, że mając stałe źródło dochodu, Himba nie muszą się martwić o przetrwanie, jednak ich przyszłość jest niepewna. Każde z dzieci, które idzie do szkoły, chce wyglądać i żyć jak pozostali uczniowie. Zresztą dla wszystkich zdobycze cywilizacji są kuszące, dlatego właściwie we wszystkich wioskach można już spotkać miski i kubki „made in China”, plastikowe krzesła ogrodowe czy telefony komórkowe. Przy pomocy tych ostatnich wodzowie są uprzedzani o zbliżających się turystach, więc niepasujące do wizerunku „ostatniego prawdziwego plemienia Afryki” przedmioty i sprzęty po prostu chowa się przed przyjściem wycieczki. Na czas wizyty wioskę muszą też opuścić ubrani w spodnie i podkoszulki chłopcy.

LWI BLEF

W Namibii stare i nowe współistnieje obok siebie na każdym kroku. W położonym w sercu terenów Himba mieście Opuwo widzimy półnagie kobiety pakujące swe towary do wózków w supermarkecie. To dla nas ostateczny dowód, że na odkrycie Afryki spóźniliśmy się jakieś pół wieku. Pozostaje odkrywanie przyrody w Parku Narodowym Etosza. Ma powierzchnię większą niż nasze województwo dolnośląskie. Aby zatrzymać tu zwierzęta, wykopano na jego terenie kilkanaście oczek wodnych, zaś przy trzech kempingach ( jedynych na tak wielkim obszarze!) wodopoje są specjalnie podświetlane, by turyści mogli oglądać nocne życie zwierząt. Siedzenie przy takim oczku ma w sobie magię planu filmowego National Geographic. Do wodopoju skrada się młoda żyrafa. Niepewnie się rozgląda, waha. Ponad sto osób z zapartym tchem obserwuje: napije się czy nie? Nagle zwierzę odbiega w mrok, a po chwili w jego miejsce pojawia się rodzina nosorożców. Obok przemyka szakal, z drugiej strony nadchodzi stado zebr. Jest po północy, tylko nieliczni nagrodzeni zostają za swą wytrwałość widokiem lwa, który pijąc wodę, cały czas nas obserwuje.

Za dnia krążymy samochodem po drogach parku. Spotkanie z lwem czy żyrafą mamy gwarantowane, gdyż Namibia jest pierwszym krajem, który ochronę zwierząt wpisał w swą konstytucję. Nie są to puste deklaracje: za zabicie dzikiego zwierzęcia bez zezwolenia grożą kary jak za morderstwo!

Stajemy przy oczku wodnym, gdzie miał być lew. Czujemy się trochę głupio, bo naprzeciwko nas stoi sześć samochodów, a siedzący w nich ludzie patrzą w naszą stronę jak zahipnotyzowani. Sytuacja robi się coraz bardziej irytująca, bo wszyscy zaczynają nam robić zdjęcia. Czy my mamy UFO na dachu? A w ogóle gdzie jest ten lew? W pewnym momencie z traw koło naszego auta wypełza trzymetrowy wąż, a po chwili zza niewielkiego krzaka podnosi głowę… lew. Był cztery metry od nas! Ogromny samiec leniwie się przeciąga, po czym tylko przewraca się na drugi bok. Ośmielone zebry zbliżają się do wodopoju. Nagle w ułamku sekundy stado rzuca się do panicznej ucieczki, wzbijając tumany kurzu. Gdy pył opada, okazuje się, że na trawie leży powalona przez lwicę zebra. A więc lenistwo samca to był jedynie blef! Lew, który tak chytrze odwrócił uwagę stada zebr, teraz powoli idzie dobić zdobycz swej partnerki.

Wracając na kemping, dostrzegamy kupy słonia: jedną, drugą, dziesiątą. Niestety przez gęstwinę zieleni nic nie widać. Uświadamiamy sobie, że słoń może być raptem dwa metry od drogi, a możemy go w tym buszu nie zobaczyć! Na szczęście wychodzi sam na drogę. Nie, nie sam. Za nim jest drugi. Oba kolosy stają pośrodku i zaczynają się okładać trąbami. Wygląda to jak walka o przywództwo w stadzie. Po chwili pojawia się samica z młodymi i kolejne... Zostajemy otoczeni przez czterdzieści słoni. Są jednak zajęte sobą, gdy jakiś młody chce do nas podejść, dostaje od mamy klapsa trąbą. To nauka na przyszłość: samochody są jak kamienie, należy je omijać. Tylko jeden z samców patrzy na nas uważnie i wachluje się uszami, ostrzegając nas, że jeden niewłaściwy ruch i nie zawaha się użyć siły. Choć przychodzi pokusa ucieczki, nie ruszam się. W końcu spełnia się jedno z mych największych marzeń, by zobaczyć słonie na wolności!

POLSKIE ŚPIEWY W BUSZU

Do pełni szczęścia brakuje nam tylko spotkania z pierwszymi mieszkańcami w tej części Afryki. Niestety, dziś są ostatnimi na drabinie społecznej, nie tylko w Namibii. Podzielenie Kalahari między farmy sprawiło, że Buszmeni nie mają gdzie polować, a ich wiedza, jak przetrwać w buszu, okazuje się we współczesnym świecie kompletnie nieprzydatna. Po co rozpalać ogień patykami, gdy jest zapalniczka? W jakim celu budować buszmeńskie studnie (polegające na zakopywaniu strusich jaj z wodą), gdy kilka kilometrów od wioski jest pompa? Resztki swej tożsamości próbują ocalić w wioskach kulturowych. Ponoć można ich spotkać w okolicy Tsumkwe, nieopodal granicy z Botswaną. To już pustynia Kalahari. Porośnięta krzakami, a nawet małymi drzewami w niczym nie przypomina „prawdziwej” pustyni. – Szukacie Buszmenów? – pyta recepcjonista na kempingu. – Pytajcie o wioskę Ju/’Hoansi-San – instruuje. Te ukośniki i apostrofy to mlaski, jakimi Buszmeni posługują się w swym języku. Nie ma szans, byśmy to powtórzyli...

Kiedy docieramy na miejsce, widok nie jest zachęcający. Wszędzie walają się szkła i plastiki. Chaty sklecone z blach, plandek, na drzewie tabliczka: „Tu czekać”, i... cennik usług. Najdroższa propozycja: „Spend day with us”, kosztuje 20 dol. od osoby. Możemy wykupić program i zobaczyć, jak dawniej wyglądało życie ludu San. Obawiamy się żenującej cepelii dla turystów, ale skoro już tu jesteśmy, decydujemy się. Oprócz dnia z Buszmenami wykupujemy jeszcze poranny „spacer po buszu”. Pocieszamy się, że nawet jeśli to komercja, pieniądze, które zapłacimy, tra? ą bezpośrednio do tych, którzy ich potrzebują. Jesteśmy poproszeni o przejechanie na polanę kilometr od wsi. Wkrótce pojawia się na niej 30 osób. Wszyscy ubrani w skóry, z biżuterią wykonaną ze skorupek strusich jaj i nasion. Rozbawieni, z błyskiem w oku, szczęśliwi. Zupełnie inni niż gdy widzieliśmy ich we wsi.

Mężczyzna energicznie pociera patykiem o patyk, po chwili drobina żaru tra? a na suchą trawę. Spomiędzy obłoków dymu wyskakuje płomień, przy ognisku zaczynają się śpiewy i tańce. Czujemy, że to, co widzimy, nie jest jarmarcznym pokazem. Te kupione przez turystów chwile to bodaj jedyne momenty, gdy Buszmeni mogą poczuć się dumni ze swej przeszłości, gdy stają się znów wolnymi ludźmi, wyrwanymi z piekła beznadziejnej codziennej wegetacji. Pokazując swój świat innym, na chwilę odzyskują go dla siebie.

Na koniec śpiewamy im kilka polskich piosenek. Są zachwyceni: jak dotąd nikt jeszcze nie robił dla nich występu. Gdy nadejdzie chwila rozstania, zostawiamy im swoje warzywa i owoce. Za dwie godziny jazdy będziemy je mogli sobie kupić, dla nich te 150 km to niewyobrażalnie daleko. Noc spędzona z ludem San stała się naszym najmilszym wspomnieniem z wyprawy. Ulotną chwilą bycia z ludźmi należącymi do świata odchodzącego na naszych oczach.
  • Powierzchnia: 825 418 km2.
  • Ludność: 2,1 mln.
  • Język: oficjalny angielski, używane: afrikaans, niemiecki, języki etniczne (m.in. bantu, khoisan, oshiwamb).
  • Waluta: dolar namibijski (1 USD= 7,8 N$).


  • Wiza Namibii dla obywateli Polski nie jest wydawana na lotnisku.
  • Jeśli leci się przez RPA lub kraje ościenne, można wyrobić w danym kraju w ambasadzie Namibii.
  • Jeśli lecimy bezpośrednio z Polski, trzeba wyrobić wizę w Niemczech, w Berlinie: www.namibia-botschaft.de, lub załatwić to przez biuro podróży oferujące wyjazdy do Namibii.
  • Koszt wizy – 70 euro.
Od maja do września trwa zima i szczyt sezonu turystycznego. Październik to idealny czas: jest już ciepło, a jeszcze dość pusto. Przelot z Polski do Windhuk (np. Lufthansą, lot z przesiadkami) to wydatek od 4,2 tys. zł. Taniej można szukać połączeń przez RPA (bilet w promocji 2,5 tys. zł).
  • Komunikacja publiczna właściwie nie istnieje, dlatego powszechny jest wynajem samochodu. Wybierając auto, najlepiej jest rozesłać maile do kilku firm (zrzeszonych w  www.caran.org) i porównać ceny. W Namibii obowiązuje ruch lewostronny.
  • Należy tankować zawsze, gdy tylko jest stacja benzynowa.
  • Najpopularniejszą formą noclegu są kempingi. Ceny wynoszą od ok. 50 do 100 dol. namib.
  • Noclegi w parkach narodowych rezerwuje się przez Namibia Wildlife Resorts (www.nwr.com.na).
  • Atrakcyjnym (także cenowo!) pomysłem są noclegi na campach prowadzonych przez lokalne społeczności.
  • Więcej: www.nacobta.na oraz www.savetherhino.org.
W restauracji warto spróbować rauchvleis (delikatna szynka, również antylopia). Na deser amarula cream – alkoholowy likier na bazie owoców maruli.
  • Odwiedzając osady Himba samodzielnie, przed wejściem na teren trzeba zapytać „wodza” o pozwolenie.
  • W Namibii działa projekt wiosek kulturowych – wspaniała możliwość poznania dawnego stylu życia www.lcfn.info.