Rodzina Pereirów przesiaduje na murku. Mieszkają w Monte de Caparica i od pół roku są moimi sąsiadami. João Pereira, jego żona i córka, a czasami też wnuki spędzają tak całe dnie. Gdy jest gorąco – również noce. Prawie zawsze wieczory, nawet zimą – wtedy dona Pereira okrywa się dużą chustą w kwiaty, a jej mąż zakłada kurtkę i czapkę w czerwoną kratę. Bo wieczorami jest najprzyjemniej: zięć wraca z połowów i Pereirowie pieką na ruszcie kalmary. Popijają lekko gazowanym młodym vinho verde. A na deser jedzą ciasto z kasztanów. W oddali, po drugiej stronie Tagu – rzeka ma tu ponad kilometr szerokości – widać Lizbonę.

Lubię schodzić z Monte stromą wiejską drogą do Porto Brandão lub dalej, wzdłuż rzeki, prawie do jej ujścia, do Trafarii. Podglądam, jak zięć Pereirów z innymi rybakami krwistoczerwonymi łodziami wypływają po makrele i małże. To miejsce to prawdziwy koniec świata. Sielanka i spokój. Pod koniec XIX w. zaczęli tu zjeżdżać bogaci lizbończycy, którym lekarze radzili jak najdłuższe pobyty na tutejszej plaży – ponoć zbawienne dla duszy i ciała.

Miejscowość leży nad rzeką, ale już stąd słychać szum oceanu. W wakacje spotkać tu można Donę Rosę, niewidomą pieśniarkę fado, jak śpiewa nad oceanem, zazwyczaj przy Rua dos Pescadores, ulicy Rybaków. Ubrana na czarno, zawsze z drewnianą skarbonką, gra na trójkącie. – Lizbonę – mówi mi – znam jak własną kieszeń. Mogę po niej chodzić z zamkniętymi oczami. Latem od zgiełku miasta woli zapach oceanu.

Na wielokilometrowych plażach Costa da Caparica miejscowi i turyści chłodzą się w oceanie lub portugalskim piwem z martini, a potem grają piłkarski lub siatkarski mecz z brazylijskimi imigrantami. Okolica przez ostatnią dekadę zmieniła się nie do poznania – drewniane podupadłe knajpki przeobraziły się w schludne restauracje. Jak Tarquinho, w której podają małże, sardynki z rusztu, smażone makrele i açordę de marisco, niegdyś danie biednych, dziś dumę dobrych restauracji. By ją przygotować, czerstwe pieczywo moczy się w gorącej wodzie z oliwą, czosnkiem i solą. W bogatych wersjach dodaje się do niej kiełbasę chouriço albo ryby. Oczywiście wszędzie serwują też bacalhau, suszonego dorsza przygotowywanego tu na trudną do zliczenia ilość sposobów. I coś, za co pokochałem kulinarną Portugalię: połączenie mięsa z owocami morza. W mojej ulubionej wersji to wieprzowina po alenteżańsku podawana z małżami.

 

Lisbon Story

Myli się ten, kto sądzi, że wolniej i spokojniej niż w nadmorskich miasteczkach Portugalii żyć już się nie da. Wystarczy pojechać 20–30 km w głąb lądu, tam, gdzie Tag pod koniec swojego tysiąckilometrowego przebiegu płynie szerokością wielu kilometrów, tak że łatwo pomylić: czy to wciąż rzeka, czy już ocean.

Albo gdy wyrusza się z Lizbony, wsiąść na prom – w otoczonych monumentalnymi budowlami przystaniach: Cais do Sodré czy Terreiro do Paço – i przepłynąć na drugą stronę Tagu, do Seixal lub Barreiro, by przyglądać się życiu prowincjonalnej, nietkniętej stopą turysty krainy. Gdzie kobiety w czerni popijają poranną kawę, dzieci na placach kopią sfatygowaną szmaciankę, a ubodzy rybacy, sącząc aguardiente, prowadzą filozoficzne dysputy o futbolu.

Barreiro jest jak opowieść o utraconej potędze Portugalii. O miejscu, które było niegdyś krańcem znanego Europejczykom świata. O imperium, które zamieniło się w ruinę.Niegdyś było to miejsce strategiczne dla portugalskich odkryć: konstruowano tu karawele i przygotowywano żywność do dalekomorskich eskapad. Teraz starsi mieszkańcy ze łzą w oku patrzą na rzekę i mówią, że piękniejszego widoku nigdzie nie znajdę: jak na dłoni widać stąd Lizbonę, Chrystusa w Almadzie, oba mosty – 25 Kwietnia i niknący we mgle Vasco da Gamy. Na promenadzie wysadzanej palmami nie ma żywej duszy. Od domów odpadają kafelki azulejos, więc umierają zwrócone frontami do Tagu.

Po drugiej stronie Tagu życie wre, a dwie starsze panie wykłócają się w tramwaju, kto wygra mecz, i przy okazji plotkują o żonach piłkarzy. Gdy Sporting gra z Benfiką, w całym kraju – bez względu na płeć i wiek – nie mówi się o niczym innym. Znajomi Hiszpanie nie mogą się tu nadziwić: piłka w ich kraju też jest święta, ale nigdy nie widzieli u siebie kobiet z takim zaangażowaniem mówiących o futbolu. Motorniczy rację przyznaje fance Benfiki, co nie jest zaskoczeniem: klubowi temu kibicuje zdecydowana większość Portugalczyków.

Wagonik tramwaju numer 28 w drodze z placu Łaski (Largo da Graça) na Cmentarz Przyjemności (Cemitério dos Prazeres) przemierza całą Alfamę. Na zakręcie jednej z uliczek, gdzie przemyka 20 cm od budynków po obu stronach ulicy, motorniczy chwyta za hamulec i przepuszcza przechodniów.
– Bom dia, como estão? – pokrzykuje.
– Dzień dobry, dobrze, a pan jak się miewa? – odpowiadają. Za następnym zakrętem, niedaleko Portas do Sol, jeszcze dekadę temu spotykałem mężczyznę ostrzącego noże na wielkim urządzeniu napędzanym ruchem stóp, zupełnie jak w Lisbon Story Wima Wendersa. Dzisiaj już go tu nie ma. Przybyło turystów. Poza tym niewiele się zmieniło. Przez dzielnicę Bairro Alto, mijając kawiarnię Brasileira, gdzie przesiadywał Fernando Pessoa, tramwaj jak dawniej zmierza do Madragoi i ogrodów Estrela.

 

Gwiezdny ogród

Estrela znaczy gwiazda. Chodzę tam zawsze, gdy odwiedzam moją ulubioną ulicę Zielonych Okien. Rua das Janelas Verdes ciągnie się równolegle do Tagu. Gdy czasami eleganckie kamienice po lewej odsłonią widok, nisko w dole błyszczy w słońcu rzeka. Po prawej: miasto pnie się stromo w górę. Czyżby dlatego wysoko położoną dzielnicę nazwano Gwiazdą? Do ogrodów znajdujących się tuż za bazyliką jest stąd 1,5 km, ale spacer męczy jak górska wspinaczka. W nagrodę Jardim da Estrela daje najlepszy w całej okolicy cień, wybawienie od lizbońskiego upału. W stawie pływają karpie, można wypożyczyć z parkowej biblioteczki książkę, poczytać ją przy kawie, a czasem przy dźwiękach orkiestry dętej.

Gdy zgłodnieję, schodzę w dół. Zamawiam wielkie porcje steków w restauracji O Tachadas, w odchodzącej od Janelas Verdes spokojniejszej Rua da Esperança (ulicy Nadziei), o której mój ulubiony fadista Pedro Moutinho śpiewa: Tu każde okno przypomina miejsce, gdzie rodzi się nadzieja, jej obecność ogarnia całą ulicę, co wzbudza zazdrość Księżyca.

Nieopodal jest jeden z tych wielu tarasów widokowych, z powodu których kocha się Lizbonę. Gdy brakuje gotówki, siadam na jednej z ławek Miradouro da Rocha de Conde de Óbidos. Gdy mnie stać, wstępuję do restauracyjki Le Chat. Jej ogródek wydaje się wisieć nad rzeką, bardzo dobrze widać stąd most 25 Kwietnia, podają tu czipsy ze słodkich ziemniaków i ośmiornicę sowicie skropioną oliwą.    

 

Wrota Piekła

Zapach morza wzbudza w Portugalczykach melancholię. Gdy chce się go poczuć, wystarczy wsiąść do kolejki, która sunąc wzdłuż wybrzeża, odprowadza Tag aż do oceanu i po pół godzinie dociera hen, na kraniec Europy.

Mijamy Oeiras z Pałacem Markiza Pombala. Dalej – omiatane falami Carcavelos, miejsce pełne barów, kawiarni i młodych ludzi. Potem – plaże w São Pedro i São João. I Estoril ze swoimi koncertami, wyścigami samochodowymi, nieprzyzwoicie bogatymi ludźmi i kasynem, w którego zaciszu podczas II wojny światowej bogaci Żydzi grywali w ruletkę z nazistami.
Wreszcie Cascais, szykowny, klimatyczny kurort na końcu trasy. Można tu zwiedzić Muzeum Morskie, zrobić zakupy na targu rybnym, powłóczyć się ulicą Frederico Arouca lub zaszyć na jednej z plaż. Ja jednak mijam centrum i idę wzdłuż morza – drogą, która prowadzi do Wrót Piekieł (Boca do Inferno). Fale z wielką siłą rozbijają się o klifowe skały. Podobno najpiękniej jest tu w czasie sztormu.

Z Cascais najlepiej pojechać 20 km na północ – do Sintry, którą lord Byron uważał za najrozkoszniejsze miejsce na kontynencie. Zadziwić mogą tutejsza natura i architektura. Narodowy Pałac Pena, uważany za jeden z cudów Portugalii, narodził się, gdy Ferdynand II Koburg, z pochodzenia Niemiec, zakochał się w Sintrze podczas wycieczki. Ferdynand kupił ziemię, zatrudnił niemieckiego architekta, pozwolił mu wydać fortunę i kazał tak bardzo mieszać style, by podarować królowej najwspanialszy pałac, jaki widziały ludzkie oczy.

Efekt przypomina szaleństwa budowlane Ludwika Bawarskiego. Fantazyjne kopuły i bramy, atrapa zwodzonego mostu, fasada w żywych kolorach, wewnątrz ściany tak zbudowane z kamieni, aby przypominały drewno, i figury Maurów w turbanach trzymających elektryczne świeczniki. Jedni powiedzą, że to kicz; większość zapowietrza się z zachwytu.

Za każdym razem, aby powstrzymać smutek przed odjazdem, idę na słynne i przesłodkie pastéis de nata w dzielnicy Belém (Betlejem), skąd w 1497 r. Vasco da Gama wypłynął do Indii, a po powrocie witany był przez króla Manuela I Szczęśliwego. Ostatnio, gdy zabrałem do słynnej cukierni dzieci, choć klientów było sporo, kelner znalazł czas, by pograć z nimi w piłkę między stolikami. Omal nie wylali kawy brytyjskim turystom.

Mirosław Wlekły