Mateusz Waligóra zdobył biegun południowy. Droga z lodowej zatoki Hercules Inlet zajęła mu 58 dni. W linii prostej to około 1140 km. Podróżnik szedł sam, a wszystko, co potrzebne, ciągnął za sobą na specjalnych saniach. Finisz w piątek trzynastego zapamięta na całe życie. Na mecie nie ukrywał wzruszenia.

– Czuję się spełniony jak nigdy po żadnej z wypraw. Ta była od początku do końca dobrze zaplanowana i wykonana. Antarktyda jest całkiem inną pustynią niż te, z którymi miałem dotąd do czynienia. Opowiem o tym więcej po powrocie – mówił.

Mateusz Waligóra zdobył biegun południowy

Mateusz Waligóra zapisał się na kartach historii jako czwarty Polak, który samotnie dotarł na biegun południowy. Wcześniej dokonali tego Marek Kamiński, Małgorzata Wojtaczka i Jacek Libusza. Tylko Kamiński zaczynał marsz w innym miejscu, na Wyspie Berknera, skąd do bieguna miał 1400 km. Pokonał je w 54 dni. Droga z zatoki Hercules Inlet zajęła Wojtaczce 69 dni, a Libusze – 53.

Droga nie była prosta, o czym można było przeczytać w relacjach z wyprawy na national-geographic.pl. Na części odcinków podróżnik musiał kluczyć, wyszukiwać trasę pomiędzy szczelinami, przeciągać ważące ponad 100 kg sanie przez zastrugi, zaspy nawianego i zamarzniętego śniegu. Miejscami zastrugi osiągają 2–3 metry i tworzą lodowy labirynt. Waligóra wspomina, że najtrudniej było, kiedy spotkał je po raz pierwszy, po kilkunastu dniach marszu.

– Przeżyłem wtedy piekło, potem nie było już tak źle – opowiadał Waligóra.

W sumie polarnik pokonał 1250 km.

Mateusz Waligóra zdobył biegun południowy!Mateusz Waligóra zdobył biegun południowy! / fot. mat. prasowe

Jak wyglądała wyprawa na biegun południowy?

Przez pierwsze dwa tygodnie mocno sypało śniegiem, wiało, a świat znikał w bieli, którą polarnicy nazywają whiteout’em, białą ciemnością. Zjawisko można porównać do gęstej mgły. Powstaje w trakcie śnieżnej zadymki albo wtedy, gdy chmury schodzą bardzo nisko. Powierzchnia jest wówczas niewidoczna. Światło jest z kolei tak rozproszone, że wszystko traci cień. W takich warunkach Mateusz Waligóra pokonywał pierwsze kilometry wyprawy.

Podróżnik co dziesięć dni zmieniał cienkie skarpetki, co 20 – grube, wełniane. Po miesiącu założył świeżą bluzę. Liofilizowane posiłki gotował na antarktycznym śniegu i dorzucał masła. Codziennie przyjmował 5–5,5 tys. kcal.

Cała droga prowadziła delikatnie pod górkę. Waligóra ruszył praktycznie z poziomu morza, natomiast stacja Amundsen-Scott, do której zwyczajowo dochodzą zdobywcy bieguna, znajduje się na wysokości ok. 2800 m n.p.m. 

Mateusz Waligóra o spełnianiu marzeń z dzieciństwa

Naprawdę zimno zrobiło się pod koniec grudnia. Właśnie wtedy polarnika czekało ostatnie ostrzejsze podejście. Potem droga do bieguna stanęła otworem i prowadziła po bezpiecznej powierzchni, bez zastrug i szczelin, po płaskowyżu. Odczuwalne temperatury na tej wysokości wynosiły niekiedy mniej niż minus 40 stopni Celsjusza. Każde ściągnięcie rękawiczki mogło zakończyć się odmrożeniami.

Ostatni etap, który rozpoczął w czwartek równo w południe, liczył 23 km. Waligóra dotarł na miejsce w piątek 13 stycznia, o godz. 00:50 czasu chilijskiego.

– Nie robiłem żadnych wyjątkowych rzeczy jako dziecko. Ale marzyłem o takich. I nigdy nie przestałem! Przypomnijcie sobie o czym marzyliście jako dzieciaki. A potem zróbcie to! – napisał prosto z bieguna.