Który to Dżabal Tubkal? Co jakiś czas dręczymy tym pytaniem Jarka, naszego przewodnika. W głębi doliny wznoszą się nagie, rude szczyty. Z odległości kilkunastu kilometrów wyglądają niepozornie, w ostrym marokańskim słońcu wydają się wyblakłe. Jeden z nich to Tubkal.

Jeśli wszystko dobrze pójdzie, za dwa dni staniemy na jego wierzchołku. Taki jest główny cel naszej wyprawy. Jest nas ośmioro. Piątka – Ania, Beata, Kasia, Sonia i Kuba – to laureaci konkursu „Twój szczyt marzeń” zorganizowanego przez Travelera i Intersport. Grzegorz jest przedstawicielem tej firmy. Jarek organizuje wyprawy w różne zakątki świata, m.in. trekkingi w Maroku. Ja staram się mieć oczy i uszy otwarte, a aparat fotograficzny gotowy do strzału, by uwiecznić nasze zmagania z Atlasem. 

Dopiero wyszliśmy z Imlil – berberyjskiej wioski w górach (1750 m), która stanowi bazę startową dla licznych trekkingów – zarówno dwudniowych na Dżabal Tubkal, jak i kilkudniowych w Atlas Wysoki. Z tego powodu jest czasem nazywana marokańskim „małym Chamonix”.

Wszyscy żyją tu z turystów – prowadzą hotele i hostele, sprzedają pamiątki, wynajmują muły lub pracują jako poganiacze tych zwierząt. Muły dźwigające nasze bagaże dawno nas wyprzedziły. Mamy tylko lekkie plecaki i kijki trekkingowe. Koryto wyschniętej rzeki jest ostatnim płaskim odcinkiem na trasie, dalej szlak zaczyna piąć się w górę. I tak już będzie przez najbliższe dwa dni, tyle że coraz bardziej stromo. 

Czy damy radę? Jeszcze w Marrakeszu, gdzie mieliśmy dzień na aklimatyzację i zwiedzanie, opowiedzieliśmy sobie o naszych górskich doświadczeniach. Kuba zna polskie góry jak własną kieszeń, niedawno odbył kilkunastodniowy trekking w okolicach Annapurny. Ania okazała się tegoroczną zdobywczynią Kilimandżaro (5895 m) drogą Machame Route oraz Olimpu (szczyt Mytikas, 2917 m). Beata chodzi po górach od dziecka, a z niegórskich przygód – niedawno dotarła lądem do Magadanu. Sonia stanęła na szczycie Elbrusa (5642 m). Grzegorz wszedł na Kazbek (5047 m). Jarek znajduje się poza kategorią z racji swojej profesji (organizuje wyjazdy m.in. w Andy i Himalaje; Dżabal Tubkal zdobędzie po raz czwarty). Tylko Kasia nie ma doświadczenia w chodzeniu po górach, czym zresztą bardzo się przejmuje. Ja w tym zestawieniu wypadam blado. Najwyższy szczyt, na jaki się wdrapałam, to Rysy (2499 m).

Nachylenie szlaku szybko weryfikuje naszą kondycję. Na końcu idą renciści i kombatanci wyprawy – Ania, Beata i Grzegorz, osłabieni pewną rzadką dolegliwością. W Marrakeszu wszyscy spożywaliśmy to samo, więc trudno stwierdzić, co zaszkodziło. Może świeżo wyciskany sok z pomarańczy na słynnym placu Dżamma al-Fina? Trudno się było nie skusić, skoro temperatura przekraczała 40°C.

Niezależnie od tego, co to był za bakcyl, żniwo zbiera obfite, stwarzając Soni pole do działania. Sonia jest pielęgniarką – że z powołania, przekonamy się podczas tego wyjazdu nie raz. Jeszcze podczas spotkania na lotnisku w Polsce oświadczyła, że jej apteczka jest dużo większa od kosmetyczki. A damskie kosmetyczki, wiadomo, do małych nie należą.

Trwa ramadan, ale niewiernym turystom się wybacza, że piją i jedzą w ciągu dnia. W Sidi Chamharouch (2300 m) opadamy ciężko na krzesła i zamawiamy napoje. Ta berberyjska osada złożona z kilkunastu budynków jest miejscem szczególnym. Dla turystów to prawie półmetek drogi do górskiego schroniska.

Dla miejscowych muzułmanów, cierpiących m.in. na choroby psychiczne, stanowi cel pielgrzymek. Według lokalnych wierzeń z jednego ze stromych zboczy spadł ogromny głaz i przygniótł złego dżinna. Głaz – pomalowany na biało olejną farbą i zwieńczony chorągiewkami – leży tam do dziś, tuż obok niego wybudowano świątynię.

Przejścia do niej broni ustawiona przy potoku tabliczka z napisem „Niewiernym wstęp wzbroniony”. Dowiadujemy się, że mamy się nią nie przejmować i możemy korzystać z toalety znajdującej się obok świątyni. Za półmetkiem zmienia się roślinność. Znikają cyprysy, pojawiają się zielone poduchy, które z daleka przypominają mech, ale są sztywne i kolczaste. Nie ma wiosek, tylko budki z napojami orzeźwiającymi. Pomysły na ich chłodzenie, gdy brakuje prądu i lodówek, są godne podziwu – butelki wiszą przywiązane nad potokiem albo fontanna zrobiona z opakowania PET spryskuje ustawione w rządku cole i fanty.

Beata, która jeszcze na początku drogi rozważała możliwość zawrócenia do Imlil, idzie teraz ostatkiem sił. W jej oczach pojawiają się łzy. Co chwila siada lub zawisa na kijkach. Żel energetyczny niewiele pomaga. Nawet widok kamiennych budynków w głębi doliny nie napawa jej optymizmem – tylko się nam wydaje, że to już blisko!

Po niemal ośmiu godzinach od wyjścia z Imlil stajemy na tarasie schroniska „Muflony”. Przeszliśmy 11 km – można powiedzieć, że „tylko”, ale na tym odcinku przewyższenie wyniosło blisko 1400 m! Mamy prawo odczuwać zmęczenie i wysokość.

Na kolację zjadamy tradycyjne dania – harirę (zupę spożywaną głównie w ramadanie) i tadżin (potrawę z mięsa i warzyw), i wypijamy słodką miętową herbatę. Za plecami słyszymy nieustające paplanie w słowiańskim języku – schronisko obległa grupa 40 Słowaków. Są też przedstawiciele innych europejskich nacji. I ani jednego Marokańczyka, który w góry przyszedłby dla przyjemności.

W ciemnościach rozlegają się kolejno dzwonki budzików. Jest 5.00. Zapalają się czołówki i chaotyczne światła zaczynają omiatać pokój. Tylko Beata nie rusza się ze śpiwora. Ona na szczyt iść nie może, jest za bardzo osłabiona. Już poprzedniego dnia nie było co do tego wątpliwości, ale po nocnych wydarzeniach stało się jasne, że musi jak najszybciej wrócić do Imlil.

W nocy nie mogłam spać, może z powodu zmęczenia, może wysokości albo jednego i drugiego? Przewracałam się z boku na bok i wsłuchiwałam w głosy uśpionego górskiego schroniska. W ciemnościach za oknem świszczał wiatr, ryczały muły.

Słuchając ich, stwierdziłam, że już wiem, jaki dźwięk mógł być inspiracją dla przeraźliwych głosów Nazguli we Władcy pierścieni. Z piętrowych łóżek dobiegało mamrotanie (Kasia?) i głośne chrapanie (Jarek!). Ale pojawił się też inny, niepokojący dźwięk – szybki, płytki oddech. To Beata. Już po przyjściu do schroniska dopadły ją gorączka i dreszcze. Jednak wieczorem odzyskała siły, zjadła kolację i wydawało się, że najgorsze minęło. Teraz znowu było z nią źle. Czy w wyniku odwodnienia, zmęczenia, wysokości?

Obudzona Sonia wybrała leki ze swych bogatych zasobów, ale Beata nie była w stanie nic przełknąć. Po chwili obudził się również Jarek. Pulsoksymetr (aparat do pomiaru saturacji, czyli wysycenia krwi tlenem) wskazał prawidłowy odczyt. Czuwaliśmy jeszcze jakiś czas.Sonia zasnęła, trzymając rękę na pulsie chorej. Po chwili dał się słyszeć także równy, spokojny oddech Beaty.

Za oknem świta. Powoli szykujemy ubrania i sprzęt potrzebny do ataku szczytowego. Sonia siedzi na łóżku – nie chce zostawiać Beaty samej (chociaż ta rano czuje się dobrze) i jest gotowa zejść z nią do Imlil. Jarek decyduje, że Beacie będzie towarzyszył Grzegorz. W kierunku szczytu wyruszamy w szóstkę. Już pierwsze metry dają mi się we znaki (schody przy schronisku), więc myśl o czekającym nas 1000 m w pionie nie poprawia nastroju.

Przekraczamy stromy brzeg potoku, po czym Kasia kładzie się nagle na ziemi. Źle się czuła jeszcze przed wyjściem ze schroniska, dokucza jej żołądek. Przekonuje Jarka, że słabość zaraz przejdzie i że może iść z nami. Po kilkudziesięciu metrach znów się kładzie. Tym razem rozmowa jest krótka, a słowa mało wyszukane – Kasia ma wrócić do schroniska. Jarek każe nam iść dalej, a sam odprowadza ją do potoku.

Mozolnie pniemy się po osuwającym się, żwirowym zboczu. Prowadzi Kuba. Chłopak wydaje się niezniszczalny – ani egzotyczna kuchnia, ani wysokość nie wywołują u niego żadnych skutków ubocznych. Ania jest także w dobrej kondycji, przeszły jej wcześniejsze dolegliwości. Za to Sonia, którą właśnie teraz dopadły kłopoty żołądkowe, zostaje w tyle i często odpoczywa, opierając się na kijkach trekkingowych. Podczas jednego z takich krótkich postojów stajemy się świadkiem niemej sceny rozgrywającej się poniżej.

Grześ zbliża się do potoku, żeby odebrać Kasię, ale ta się buntuje i rusza w górę za Jarkiem. Gwałtowna wymiana zdań niczego nie zmienia. Kasia chce iść na szczyt. Z osobistych względów jest to dla niej bardzo ważne. Problem w tym, że nie wiadomo, czy determinacja nie przerasta jej możliwości fizycznych. Kasia zaskakująco szybko nas dogania i odtąd wszyscy idziemy razem, niewiele rozmawiając. Nawet jeżeli nadal źle się czuje, nie okazuje tego po sobie.

Coś, co z dołu wydawało się przełęczą, jest ogromnym kotłem, który dochodzi aż do podnóża Tubkala. Szczytu nie widać. Teren jest tak ukształtowany, że wierzchołek wyłoni się chwilę przed osiągnięciem przez nas celu. Krajobraz wokół przypomina księżycowy. Suche skaliste szczyty w kolorze rdzawobrązowym, żadnej roślinki, nieliczne strumienie. Kuba stwierdza, że trudno uznać te góry za piękne i muszę mu przyznać rację. Są surowe i monotonne. Teraz oświetla je ostre słońce.

Na pogodę nie możemy na szczęście narzekać. Mijają nas szybsze ekipy, między innymi australijsko-irlandzka para, którą spotkaliśmy dzień wcześniej. Wchodzą lekko, bez plecaków, bez kijków trekkingowych. My wleczemy się noga za nogą, niczym kolorowa gąsienica o kilkudziesięciu odnóżach, którymi są nasze nogi i kijki trekkingowe. Tylko Kuba męczy się tym powolnym marszem, mimo że oprócz swego plecaka niesie także plecak Soni. Zostaje co jakiś czas w tyle, robi zdjęcia, po czym z łatwością dogania „gąsienicę”.

Dżabal Tubkal nie należy do trudnych technicznie – na szlaku nie ma łańcuchów ani klamer, jak w Tatrach. Na żadnym odcinku nie trzeba się wspinać. Wystarczy po prostu iść pod górę. Tyle że ta góra ma 4167 m. I to właśnie wysokość stanowi największą trudność. Objawy choroby wysokościowej można odczuwać na trzech tysiącach metrów lub nawet niżej. My tę granicę przekroczyliśmy poprzedniego dnia – schronisko, w którym spędziliśmy noc, znajduje się na blisko 3200 m.

Kiedy na przełęczy pod szczytem zbliżamy się do krawędzi skał, atakuje nas silny, lodowaty wiatr. Przed nami wyłaniają się zamglone grzbiety, na których słońce kładzie czarne cienie. 

Panuje absolutna cisza. Dzikość i pustka są niemal przerażające. Widoki z przełęczy każą mi zweryfikować wcześniejszy pogląd o urodzie tych gór. Wierzchołek wydaje się blisko, ale to złudzenie, jak to często w górach bywa. Nie widać końca tych nagich skał i wijącej się między nimi ścieżki.

Po krótkim przystanku na grani szczytowej czuję się tak, jakby ktoś nagle odłączył mi zasilanie. Mój plan sfotografowania grupy podczas wejścia na szczyt bierze w łeb. Zostaję daleko za resztą, ledwie idę, serce mi wyskakuje, nie mogę uspokoić oddechu. Ostatnie 200 m okazuje się gorsze niż wszystkie wcześniejsze kilometry. Pole szczytowe jest zaskakująco płaskie i rozległe jak boisko piłkarskie, upstrzone piramidkami z kamieni. W najwyższym miejscu widać szpetną metalową konstrukcję. To punkt triangulacyjny, znak rozpoznawczy Dżabal Tubkal. 

Widnieje na wszystkich zdjęciach osób, które zdobyły ten szczyt. Teraz jest ich o sześć więcej. Nie skaczemy jednak z tego powodu z radości. Tylko Ania i Kuba mają dość siły, by robić zdjęcia i podziwiać widoki. Reszta śpi ułożona na kamieniach.   Jeśli wydawało mi się, że ostatnie metry przed szczytem stanowiły największe wyzwanie, byłam w głębokim błędzie. Zejście jest koszmarem.

Tak jak Sonia większość drogi pod górę pokonała w letargu (do czego się później przyznała), tak ja podczas schodzenia popadam w odrętwienie. Głowa pęka mi z bólu. Podczas przystanków padam na ziemię i z trudem się podnoszę, kiedy Jarek rzuca hasło do marszu. W ciszy stukają kijki trekkingowe i grzechoczą kamienie potrącone naszymi butami. Schodzimy szybko, w milczeniu.

Trzy godziny po zdobyciu szczytu przekraczamy próg schroniska. Podczas kolacji Kasia przeprasza Jarka za swoją niesubordynację, ten zaś – za ostre słowa. Wszyscy się cieszymy, że udało się jej wejść na szczyt.

Następnego dnia wracamy do Imlil, szybko pokonując metry, które z takim wysiłkiem zdobywaliśmy. Czekają tam na nas Beata i Grzegorz. Są ciekawi, czy zdobyliśmy Tubkala i ile czasu nam to zajęło. Rekordu prędkości nie pobiliśmy – podchodziliśmy ze schroniska pięć godzin (niektórym wystarczają cztery), zaś schodziliśmy godzinę dłużej niż przeciętnie.

Ale przecież nie o szybkość tu chodziło. Od dawna wiadomo, że góry zdobywa się nie nogami, lecz głową. Doświadczenie trekkingowe wcale nie było kluczowe, co potwierdziła Kasia, wchodząc bez żadnego przygotowania na ponad cztery tysiące metrów. Z taką determinacją jak jej można by przenosić góry.

W naszym przypadku musieliśmy podołać licznym „plagom egipskim”, które spadły na nas jeszcze w Marrakeszu, a którym oparł się jedynie Kuba. Właściwie można powiedzieć, że trekking na Tubkal zaczyna się już w tym mieście. Rozstrój żołądka może nie pozwolić dojechać nawet do Imlil. Właśnie takie pozornie drobne sprawy decydują czasem o porażce lub sukcesie.