Kiedy się ocknął, usłyszał dochodzące spod śniegu jęki. Zobaczył czyjąś rękę, wystający but. Natychmiast rzucił się do pomocy. Dopiero teraz poczuł silny ból w potłuczonych zebrach i krew w ustach, z których wypluł pięć zębów.

Przypomniał sobie, ze jest na Mount Evereście. Ze wczoraj zdobył szczyt, właśnie wraca z piątką przyjaciół do obozu. I że zeszła lawina. W tym momencie na lawinisku zobaczył więcej rąk, więcej wystających butów. Za pomocą radiotelefonu połączył się z bazą. Zawiadomił o wypadku. – Wisieliśmy w szóstkę na poręczówce, zeszła lawina, polecieliśmy ponad 200 m w dół – tłumaczył, próbując opanować emocje. W bazie zapanowała grobowa cisza. Lekarz wyprawy Marek Roslan z zimną krwią instruował Marciniaka, jak ma ratować swoich kolegów.

Reanimacja Wacława Otręby nie powiodła się. Mirosław Gardzielewski nie dawał znaków życia. Gdy Marciniak go odkopał, ten był jeszcze ciepły, ale tętno już ustało. O pomoc błagał „Zyga” Heinrich, który miał złamany kręgosłup i nie mógł się ruszać. Andrzej próbował mu ulżyć, zdejmując plecak z jego ramion, ale wtedy „Zyga” wył z bólu jeszcze bardziej. Pomóc mu już nie było można. Zmarł kilkanaście minut później.

Jedynym towarzyszem, który przeżył upadek, był Eugeniusz Chrobak, organizator wyprawy. Miał poważnie złamaną nogę, znajdował się w głębokim szoku. Nie docierało do niego to, co się stało. Stracił kontakt z rzeczywistością, bardzo narzekał na ból nogi.

 

Śmierć przychodzi we śnie

Zostali we dwóch: Chrobak, legenda himalaizmu, który za kilka dni miał skończyć 50 lat, i Marciniak, zaledwie 30-latek, który na wyprawę załapał się w ostatniej chwili. W Himalajach był pierwszy raz. To paradoks, ale szczyt zdobyli tylko oni dwaj: legenda i debiutant. Na wierzchołku najwyższej góry świata znaleźli się 24 maja 1989 r., o godzinie 20. Media natychmiast odtrąbiły kolejny wielki sukces polskich himalaistów: zdobycie Dachu Świata od strony zachodniej grani. Następnego dnia, 2 tys. m niżej, w okolicach przełęczy Lho La, zwycięski duet spotkał się z czterema kompanami, którym wejść się nie udało. Marciniak pamiętał, że otrzymał od nich gromkie oklaski. Teraz żaden z oklaskujących już nie żył.

Dwaj szczęśliwcy, którzy przeżyli, spędzili pierwsza noc pod śpiworami, które wyjęli z plecaków nieżyjących kolegów. Ze stoków Khumbutse co chwila schodziły kolejne zwały śniegu.

Informacja o katastrofie i czterech ofiarach śmiertelnych szybko dotarła do Polski. Grażyna Jaworska-Chrobak, żona Eugeniusza, dzwoniła do Katmandu z krakowskiej budki telefonicznej. Nie chciała telefonować z domu, tragiczne wieści trzymała w tajemnicy przed córką. Dzień wcześniej świętowała z przyjaciółmi sukces męża. Teraz czekała na informacje: w jak ciężkim stanie znajduje się Genek? To nagłe przejście od euforii do stanu dramatycznego oczekiwania było dla niej szczególnie bolesne. Po kilkunastu godzinach przyszła tragiczna wiadomość: mąż nie przetrwał nocy. Prawdopodobnie doznał wewnętrznego rozlewu krwi, którego powodem była złamana noga. Śmierć w takich przypadkach następuje we śnie, po ciele rozpływa się błogie ciepło, człowiek traci świadomość, już się nie budzi.

 

Samotna walka

Andrzej Marciniak zostaje sam. Podczas ratowania kolegów zgubił gogle. Teraz, gdy razi go słonce, mruży oczy, chroniąc je przed oślepiającym blaskiem. To niewiele pomaga. Dostaje śnieżnej ślepoty, traci wzrok. Jest głodny, od dwóch dni nic nie jadł. W ustach czuje metaliczno-słodki smak, dziury po zębach wciąż krwawią, język drętwieje z bólu. Chce dostać się do obozu I, ale przy tej fatalnej pogodzie nie może określić, gdzie się znajduje. Łączy się z bazą, ale nie ma sił mówić. Nikt nie ma dla niego dobrych wieści: ekipa ratunkowa, która wystartowała, musiała zawrócić ze względu na zagrożenie lawinowe. Koledzy podtrzymują go na duchu, obiecują, ze wkrótce przyleci po niego helikopter. Nie ma pojęcia, dokąd iść. Prawie nie widzi, jedynie coś pomarańczowego na horyzoncie. Dociera tam. To namiot! A więc odnalazł obóz I. Poturbowany, przerażony śmiercią wokół, zaszywa się w śpiwory i czeka na wschód słońca. Jest kompletnie bezradny. Wiatr trzepocze namiotem jak żaglem w czasie sztormu. Słychać schodzące lawiny. Ze snu budzą go spadające kamienie. Odszukuje w kieszeni maleńki różaniec, który dostał na drogę od pobożnej matki. Modli się. Zmarzniętymi palcami wyczuwa w kurtce porcelanowego słonika, którego dostał od ukochanej dziewczyny. Tak bardzo chciałby móc jeszcze na nią patrzeć, musi zatem przeżyć i odzyskać wzrok. Agnieszka czeka na niego w bazie w Katmandu. W sztabie kryzysowym przybywa himalaistów, przewodników, dziennikarzy. Wszyscy są zgodni: piesze podejście od nepalskiej strony jest niemożliwe ze względu na pogodę. Jedyną nadzieją jest specjalny helikopter, bo na tych wysokościach zwykłe śmigła łamią się jak zapałki. W Nepalu nikt nie ma takiego sprzętu. Brakuje również pilotów, którzy odważyliby się podjąć tak ryzykownej misji. – Za żadne pieniądze, za żadne pieniądze! – powtarzają azjatyccy piloci, których Polacy błagają o pomoc.

 

Ofiary wielkiej polityki

Trzy dni po katastrofie zostaje podjęta decyzja, by akcję ratunkową przeprowadzić od strony chińskiej. Niestety na przeszkodzie staje polityka. W Pekinie trwają właśnie wielkie protesty na placu Tiananmen, ich efektem będzie masakra 4 czerwca, w której czołgi rozjadą ponad 2 tys. studentów. Także polskie władze nie maja głowy do międzynarodowych akcji dyplomatycznych, których celem byłby nacisk na Pekin. Za kilka dni maja się odbyć pierwsze od zakończenia II wojny światowej częściowo wolne wybory parlamentarne będące wynikiem porozumień Okrągłego Stołu. Ratowanie himalaistów to w tych dniach ostatnia sprawa, która spędza sen z powiek dygnitarzom w Warszawie. W tej sytuacji wybitny himalaista Artur Hajzer, który brał udział w początkowej fazie wyprawy Chrobaka, decyduje, że nie może czekać ani chwili dłużej. Nielegalnie, na własną odpowiedzialność rusza z dwoma Nowozelandczykami w kierunku Chin, pełen determinacji jedzie 30 godzin po nierównym terenie. W końcu dociera do klasztoru Rongbuk, stamtąd rusza pieszo przez lodowiec.

Trasa chińska okazuje się rzeczywiście łatwa, ktoś żartobliwie porównuje ja nawet do drogi z Brzezin na Halę Gąsienicową. Ratownicy maja nadzieje, ze w kilka godzin dotrą do zagubionego himalaisty. Ale Marciniak nie chce czekać dłużej. – Po pięciu dniach śnieżyca ustała. Z opakowań po lekarstwach zrobiłem sobie namiastkę okularów szczelinowych, które ograniczały dopływ światła do oczu. Zacząłem odróżniać kształty, to pozwoliło mi na utrzymywanie jednego kierunku podczas marszu. Podjąłem decyzje, że schodzę sam – wspominał później. Kiedy wychodzi z namiotu i wiąże buty, słyszy dziwne dźwięki. Jest przerażony, bo w tych warunkach omamy słuchowe zwiastują groźne zaburzenia psychiczne będące wynikiem stresu i wysokości. Na szczęście w tym momencie widzi przed sobą Hajzera z dwoma uśmiechniętymi Nowozelandczykami.

– Stał i patrzył na nas, chyba nie dowierzając. Załadowaliśmy świeże baterie do jego radiotelefonu, bo on nie miał juz łączności. Dzięki temu mocnym decybelem obudziliśmy wszystkich w bazie. Było trochę wiwatów i radości – wspomina Artur Hajzer. – Marciniak trzymał się dziarsko. Schodził sam, bez naszej pomocy. Wieczorem byliśmy już przy ciężarówce. Mieliśmy przed sobą 30-godzinna podróz do Nepalu, do Katmandu, prosto do hotelu, gdzie czekała Agnieszka. Już na miejscu podszedłem do niej: „Masz go, bierz, tu jest, cały i zdrowy” – wspomina Hajzer.

Pięć miesięcy po tragedii, już w nowej Polsce, bliscy ofiar zorganizowali wyprawę pożegnalną na Mount Everest. Liczyli, że odnajdą ciała polskich himalaistów i je pochowają, istniała bowiem obawa, że leżą one na widoku, narażone na działanie warunków atmosferycznych i wysokogórskich ptaków. Jednak ciał nigdy nie odnaleziono. – Tam juz nic nie było. Biała pustynia. Dokładnie wiedzieliśmy, z której przełęczy spadli nasi bliscy. Pojechaliśmy z księdzem, wzięliśmy od rodzin ziemię z polskim piaskiem, posypaliśmy nią śnieg – wspomina Stefan Heinrich, brat Zygmunta Andrzeja. Na przełęczy Lho La odmówiono symboliczną modlitwę żałobną za całą piątkę: Mirosława Dasala, Mirosława Gardzielewskiego, Zygmunta Andrzeja Heinricha, Eugeniusza Chrobaka i Wacława Otrebe.

 

Komiks pamięci

Największa tragedia w historii polskiego himalaizmu pozostaje dziś prawie zupełnie zapomniana. 23 lata temu z czołówek gazet wyparła ja historia: w Polsce dokonywała się właśnie zmiana ustrojowa. W powszechnej świadomości wydarzenie to zostało tez przyćmione przez śmierć słynnego Jerzego Kukuczki w październiku tego samego roku. Próbę przywrócenia pamięci o tragedii sprzed lat podjął kilka tygodni temu prestiżowy amerykański magazyn Alpinist, publikując w najnowszym numerze komiks o ekspedycji Polaków. Autorami The Lho La Tragedy: Beginning of the End są Bernadette McDonald oraz Jerzy Porębski. Warstwą graficzną zajęła się Ewa Łabaj, rysowniczka pochodząca z Rzeszowa. – Miałem spore wątpliwości, czy mam prawo stworzyć komiks, a więc formę lekką, poświecony śmierci osób, które bardzo szanuje i które znałem – mówi Porębski. Dzwonił do bliskich ofiar, ale nikt nie zaprotestował. Wszyscy uznali, że będzie to dobre upamiętnienie Polaków. – Scenariusz oparłem na opowieściach Andrzeja Marciniaka, który był moim przyjacielem. Jego obszerna relacje na temat tej wyprawy mam nagrana na dyktafonie – dodaje Porębski. Juz wiadomo, że książka została przyjęta w Stanach Zjednoczonych z dużym zainteresowaniem. Na początku przyszłego roku ukaże się w wersji polskiej, chęć jej wydania zgłosili tez Francuzi.

Według specjalistów tragedia na Lho La stanowi do dziś cezurę w historii polskiego wspinania. – To był koniec złotej epoki polskiego himalaizmu. Na Everescie zginęli najlepsi z najlepszych – mówi Janusz Kurczab, autor sześciotomowego cyklu Polskie Himalaje. W latach 90. Polacy stracili w tej dziedzinie impet. A przecież wcześniej, przez blisko dwie dekady, najwyższe góry świata były naszą specjalnością – dodaje. – To było cos więcej niż sport ekstremalny. Nasi himalaiści chcieli rozsławiać Polskę. Wspinanie było dla nich manifestacja romantycznych cnót: umiłowania wolności, niezłomności, uporu, odwagi, wreszcie fantazji, która pozwala dokonywać rzeczy niemożliwych – tłumaczy Olga Morawska, autorka książki Góry na opak, czyli rozmowy o czekaniu, w której rozmawia m.in. z bliskimi tragedii z 1989 r. .

Dopiero XXI wiek przyniósł reaktywacje polskiego himalaizmu. W znacznej mierze dzięki akcji Polski Himalaizm Zimowy, na czele której stoi Hajzer, bohater akcji ratunkowej z 1989 r. On i jego podopieczni maja jeden cel: przywrócić i utrzymać polską supremację we wspinaczce zimowej. – Dziś, gdy obserwuje młodych himalaistów – widzę w nich ten sam żar – dodaje Morawska, której mąż Piotr zginął w 2009 r. w trakcie wspinaczki w Nepalu.

 

Postscriptum

Po powrocie z Nepalu Andrzej długo nie mógł się emocjonalnie pozbierać po tragedii, która go dotknęła. Większość go podziwiała, nazywając „śnieżnym Robinsonem”, który przetrwał piec dni w ekstremalnych warunkach. Byli jednak i tacy, którzy mieli mu za złe, ze nie uratował przyjaciół. Marciniak i jego narzeczona (później żona) Agnieszka wyjechali na kilka lat do USA. Chcieli odciąć się od emocji i atmosfery, która ich otaczała. Kobieta zdecydowanie zakazała mu powrotu w Himalaje. Dwadzieścia lat po tragedii, w 2009 r., poszedł na prościutką wyprawę w słowackie Tatry. Blok skalny, do którego był przypięty, niespodziewanie pękł. Marciniak poleciał w dół, jak kiedyś w Himalajach. Podczas akcji ratunkowej zmarł. Miał wtedy dokładnie pięćdziesiąt lat, tyle samo co Chrobak w 1989r. Dziś z szóstki odważnych, którzy 23 lata temu brali udział w feralnej wyprawie zachodnia grania na Dach Świata, nie żyje już nikt.

 

Za pomoc w realizacji materiału dziękuję Arturowi Hajzerowi, Oldze Morawskiej, Januszowi Kurczabowi i Jerzemu Porębskiemu. Korzystałem także z książek: Olgi Morawskiej „Góry na opak, czyli rozmowy o czekaniu”, Warszawa 2011 (Wydawnictwo National Geographic); Janusza Kurczaba „Polskie Himalaje. Największe tragedie”, Warszawa 2008 r.; Mirosława „Falco” Dasala „Każdemu jego Everest”, Kraków 1996.