Rocío Molina tańczy, jakby nie mogła wzlecieć. Jej ręce przypominają złamane skrzydła. W tle, na dużym ekranie, czarno-biały film – ptaki odbijają się o sufit klatki. Jej koncert oglądamy w Teatrze de la Maestranza w ramach odbywającego się w Sewilli XVI Biennale Flamenco. Molina w środowisku wywołała spore zamieszanie. Łamie flamencowe formy, bo tańczy w legginsach i biustonoszu. Bez kwiatów we włosach, siedząc na barowym stołku.

Fascynuje mnie, że twórcy flamenco potrafią wyrazić ruchem radość, miłość, ale i smutek, żal po czyjejś śmierci. Czy choćby, tak jak Molina, własne ograniczenia i tęsknoty. Do Sewilli przyjechałam w grupie 14 kobiet z Polski. Tutejsze biennale to cykl imprez kulturalnych odbywających w stolicy Andaluzji na przełomie września i października.

My przyjechałyśmy tu także po to, żeby uczyć się tańca. W Warszawie do szkół flamenco chodzę od trzech lat. Ale kiedy we trzy idziemy do szkoły Ángela Atienzy w Trianie (dzielnica Sewilli), płacę tylko za jedną lekcję. Na wszelki wypadek, żeby móc się wycofać. Nie wiem, czy sobie poradzę. Teraz Atienza poprawia nam cierpliwie sylwetki, czasem kręci głową. Jednak, o dziwo, czuję, że nie gubię rytmu. Pierwszy mały sukces, efekt roku systematycznej pracy w Warszawie. Jedno jest pewne: jeszcze rok temu poległabym na tej sali z kretesem!

CIUCHCIA DO DZIECIŃSTWA

Właśnie przed rokiem po raz pierwszy przyjeżdżam na lekcje tańca do Andaluzji. W miejskim domu kultury w Almodóvar del RÍo trafiam na Jorge, pierwszego hiszpańskiego instruktora. Z podziwem i zazdrością patrzę na jego czerwone buty śmigające w nieosiągalnym dla mnie tempie. W polskich szkołach osiągnęłyśmy „poziom średni”, u niego tak jak my ruszają się kilkuletnie dziewczynki. Z lekkością, bez wysiłku tańczą sevillanas – taniec ze stałą choreografią, który my w Polsce tłuczemy z mozołem przez kilkanaście miesięcy. Potem oglądamy ich nieco starsze koleżanki. Wpadają po szkole, zrzucają dżinsy, zakładają spódnice oraz podkute buty i z rozchichotanych nastolatek zmieniają się w tancerki. Wiemy, że nie będziemy nigdy tańczyć tak jak one. Nie urodziłyśmy się w Hiszpanii. Nie chodzi tylko o szybkość stepu, o technikę pracy rąk. One mają to, co tworzy flamenco. Owo hiszpańskie duende – niedający się zdefiniować pierwiastek hiszpańskiej duszy. Nasi gospodarze, na codzienne dojazdy fundują nam… ciuchcię na kółkach. Taką samą, jaką w wesołym miasteczku lubią jeździć dzieci. Kilkanaście kobiet z Polski jadących cyrkowym pojazdem wzbudza sensację. Rodziny z dziećmi zatrzymują się, żeby popatrzeć na nasz wesoły pociąg. Obciach? Pewnie tak, ale za to jaki przyjemny! Na szczęście mężów, dzieci, szefów i koleżanki z pracy zostawiłyśmy tysiące kilometrów stąd. Bez żenady wracamy więc do dziecięcej beztroski, a właściwie dziewczęcości. Popołudniami pustoszymy sklepy z hiszpańskimi ozdobami: kolorowymi kolczykami za pół euro, wachlarzami, cygańskimi spódnicami. W kraju żadna z nas nigdy nie pozwoliłaby sobie na taką dawkę kiczu. – A, Polonia, Polonia! – kręci ze zrozumieniem głową jeden ze sklepikarzy. I wywija figurę podobną do krakowiaka. Najwyraźniej kiedyś mu siało tu dotrzeć Mazowsze.

MŁODOŚĆ Z ANTYKWARIATU

Rok później w szkole Ángela Atienzy w Sewilli sala wypełniona jest głównie Polkami. My nad Wisłą zwariowałyśmy na punkcie flamenco. Kiedy mówimy Liz, Irlandce, że w samej Warszawie są trzy szkoły tego tańca, nie kryje zazdrości. W Dublinie nie ma ani jednej. We flamencowym szaleństwie ciągle prym wiodą jednak Japonki. – Kilka lat temu, gdy wiedza o hiszpańskich szkołach tańca nie była w Polsce tak roz- powszechniona, Polki radziły sobie na forach, żeby jechać do Sewilli i szukać śladów spoconych Azjatek – opowiada Magdalena Faszcza, właścicielka olsztyńskiego Studia Animacji Ruchowej „Rytm”, w którym uczy flamenco. To ona jest organizatorką naszych wyjazdów do Hiszpanii. Biennale w Sewilli to jednak przede wszystkim cykl występów. Nie wszystkie koncerty są łatwo dostępne dla turystów. Dzięki dobrze poinformowanym nauczycielkom z polskich szkół (wiele z nich spędza tu cały wrzesień) dowiadujemy się o kilku ukrytych miejscach. Jedno z nich to niepozorne podwórko w dzielnicy, w której mieszkamy. Tu bawią się nie sceniczni artyści, lecz zwykli Hiszpanie. Najpierw na betonowym podwórku pojawiają się muzycy i śpiewaczka. Kobieta w średnim wieku, w czarnych spodniach, koszulowej bluzce. Zaczyna smutno – śpiewa rzewne siguiriyas (styl, w którym opowiada się o stracie, czasem o śmierci). Potem przechodzi do weselszych alegrías (po hiszpańsku „radość”), wreszcie do zawadiackiego bulerías, które jest wręcz parodią flamenco. Zaczyna tańczyć – w sposób przerysowany i żartobliwy. Inny koncert jest jeszcze bardziej schowany przed przypadkowymi turystami. Żeby się na niego dostać, trzeba przejść przez antykwariat wypełniony starymi płytami i wejść na strych. Tam ukryty jest klub dla wtajemniczonych. Na scenie pojawia się 50-letnia kobieta o bujnych kształtach. Kiedy zaczyna śpiewać, nikt nie widzi ani wieku, ani nadwagi. Zapada cisza. Kiedy tańczy, sala szaleje. Rozlegają się okrzyki: guapa!,guapa!­(piękna). – Dla mnie to najważniejszy koncert, mam swoją idolkę – ocenia Elwira Eljasik, dentystka spod Olsztyna, matka dwóch dorosłych synów i nastoletniej córki. – Ciągle słyszę, że wiek i kształty nie mają we flamenco znaczenia,   że liczy się kobiecość. Teraz to wiem – dodaje.
Lekcji kobiecości udzielają nam też inne dojrzałe kobiety. W barokowym Teatrze im. de la Vegi swój koncert mają trzy diwy: Juana la del Pipa, Dolores la Agujeta i Tomasa Guerrero la Macanita. Mają na oko od 40 do 60 lat. Własny śpiew nie pozwala im siedzieć, przeplatają go zatem z tańcem. Śpiewają o smutku, tragedii, o miłości i szczęściu.

TAŃCZĄCA MADONNA

Pomiędzy porannymi lekcjami tańca a wieczornymi koncertami zostaje jeszcze trochę czasu na zwiedzanie. Temperatura we wrześniu jest już do zniesienia (około 30 stopni), więc żeby więcej zobaczyć, rezygnujemy ze sjesty. Wrażenie robi gotycka katedra. W środku można obejrzeć m.in. grób Krzysztofa Kolumba. Także w centrum jest zespół pałacowych budowli – Alkazar z pięknym ogrodem, zbudowany jeszcze gdy na Półwyspie Iberyjskim panowali Arabowie. Z centrum miasta ciągnie nas jednak do położonej po drugiej strony rzeki Gwadalkiwir naszej ulubionej Triany. Żeby trafić do tej dzielnicy, trzeba przejść przez most Izabeli. Po drodze dwie pokusy. Z jednej strony mostu chrupiące crucziosy: nie dość, że smażone na tłuszczu, to jeszcze maczane w czekoladzie – a takie smakują najlepiej. Po drugiej stronie mostu kuszą z kolei krewetki smażone na maśle z czosnkiem. Jest tu też wiele flamencowych sklepów. Z jednego z nich Olga (pracuje w Warszawie jako pedagog) z dumą wynosi cajón – drewniany, pochodzący z Afryki instrument perkusyjny. To prezent dla narzeczonego, którego też zaraziła flamenco. W dzielnicy La Macarena, w której mieszkamy, znajduje się słynna figura Matki Boskiej z przełomu XVII   i XVIII w. – Virgen de la Macarena. Udaje nam się trafić na słynną nocną procesję z jej udziałem. Przed bazyliką na jej pojawienie się czeka tłum Hiszpanów. Panowie mają wybrylantowane włosy, panie eleganckie suknie. O trzeciej nad ranem ozdobiona klejnotami figura w otoczeniu świec wynoszona jest na platformie. Spodziewamy się nabożnych śpiewów, tymczasem tłum faluje i klaszcze. Gra orkiestra dęta. Niesiona przez wiernych Maryja kołysze się w rytm kroków. A więc tu nawet święci tańczą? Ludzie płaczą, rzucają się sobie w ramiona. Euforia – tak różna od powagi panującej podczas katolickich procesji w Polsce. Dla mnie mimo wszystko trochę obca. Widocznie duszę mam ciągle jednak polską. Ale w walizce, między stosami płyt, bilet z koncertu Rocío Moliny. A, i jeszcze hiszpańskie buty do flamenco. Czerwone.

Maciej Zakliczyński - Redaktor naczelny Place for Dance, nowego magazynu o tańcu (na rynku od września, do kupienia w salonach prasowych), szef Agencji Artystycznej NOVARTE, choreo graf m.in. programów TVN:

Jak każdy wysiłek fizyczny taniec poprawia naszą formę fizyczną, a dzięki wytworzonym przez organizm adrenalinie i serotoninie poprawia samopoczucie. Ale to także spotkanie z własnymi barierami i ograniczeniami, których pokonywanie ma walor terapeutyczny i uzdrawiający. Dzięki niemu zaczynamy się postrzegać jako osoby bardziej wartościowe, atrakcyjne, lepsze. Kiedy taniec przestaje mieć dla nas jedynie charakter użytkowy, a staje się pasją, którą rozwijamy na warsztatach czy w szkołach, dochodzi poczucie spełnienia artystycznego. Obcujemy wtedy ze sztuką, której jesteśmy nie tylko twórcami, ale i narzędziem. Wówczas często zaczyna mieć moc wyzwalającą. Dla kobiet w wieku średnim lub po życiowych przejściach bywa ponownym odkryciem kobiecości i seksualności, przywraca wiarę we własną atrakcyjność. Mężczyznom, którzy w naszej kulturze zwykle tłumią swoje uczucia, umożliwia otwarcie się na świat emocji, pozwala w bezpieczny sposób odkryć skrywane na co dzień miękkość i wrażliwość. Obu płciom pomaga w wyzbyciu się kompleksów i otwarciu na drugiego człowieka.

No to w drogę: Flamenco w Sewilli

  • Kiedy: Andaluzję najlepiej odwiedzać w maju i czerwcu lub we wrześniu i w październiku.
  • Dojazd:  Loty z Polski do Hiszpanii oferują m.in. LOT, Iberia, Wizzair. Koszt – ok. 1 tys. zł w obie strony.
  • Flamenco w Polsce: www.studiorytm.com.pl– Studio Animacji Ruchowej „Rytm”   w Olsztynie; www.flamenco.org.pl– Studio Flamenco w Warszawie; www.ntf.pl– Studio Tańców Orientalnych i Flamenco; www.triana.pl– szkoła flamenco w Warszawie.
  • Warto wiedzieć: Uwaga na corridę! Choć zakazana w Katalonii, w andaluzji turyści są nią wciąż kuszeni.   W dodatku w Sewilli można obejrzeć tę najbardziej tradycyjną, krwawą. Należy pamiętać, że byk przed zadaniem mu ostatecznego ciosu wyraźnie cierpi – krwawi, czasem oddaje pod siebie mocz.
  • Poczuj Klimat: Blog „Duende. W poszukiwaniu flamenco” na flamencoolsztyn.blogspot.com prowadzą Magdalena Czyczyn i Magdalena Faszcza.