Czego szukasz, przyjacielu? Mam tu wszystko  – rzuca w moim kierunku staruszek ze straganu przy placu Dżama al-Fna w Marrakeszu. Przyjmuję zaproszenie, wchodzę. Mój czteroletni syn złożył mi w Warszawie bardzo konkretne zamówienie. Mam kupić koszulkę z nazwiskiem argentyńskiego piłkarza Gonzalo Higuaina (czytaj „iguajn”). Piłkarz Realu jest idolem Tymka, od kiedy na mundialu w 2010 r. w meczu z Koreą Południową zdobył efektownego hat tricka. Siadam na krześle, a sympatyczny pan Mohamed wertuje swoje zapasy. Messi, Ronaldo, Casillas... Higuaina jednak brak. – Zaczekaj, proszę, 10 min – mówi wreszcie i woła swego nastoletniego pomocnika. W kilku żołnierskich zdaniach klaruje mu, o co chodzi, a ten rusza biegiem przed siebie. Jest wieczór, temperatura spada z morderczych  45 stopni do 30, może nawet 25. Sprzedawca robi miętową herbatę, którą serwuje mi w mikroszklaneczce. Wspólnie przyglądamy się gęstniejącemu tłumowi, który wyległ na centralny plac Marrakeszu.
Człowiek zaklinający kobrę, drugi wróżący z kart, chłopak żonglujący czym popadnie i ten, który potrząsa przenośnym zestawem perkusyjnym. Kuglarze, akrobaci, połykacze ostrych narzędzi. Sprzedawcy ubrań i pamiątek. No i całe armie naganiaczy. To oni napędzą klientów rozstawionym na poczekaniu ogromnym garkuchniom. Sprzedawcom koźlich łbów i zapiekanych bakłażanów, grillowanych kiełbasek i parujących tażinów z niewiarygodną słoną cytryną na ciepło, delikatnych kuskusów i ślimaków w czosnkowym sosie, nadziewanych na wykałaczki, wszelkiego rodzaju podrobów wreszcie.
Dżama al-Fna, największy rynek w tej części Afryki, w pierwszym kontakcie oszałamia, szokuje, przeraża, ale i fascynuje. Zwłaszcza wieczorami jest tu zdecydowanie za głośno i za tłoczno. Wszystkiego jest tu za dużo. Ale ludzka energia, jaka z tego zderzenia bodźców powstaje, każe tu wracać. Na okrągło.
Asystent sprzedawcy wraca nie po dziesięciu, ale po jakichś trzydziestu minutach. Jest uśmiechnięty, triumfujący. W dłoni ma niewielkiego gada. Jestem lekko zdezorientowany, gdy kładzie mi go na przedramieniu. Ostre pazury wbijają mi się w skórę, nie bardzo wiem, czego po zwierzaku się spodziewać. Żeby ukryć konfuzję, pytam: – Jak poszło? Udało ci się? – No, przecież widzisz – mówi zaskoczony. – Iguana. Tak jak prosiłeś.
Mohamed, który na chwilę wyszedł i właśnie wrócił, na widok tej sceny dostaje drgawek ze śmiechu. Interesu na mnie nie zrobi, ale jeszcze nie raz wypijemy razem herbatę przy Dżama al-Fna. Kilka dni później na pożegnanie powiem mu, że lepszego prezentu nie mógł mi sprawić. Ta historyjka to przecież wymarzony wstęp do tekstu o Marrakeszu.

Po nitce do haszyszu

Wystarczy chwila, by wychodząc z Dżama al-Fna, kompletnie zgubić się w plątaninie wąskich uliczek medyny. Orientację dodatkowo zaburza monstrualny bazar, jakim jest ta część miasta. Kupić tu można wszystko co najważniejsze: blaszane imbryczki i szklaneczki na miętową herbatę, typowe dla Maroka boubou, czyli długie szaty z kapturem, gliniane pojemniki na tażin, ceramiczne płytki, misternie tkane kilimy i dywany, charakterystyczne czubate kapcie i wiklinowe kosze. Wokół pysznią się jaskrawokolorowe kopczyki najróżniejszych przypraw, stosy fig i daktyli. Swoje produkty głośno zachwalają sprzedawcy biżuterii i wonnych olejków.
Szukam miejsca, które portal turystyczny  hostelworld.com określił niedawno jako „najlepszy punkt noclegowy w całym Maroku”. Equity Point, niezwykły hostel w środku miasta, a mimo to z dala od zgiełku i głównych szlaków komunikacyjnych. Gdy próbuję do niego dotrzeć, po chwili zaczynam czuć się jak bohater któregoś z filmów o Indianie Jonesie. Po przejściu przez magiczną bramę wszechobecny w okolicach medyny tłum nagle gdzieś znika. Wąskie i kręte ulice prowadzą mnie przed siebie wśród kamienic, w których, zdaje się, zamarło życie. Przez długie minuty jestem sam wśród murów, które z każdym krokiem coraz bardziej zbliżają się do siebie. Mimo że jest wczesne popołudnie, w tym rewirze panuje półmrok. Niektóre ulice są zadaszone, co tylko pogłębia poczucie niezwykłości miejsca i sytuacji. Gdyby w tej chwili komuś przyszło na myśl zamordować mnie dla paru dirhamów, zapewne nikt by się o tym nie dowiedział,  a ja odnalazłbym się dopiero w przyszłym życiu.
Kiedy już tracę nadzieję, że kiedykolwiek się stąd wydostanę, pojawia się oaza. Drzwi z charakterystycznym logo i małą nalepką hostelworld.com. Trudno mi uwierzyć w to, co w środku widzę. Ogromny kompleks hostelowy z kilkoma piętrami pokoi i egzotycznie zaaranżowanych świetlic, z wewnętrznym basenem i wielopoziomowym dachem, na którym aż gęsto od dymu z haszyszowych fajek. Jak to wszystko się tu zmieściło i jak, na Allaha, udało się to wszystko ukryć przed światem?!




CZERWIEŃ KONTRA ZIELEŃ

Meczet Kutubijja to najważniejszy zabytek, ale i symbol Marrakeszu. Nazwa świątyni pochodzi od arabskiego słowa kutub, czyli „książki”. Tu w średniowieczu handlowało się tym rzadkim, a pożądanym towarem. To stąd księgi trafiały między innymi do bibliotek mitycznego Timbuktu. Sam meczet Kutubijja postawili w XII w. Berberowie z dynastii Almohadów, którzy w tym czasie odbili Marrakesz innym Berberom, z dynastii Al-morawidów. Ci drudzy, a konkretnie ich władca Yusuf ben Tashfin, w 1062 r. założyli miasto. Ci pierwsi w kolejnym wieku zrównali je z ziemią. A potem odbudowali po swojemu przy wydatnej pomocy inżynierów, murarzy i rzemieślników z Andaluzji. Miasto powstało piękne, szybko zostało więc stolicą państwa. I było nią do czasu, kiedy zostało najechane przez jeszcze innych Berberów... Lokalna legenda mówi, że charakterystyczny rdzawy kolor miejskich murów i większości budynków, a także umowną nazwę „Czerwone Miasto” Marrakesz zawdzięcza właśnie hektolitrom krwi, jaka w tę ziemię przez lata wsiąkała.
Jako niemuzułmanin Kutubijję mogę obejrzeć jedynie z zewnątrz, co w praktyce oznacza podziwianie minaretu. To on, jako najwyższy punkt zabytkowego centrum, jest dla przybyszów prawdziwą miejską latarnią morską, punktem orientacyjnym. Niepocieszony robię rundę wokół pobliskich kramów i na długie minuty zaszywam się w sklepie z afrykańską muzyką. Marrakesz to dobre miejsce na takie zakupy, nie bez przyczyny nazywany jest bramą do Czarnej Afryki. Tu niegdyś krzyżowały się drogi karawan, tu też mocno przenikają się kulturowe wpływy Afryki równikowej z tą arabską, z Maghrebu. Tu też wciąż czuć duchową obecność francuskich kolonizatorów. Kupuję kilka płyt wybitnych twórców z Mali: Ali Farka Touré i Tinariwen. I odpływam w stronę Ogrodów Majorelle. Zaprojektował i stworzył je blisko sto lat temu francuski malarz Jacques Majorelle. I do dziś zachwycają. Różnorodnością rosnących tu roślin i drzew, rzadką  w Marrakeszu soczystą zielenią i dziesiątkami innych kolorów. Nic dziwnego, że od jakiegoś czasu właścicielem ogrodów jest fundacja wielkiego estety Yves’a Saint Laurenta.

Oberża pod gwiazdami
Gdy wieczorem wracam do centrum, wpadam w korek pieszych. Droga z Dżama el-Fna, którą w dzień pokonuję w pięć minut, przed północą zabiera mi pół godziny. Ludzie tłoczą się, przepychają. W to wszystko bez pardonu wjeżdżają dziesiątki pozbawionych katalizatorów, mniejszych i większych motocykli. Żałuję, że nie mam ze sobą ochronnej maseczki a la Japończyk w Tokio.
Riad, zwany też z francuska auberge, jest najtańszą opcją noclegową w Marrakeszu. Przy tym wcale nie gorszą od oferty hoteli. Tu można poczuć klimat miejsca mocniej niż w wypełnionych dziesiątkami turystów sieciówkach. Riad przeważnie jest mały, kameralny, rodzinny. Wieczorami przy herbatce spotykają się tu zarówno goście, jak i właściciele czy recepcjoniści. Tu naprawdę można zobaczyć, jak i czym żyją Marokańczycy.
W moim, Riad Douzi, pełniący nocną wachtę Abdul przed snem poi wszystkich herbatą i częstuje oliwkami, opowiadając przy tym o możliwościach wypadu na Saharę, tudzież Dżabal Tubkal, najwyższy szczyt (4167 m n.p.m.) łańcucha Atlasu i całej Afryki Północnej. Tłumaczy, gdzie złapać autobus lub wynająć wielbłądy. Gdzie odpocząć, jak wrócić. Wspomina, że niedaleko stąd, na pustyni, powstawały takie filmowe hity jak: Gladiator, Lawrence z Arabii czy Pod osłoną nieba.
Mam pryczę we wspólnym hostelowym pokoju, ale właściciel pozwala mi spać samotnie na dachu. Tuż pode mną nawet o drugiej nad ranem – gwar miasta, nade mną za to  – tylko gwiazdy. Tysiące gwiazd.
Następnego dnia nie mogę oprzeć się innej z tutejszych atrakcji, hammamowi. Wpierw kilkanaście minut w mokrej saunie, a zaraz potem na stół! Solidny kamienny blat. Szybko znikam w kłębach piany. Kiedy już jestem porządnie namydlony, pan kąpielowy zabiera się do właściwej roboty. Specjalną szorstką myjką zdziera ze mnie brud i zmęczenie całego dnia. Potem masaż, kolejna porcja mydlin, płukanie i wreszcie nacieranie olejami. Kiedy po godzinie odpoczywam przy lekkiej miętowej herbacie, czuję się tak, jakbym ważył 10 kilo mniej i był z pięć lat młodszy.
Jest już po północy, gdy po raz ostatni wracam na Dżama el-Fna. Następnego dnia mam powrotny samolot. Zanim wrócę do Europy, wypiję szklaneczkę miętowej herbaty i pożegnam się z panem Mahomedem.




Czas:
3 dni
Koszt: 1 tys. zł (z Przelotem)


Marrakesz - No to w drogę
INFO:
Położenie:
środkowe Maroko.
Ludność miasta: 900 tys. 
Języki: arabski, francuski, dialekty berberyjskie.
Religie: islam (ponad 98 proc.).
Waluta: dirham marokański;  1 DH = 0,37 zł.

Nawet podczas dużych upałów niska wilgotność powietrza pozwala przetrwać w mieście bez większego cierpienia. Fantastycznym okresem na przyjazd jest wiosna, kiedy temperatury są wymarzone, a wszystko wokół kwitnie.

Obywateli polskich nie obowiązuje (przy wizytach do 90 dni).

Najłatwiej i najtaniej można tu dotrzeć tanimi liniami lotniczymi, np. przez Madryt. Ja w stolicy Hiszpanii znalazłem lot do Marrakeszu za 30 euro (130 zł). Do tego należy doliczyć 200–300 zł na przelot do Hiszpanii.

Z lotniska do Dżama al­Fna można dojechać autobusem (20 DH = 7,5 zł) lub taxi (ok. 80 DH = 30 zł).

Po starym mieście najlepiej poruszać się pieszo, ewentualnie skuterem (rozpiętość cen jest ogromna; raczej nie więcej niż 100 DH, czyli 37 zł za dzień). Do nowego miasta można łatwo dojechać autobusem.

NIEPEŁNOSPRAWNI

W starej części Marrakeszu trudno liczyć na jakiekolwiek udogodnienia. Nieco lepiej jest w Ville Nouvelle. zdarzają się podjazdy oraz niższe krawężniki.

W Maroku  dniem wolnym od pracy jest piątek. zamknięta jest wtedy duża część urzędów. Bazarowi handlarze robią sobie jedynie kilkugodzinną przerwę.

Niemal na każdym rogu w centrum Marrakeszu nabyć można tutejszy towar eksportowy, haszysz. Nie polecam.  tym bardziej że za  posiadanie nawet niewielkich ilości grożą wysokie kary (5–10 lat więzienia, wysokie grzywny i zakaz  ponownego wjazdu do Maroka), a w medynie nietrudno natknąć się na handlującego towarem tajniaka. 

U schyłku XIX w. prekursor kina Louis Lumiere nakręcił w Maroku film Le Chevalier Marocain. W Marrakeszu alfred Hitchcock stworzył swojego Człowieka, który wiedział za dużo, a Bernardo Bertolucci Pod osłoną nieba (tu też powstał jego książkowy pierwowzór autorstwa Paula Bowlesa). Na pobliskiej pustyni David Lean znalazł scenerię dla Lawrence’a z Arabii. tu gościła Sahara z Penélope cruz, Ultimatum Bourne’a, Babel czy Incepcja.

W Marrakeszu przez wiele lat inspiracji szukali projektant mody Yves Saint Laurent i wokalista Led zeppelin Robert plant, który zauroczył się tym miejscem w połowie lat 70. Dwadzieścia lat później zdjęcia z  Dżama al­Fna ozdobiły jego płytę  No Quarter. Wcześniej, bo jeszcze w latach 60. zjeżdżali tu amerykańscy bitnicy: jack ke rouac, allen Ginsberg i  william Burroughs. ten ostatni w Maroku napisał swój programowy tekst Nagi lunch.