Choć do Tajlandii wybrałam się do profesjonalnej szkoły gotowania, najlepszym nauczycielem miejscowego jedzenia okazał się kierowca pierwszego busa, do którego wsiadłam. Kiedy – spóźniony parę godzin (choć, co należy pamiętać, Tajowie nie uznają takiego terminu jak „spóźnienie”) – podjechał w końcu na dworcowe stanowisko, odetchnęłam z ulgą.

Kulinarna podróż po Tajlandii

Pojawiła się szansa, że na Ko Lantę dotrę jednak przed zmrokiem. Nie było mi to dane. Po dwóch godzinach jazdy bus zatrzymał się w jednej z mijanych wiosek. Kierowca zniknął w obejściu niewielkiego kolorowego domku. Zdezorientowana rozejrzałam się w poszukiwaniu reakcji innych pasażerów: spokojnie grali w gierki na swoich telefonach.

Tymczasem w oknie ukrytym za liśćmi bananowca zapaliło się światło, oświetlając malowniczą scenę. Przy stole siedział kierowca, a jakaś kolorowo ubrana kobieta – prawdopodobnie żona lub krewna – serwowała mu w przerwie w podróży kolację.

Na stole pojawił się obowiązkowy w Tajlandii ryż, a do niego żółte curry i kawałki ryby. Potrawa tonęła w zielonych liściach mięty i kolendry, kierowca szybko operował widelcem i łyżką. Kiedy nasycił głód, podróż można było kontynuować. Oczywiście z drobnymi postojami przy stacjach benzynowych i wjazdach na prom – przy których na podróżnych czekają sklepiki, minibary i wózki z jedzeniem.

Te wózki to jedynie namiastka tego, czego doświadczyć można w światowej stolicy street foodu – Bangkoku, ale i tak robią wrażenie. Oferują nie tylko pad thaia – najpopularniejszą wśród turystów tajską potrawę. Czyli ryżowy makaron smażony z kiełkami, jajkiem i mięsem lub tofu, przyprawiony sosem rybnym i pastą z tamaryndowca.

Pad Thai to najpopularniejsza potrwa w Tajlandii / Fot. Peter Charlesworth/LightRocket via Getty Images

Kupicie tu za grosze również świeży sok z marakui, chińskie bułeczki z pary i strugane słodkie owoce, zamówicie grillowane mięsa, warzywa i ryby. Kierowca busa postanowił jednak, że na drugą kolację zje coś prawie… francuskiego. Potrawę w pół drogi między omletem a naleśnikiem, smażoną w parę sekund na rozgrzanych okrągłych płytach jak do crêpes.

Choć nadzieniem może tu być praktycznie wszystko, najpopularniejszy jest posiekany na plastry banan wymieszany z jajkiem. Wykończenie omletu czasem stanowią mleczko kokosowe i cukier, czasem nutella, najczęściej jednak ukochane przez Tajów skondensowane mleko.

Ten magiczny składnik jest też podstawą rozmaitych napojów powstających na genialnej tajskiej kawie. Aromatycznej – prawie czekoladowej, niezwykle tłustej i gęstej. Przyrządza się ją albo w specjalnych aluminiowych garnuszkach, albo – wcześniej przestudzoną – wlewa do mocnego plastikowego worka-śniadaniówki wypełnionego kruszonym lodem.

Taką porcję, z wetkniętą do niej rurką, zabiera się ze sobą na podróż do pracy. A do podobnych reklamówek na ulicznych straganach pakuje się niemal wszystko:

  • strużyny bambusa,
  • kawałki długo pieczonej, ciągnącej się wieprzowiny,
  • marynowane jajka i rozmaitej grubości makarony.

Zalewane sosem i zasypywane ogromną ilością pachnących tajskich ziół macerują się w drodze.

Co jeść w Tajlandii? 

Na Ko Lantę docieram późno w nocy. To jedna z tych większych wysp, która – nawet jeśli utrzymuje się z wizyt podróżników – nie jest ekstremalnie turystyczna. Nie znajdziecie tu ani tłumu singli z Phi Phi, ani pijanych imprezowiczów z Phuket.

Jest za to wszystko inne: starzy i współcześni hipisi, hipnotyczne imprezy w krzaczorach z okazji pełni czy zaćmienia, wysportowani nurkowie, popylający na skuterkach leciwi niemieccy wczasowicze. Na Ko Lancie jest przepiękny rezerwat mangrowy oraz miejsca, gdzie nadal nie spotkacie żywej duszy.

Są i drewniane konstrukcje na plaży, które umożliwiają masaż z widokiem na fale. A do tego Lanta, jak w skrócie nazywa się tu z czułością wyspę, ma jedną z najlepszych szkół gotowania w tym kraju. Ba, powiedziałabym, że na świecie. Nazywa się Time For Lime.

Ja do szkoły mam tylko parę minut drogi, więc organizatorzy lekcji wysyłają po mnie tęczowego, upstrzonego neonowymi lampkami tuk-tuka. Ale niektórzy na zajęcia zaczynające się tu codziennie o 16 podróżują przez cały dzień. Często promami, łódkami i busami.

Ściągamy klapki przed wejściem. Po tajskich domostwach, ale też sklepach czy restauracjach chodzi się boso. I okazuje się, że są tu też i tacy, którzy, aby nie opuścić żadnych zajęć, po prostu zamieszkali w domkach na terenie szkoły.

Budynek szkoły zaskakuje: nowoczesna w kształcie, ogromna szopa z polerowanego betonu przypomina najciekawsze koncepty skandynawskich designerów. Jej założycielka i projektantka Junie Kovacs – urodzona w Kalifornii córka Norweżki i Węgra – studiowała wzornictwo w Norwegii. – Ale pewnego dnia skosztowałam kombinacji tajskich smaków i mnie wzięło… Żaden tam minimalistyczny design nie był w stanie mi tego wybić z głowy – śmieje się siwowłosa kobieta w nieokreślonym wieku. – Zaczęłam się dowiadywać, o co chodzi w tym wyjątkowym połączeniu smaków. Miłość do tego jedzenia sprawiła, że nie tylko wydałam książkę o tajskim gotowaniu, ale też znalazłam na Ko Lancie skrawek ziemi i założyłam tu Time For Lime.

Sama już nie uczy. Ma nową pasję: poświęciła się fundacji chroniącej prawa zwierząt, której dochody zapewnia szkoła. Zajęcia prowadzi u niej trójka tajskich instruktorów ze świetnym angielskim oraz obłędnym poczuciem humoru. Trafiam na Kima, któremu swobody bycia mógłby pozazdrościć niejeden amerykański komik.

Zanim jednak dostaniemy się w jego ręce, przełamujemy pierwsze lody. Drinkami na bazie mleka kokosowego i miejscowym piwem Singha w szkolnym barze, z którego możemy podziwiać zachodzące nad plażą Klong Dao słońce.

Jedzenie w Tajlandii 

Kim rozdaje uczniom błyszczące liście dzikiego pieprzu. Każdy ma je wypełnić mieszanką przypraw, które konserwatywnych kulinarnie Amerykanów przyprawiają o zawrót głowy. – Naprawdę tyle wszystkiego? Zwłaszcza tego chili? – pyta absolutnie przerażona Sally z Teksasu. – Syp, syp i się nie zastanawiaj! Kuchnia tajska dostarcza najciekawszych doznań na świecie! – komenderuje Kim. – A teraz zwinięty liść wędruje do buzi! – rozkazuje.

Nos atakują nieznane aromaty, w ustach wybucha mieszanka podstawowych tajskich smaków występujących w każdej kanonicznej potrawie i określanych po angielsku jako „3 S z dodatkowym S”. To sour – kwaśny, sweet – słodki, oraz salty – słony. Dodatkowe S może, ale nie musi występować – to spicy, czyli ostry, zazwyczaj płynący z solidnej porcji niewielkich papryczek chili. Każdy z tajskich kucharzy będzie się starał zrównoważyć trzy podstawowe smaki. – Bez uchwycenia, czym jest ta mieszanka, dodawanie chili nie ma sensu. Zabije ono potrawę, nie wydobywając genialnego smaku składników – twierdzi Kim.

Fot. John S Lander/LightRocket via Getty Images

Balansu nauczymy się na jednym z najprostszych, najgenialniejszych i najsmaczniejszych dań, jakie można zjeść w całej Tajlandii. To sałatka z pociętej na warzywne spaghetti zielonej papai, wymieszanej z zieloną fasolką i pomidorami, posypanej orzechami. Sednem jest sos: mieszanka wszechobecnego soku z limonki z czosnkiem, sosem rybnym i suszonymi krewetkami (jedno i drugie daje aromat, ale także i słoność) oraz cukrem palmowym. Przygotowanie tego sosu to nasz egzamin. Z zaaferowanymi minami ślęczymy więc wszyscy nad kamiennymi moździerzami, kosztując co chwila.

Obok mnie męczą się dwie ekstremalnie różne rodziny, które przyjechały do Time For Lime zintegrować się nad jedzeniem. Tak to sobie wymyślili Amerykanin Tom i Brytyjka Clarissa, którzy mają się niedługo pobrać. Ich rodzeństwo, babcie, dziadkowie, rozwiedzeni rodzice z nowymi partnerami mają za zadanie gotować razem. Familie się mieszają, akcenty zacierają, wszyscy zgodnie dolewają sobie sosu, ocierają pot lejący się po plecach. I po raz setny próbują, czy udało im się osiągnąć pożądany balans.

W końcu konkurs na najlepszy sos wygrywam ja – Brytyjczycy wznoszą toast piwem, Amerykanie burbonem. Zmęczeni zgodnie zasiadamy do wspólnej kolacji. Jemy przyrządzone przez siebie sałatki, a do tego na stole niespodziewanie ląduje idealne zwieńczenie: ryż, curry i ryba. Bardzo podobne do tych, które podejrzałam na stole kierowcy busa.

Tekst ukazał się na łamach magazynu „National Geographic Traveler Extra – 30 miejsc w Tajlandii i Wietnamie” (nr 04(09)/2021).