Most na rzece Mano. Tutaj kończy się Sierra Leone i zaczyna Liberia. Granica jak dziesiątki innych, które przekraczałem podczas podróży przez Afrykę. Rzeka, wąski most, kilka niskich budynków i szlaban. Wysiadam z bush taxi (taksówka zbiorowa), dalej muszę iść na piechotę. Granice to często ostatnie miejsce, gdzie można pozbyć się waluty kraju, z którego się wyjeżdża. Tak jest i tutaj. Wymieniam ostatnie leone na liberyjskie dolary u siedzącego na szlabanie chłopaka. Banknoty łudząco przypominają dolary amerykańskie – podobny rozmiar, układ graficzny, tylko wizerunki prezydentów inne. Podobna do amerykańskiej jest również liberyjska flaga zwisająca bez ruchu w ten parny afrykański poranek. To ślady historii, jednej z najdziwniejszych, jakie przydarzyły się krajom Afryki. Liberia to kraj wymyślony przez białych jako raj dla czarnych. Liberałowie ze Stanów Zjednoczonych, którzy wywalczyli zniesienie niewolnictwa w swym kraju, stwierdzili, że najlepszą formą zadośćuczynienia za lata prześladowań będzie umożliwienie wyzwolonym Afroamerykanom powrotu do Afryki i założenie tam własnego państwa. Choć w rzeczywistości motywy Amerykańskiego Towarzystwa Kolonizacyjnego mogły też być dalekie od filantropii. Być może był to raczej wyraz obawy przed wpływem wyzwolonej ludności na establishment Stanów Zjednoczonych. Tak czy inaczej pierwszej republice byłych niewolników nadano nazwę od słowa liberty (po angielsku wolność), wykupiono pod nią ziemię, zaczęto proces dobrowolnego przesiedlania, napisano konstytucję. W 1847 r. Liberia ogłosiła się pierwszą niepodległą republiką w Afryce. Ale to, co miało być rajem, szybko przekształciło się w piekło. Dawni niewolnicy szybko poczuli się panami. Przejmując nawyki dawnych prześladowców, zaczęli nosić surduty, kamizelki i cylindry. Siebie z wyższością nazwali Amerykanoliberyjczykami, za to tubylców – czarnuchami (autochtoni mieli nieco ciemniejszy odcień skóry niż przybyli z USA dawni niewolnicy). Tych ostatnich pozbawili praw obywatelskich… Ten podział leży u źródeł konfliktu, którego konsekwencje widoczne są do dziś. Status quo zachwiała seria przewrotów wojskowych, które miały miejsce w latach 80. ubiegłego stulecia. Następne dwie dekady pogrążyły Liberię w wojnie domowej podsycanej dodatkowo obecnością brudnych diamentów, drewna i innych zasobów tego kraju.    Z chaosu Liberia zaczęła podnosić się dopiero w roku 2003, gdy główny sprawca zamieszania i ówczesny prezydent Charles Taylor zbiegł do Nigerii, otwierając drogę procesowi pokojowemu. Dzisiaj to stosunkowo stabilny kraj rządzony przez pierwszą kobietę prezydenta na kontynencie.

Granice dyplomacji

Od niespokojnych czasów upłynęło jednak zbyt mało czasu, by odbudować zniszczoną infrastrukturę. Odczuwam to na własnej skórze, gdy usiłuję znaleźć się po drugiej stronie granicy i złapać transport dalej, do Monrovii. – To hieny – słyszę ostrzeżenie od miejscowej towarzyszki podróży, która jedzie ze mną aż z Kenemy. – Hieny zatruwają nasz kraj. Nie dawaj im ani grosza – szepcze, gdy zbliżamy się do pierwszego z serii urzędników strzegących tutaj porządku. Łapówki, nieoficjalne opłaty, haracze na granicach to w Afryce rzecz normalna. W sytuacjach takich jak ta płacę tylko wtedy, kiedy muszę. Gdy kończy się pole negocjacji, a zaczyna realne zagrożenie. Na szczęście tutaj próba wyłudzenia była nieskuteczna, odzyskuję paszport i idę dalej. Za szlabanem muszę uśmiechnąć się do pani, która zaglądając do plecaka, prosi o drobny prezent („bo święta za pasem”). Potem jeszcze zdobywam pieczątkę wjazdową i jestem w Liberii! Zapowiada się dobrze. Droga po liberyjskiej stronie granicy robi się dużo lepsza niż w Sierra Leone. Dobry pusty asfalt snuje się łagodnymi serpentynami przez wysoki busz. Siedzę z tyłu pomiędzy tęgimi Afrykankami. Jadę małym samochodem, sterta bagażu przymocowana sznurkami gdzieś nad zderzakiem prawie szoruje o asfalt. Na dachu siedzi jeszcze kilku ryzykantów, ich bose nogi przysłaniają widok przez okna. Na mój plecak powoli kapie rybny olej, ale o tym dowiem się dopiero za kilka godzin. Co kilkadziesiąt kilometrów drogę tarasują wysokie sterty worków z piaskiem, z których szczytów sterczą lufy karabinów. To znak niedawnego konfliktu: drogi Liberii patrolują wojska UNMIL (Misja Narodów Zjednoczonych w Liberii). Posterunki obsadzone głównie żołnierzami z Pakistanu – egzotyczny widok na afrykańskiej ziemi. Kiedyś stacjonowali tu Nigeryjczycy. – To był koszmar! Za przejazd trzeba było zapłacić nieraz i kilkaset dolarów – wspomina siedząca obok mnie kobieta. – Teraz jest OK. Ale zobaczysz przed Monrovią. Tam siedzą nasi – dorzuca.

Więcej informacji o Liberii znajdziesz tutaj

Przed stolicą jeszcze ostatnia kontrola. Ciemno, wokół błyskają latarki, światło kilku lamp naftowych wydobywa kształt barykady z worków oraz kontury chat. Staram się pozostać w ukryciu, najpierw w samochodzie, potem szukając jakiegoś cienia. Nic z tego. Ktoś mnie zauważa, muszę iść do „szefa”. Mały pokój, cztery na cztery metry, drewniany stół, lampa naftowa, kilka krzeseł. Za stołem siedzi śmiertelnie poważny
jegomość, to chyba „szef”. Jest coś komicznego w jego postawie – podobnej do pijaka, który ukrywając swoją słabość, stroi nienaturalnie poważne miny. Ma wyjątkowo przekrwione oczy – pewnie od piwa, którego kolejną puszkę otwiera, nie
krępując się moją obecnością. – Twoja wiza jest nieważna. Powinieneś ją wyrobić we Freetown, a nie w Konakry – słyszę. Próbuję tłumaczyć, że moje dokumenty są w porządku, ale widzę, że niczego to nie zmienia. Wiem, że to tylko gra, jednak to nie ja rozdaję tutaj karty. Na szczęście załatwiając wizę w Konakry (stolica Gwinei), poznałem ambasadora Liberii, z którym wymieniłem się numerami telefonów, przyszła
pora, by to wykorzystać. – Ktoś tu się myli. Albo mój przyjaciel ambasador George, który dał mi wizę, albo ty. Mogę to sprawdzić – mówię, wyjmując z kieszeni telefon. Blefuję – po pierwsze nie mam tu zasięgu, po drugie słowo „przyjaciel” w odniesieniu do poznanego wcześniej dyplomaty jest mocno na wyrost. Ale blef działa: podpity kolega z przekrwionymi oczyma perfekcyjnie zmienia temat rozmowy, kładąc mój
paszport na drewnianym stole. Chowam telefon, odbieram dokument, wkładam go do kieszeni i wychodzę.

Sprzedawcy prawdy

Ulice Monrovii są puste i ciemne. Choć to stolica (jej nazwa pochodzi od nazwiska amerykańskiego prezydenta Jamesa Monroe), nie ma tu latarni, elektryczności ani bieżącej wody. W trosce o moje bezpieczeństwo bush taxi podjeżdża pod same drzwi hotelu. Znalazłem go na jakiejś starej mapie, licząc, że będzie jeszcze otwarty. Mam szczęście: w drzwiach staje stary Libańczyk, który prowadzi tutaj hotel, dom publiczny, handluje też walutą i czym się da. Jego nos w wyniku jakiegoś schorzenia przypomina niekształtną gąbkę. Myślę, że to od gorąca i wilgoci, gdybym miał tu siedzieć przez tyle lat co on, pewnie miałbym taki sam. Zagaduję go o Bejrut i Liban – gdy czołgi drugi raz z rzędu zniszczyły jego dom, wyjechał do Liberii i więcej do swojej ojczyzny już nie wrócił. Nocleg kosztuje u niego 25 dolarów amerykańskich za
dobę, jednak za to, że znam jego kraj, dostaję pokój tylko za 15. Na śmierdzące cudzym potem łóżko zrzucam śmierdzący rybami plecak. Wodą z beczki spłukuję z siebie trudy podróży. Rano odkrywam, że z hotelowego tarasu roztacza się wspaniały widok na ujście rzeki Mesurado. W oddali widać port, a w nim statki. Wychodzę na ulice, stosunkowo puste o tej porze dnia. Gdyby nie gigantyczne, zmuszające kierowców do slalomu dziury w asfalcie oraz kilka dziur po kulach w murach budynków, Monrovia wyglądałaby na zwyczajne afrykańskie miasto. Może nie aglomerację, jak Lagos czy Dakar, ale zwyczajne miasto, z kilkoma większymi budynkami, szerokimi ulicami, barami i kościołami. Szybko zauważa mnie kilku chłopaków. Myślą, że jestem dziennikarzem szukającym historii o wojnie. Gotowi są opowiedzieć wszystko, co chcę usłyszeć – to najwyraźniej popularny sposób na zarobienie paru dolarów. Każdy z nich, choć ma nie więcej niż 15 lat, twierdzi, że jest byłym żołnierzem albo rebeliantem i zna „prawdę”. Idą za mną przez jakiś czas, w końcu dają za wygraną, mówiąc, że i tak do nich wrócę. Zbliżając się do oceanu, przechodzę obok opuszczonej świątyni masońskiej. Solidna betonowa bryła wygląda trochę jak gmach partii z czasów komunistycznych. Okna właściwie bez szyb świecą pustką, także tropikalny klimat odcisnął na budynku piętno, pozostawiając szare zacieki i plamy. Prawie bezużyteczna ruina. „Prawie”, gdyż na parterze ktoś suszy pranie. Monrovia ma jedną z piękniejszych plaż spośród wszystkich afrykańskich stolic, w dodatku pustą (Afrykanie rzadko korzystają z tej formy wypoczynku) i położoną bardzo blisko centrum. Spaceruję brzegiem oceanu, pozwalając falom moczyć spodnie po kolana. Na niebie co jakiś czas przelatują białe helikoptery z czarnym napisem „UN”. Obecność wojsk Narodów Zjednoczonych jest bardzo wyraźna nie tylko w powietrzu. Na każdym z głównych skrzyżowań miasta, na rogatkach oraz przy wjazdach na mosty zza stert worków z piaskiem wystają błękitne hełmy, stoją transportery opancerzone. W dzień Monrovia sprawia wrażenie bezpiecznej, niemal pogrążonej w letargu. Każda rozmowa z miejscowymi kończy się jednak przestrogą przed wychodzeniem na ulice po zmroku. Faktycznie, wczoraj wieczorem, gdy postanowiłem przejść dosłownie 20 m od hotelu do małego sklepiku, Libańczyk przydzielił mi rosłego ochroniarza.

Kontener Biblii

Z Monrovii chcę udać się na wschód i kontynuować podróż do Wybrzeża Kości Słoniowej. Transport publiczny koncentruje się wokół kilku motorparków położonych na peryferiach miasta. Próbuję szczęścia w okolicy mostu Bong Mines – można stąd złapać okazję nawet do Lagos w Nigerii. W cieniu kilku ciężarówek drzemie kilku ludzi. Gdy się pojawiam, ktoś woła szefową, korpulentną kobietę, najwyraźniej zarządzającą transportowym interesem. Wydaje się, że los się do mnie uśmiechnął – mam przyjść rano, jedna z wielkich ciężarówek ma jutro jechać przez Wybrzeże Kości Słoniowej do Nigerii. Gdy jednak następnego dnia zjawiam się z plecakiem, słyszę identyczną historię: „jutro”. Jeden Bóg wie, kiedy ciężarówka naprawdę odjedzie, tym bardziej że ładunek jest nieco dziwny – to tysiące Biblii, które przypłynęły tu ze Stanów Zjednoczonych. Zastanawiam się, po co komu kontener Biblii i dlaczego ładunek został dostarczony do portu w Monrovii, skąd do Lagos (gdzie zresztą również znajduje się port) jest jeszcze z tydzień drogi. – W buszu ciągle są nasi chłopcy – mówi kierowca taksówki wiozący mnie na lotnisko. Ma na myśli byłych żołnierzy poprzedniego prezydenta Charlesa Taylora. – Widziałeś, jak obecnie rządzący napychają sobie kieszenie? – pyta. Nie widziałem, dla mnie wszystko tutaj pachnie biedą, przynajmniej z wierzchu. Zresztą w Afryce wszyscy narzekają na rządzących, mój kierowca nie jest więc wyjątkiem. Na koniec rzuca: – Mówię ci, w buszu ciągle są nasi chłopcy. Opuszczam Liberię. W małym antonowie siedzę obok tajemniczego jegomościa – oprócz mnie to jedyny biały na
pokładzie. Zapytany, co tu robi, tajemniczo się uśmiecha. – Sprawdzam klimat inwestowania – rzuca. Samolot leci nad dżunglą wyglądającą jak wielki pofałdowany dywan. Gdzieś tam na dole, w buszu, siedzą „chłopcy”.