W Hawanie żyłem z dnia na dzień, z godziny na godzinę, czerpiąc radość z chwil i spontanicznych decyzji. Już pierwsze kroki skierowały mnie do Taller Experimental de Gráfica. Tam poznałem Roberto, który zawładnął moim programem zajęć na kilka dni. Przedstawiał się jako artysta-grawer, raper i DJ, dziś jednak opisałbym go jako krasomówcę, podrywacza i artystycznego aktywistę. Twierdził, że jest synem jednego ze starszych generałów kubańskich - białego, postawnego faceta, który spłodził w życiu około (bo kto by się doliczył?) dziesiątkę dzieci.

    Nie sposób tu zamieścić wszystkich opowieści Roberto, ale intuicja podpowiadała mi, że tylko połowa z nich była prawdziwa. Czerpałem jednak radość z tych fantazji, czasem zabawnych, czasem intrygujących. Te pierwsze dni spędziłem z nim i jego przyjacielem Julio w ich prywatnej galerii w dość ubogiej części Central Havana. W pobliskim spożywczaku ochoczo zakupywałem kolejne butelki trzyletniej Havana Club (3 USD) i sponsorowałem „refrescos” (napoje gazowane), ryby czy pieczywo. Chłopcy wykonywali swoje grawerskie prace, płodzili kolejne opowieści, spraszali dziewczyny, puszczali muzykę. Gdyby nie głód nowych wrażeń, mógłbym tak przeżyć kolejne pół roku. A może to coraz bardziej nieprawdopodobne historie Roberto sprawiły, że zapragnąłem więcej prawdy w moim życiu?

    Już pierwszego wieczoru wyskoczyliśmy na imprezę klubową. Sierpniowy poniedziałek nie różnił się intensywnością od weekendowych atrakcji, ściągając dziesiątki młodych ludzi w objęcia gustownej muzyki elektronicznej. Jakość dźwięków nie była przypadkowa - didżejem okazał się Wichy de Vedado, kluczowa postać kubańskiej sceny muzyki elektronicznej. Jeden z jego utworów trafił na słynną składankę Havana Cultura wydaną w londyńskiej wytwórni Brownswood. Nie było wyboru - nieznający granic język muzyki sprawił, że szybko się zaprzyjaźniliśmy, a po kilku dniach występowaliśmy już wspólnie w klubie El Palio.

    Niebieskooki blondyn prezentujący świeże brzmienia ze świata był niewątpliwą atrakcją, dlatego chętnych do włączenia mnie do programu imprez było wielu. W kilka dni poznałem całą czołówkę didżejów muzyki elektronicznej i co raz mogłem poczuć się ważny i potrzebny.  Nie tylko występowałem, ale także coraz śmielej udostępniałem moje muzyczne zbiory chłopakom i dziewczynom po fachu. Okazuje się bowiem, że dla kubańskich didżejów jedynym źródłem nowej muzyki są tacy turyści-pasjonaci, jak ja. Nie sposób kupować muzykę w zagranicznych sklepach online przy tak powolnym i drogim internecie. Coż, didżeje mnie zapraszali, publiczność słuchała, dziewczyny pożądały. Nie dziwne zatem, że myśl zamieszkania na Kubie krążyła w mojej głowie.

    Podczas gdy noce biegły w rytmie deephouse, nu-disco i dubtechno, dnie spędzałem na zwykłej krzątaninie. Odwiedzałem muzyków i ich rodziny, badałem lokalną i niestety mało atrakcyjną kuchnię, spacerowałem po kolejnych dzielnicach Hawany. Uderzył mnie wygląd i atmosfera tego dwumilionowego miasta. Brak reklam i banerów, zero hałasu policji i karetek, wszystko jakby na zwolnionych obrotach. Przypomniał mi się fotomontaż zdjęć Warszawy, pozbawionej wszechobecnych billboardów - taką stolicę, wyczyszczoną z marketingowego bałaganu, kochałbym zawsze. Ochoczo uczestniczyłem też w najpopularniejszej formie transportu. Tak zwane „machiny” - czyli amerykańskie krążowniki drogowe z lat 60-tych - zabierały na pokład od 5 do 8 pasażerów. Każdy wóz miał swój styl i choć czasami samochody trzeszczały i sypały się, każda przejażdżka za pół dolara sprawiała radość.

    Wielokrotnie ulegałem spontaniczności i moim lokalnym przewodnikom. W ten sposób trafiałem do prywatnych domostw moich przyjaciół, jak choćby do mieszkania Antonio Leal Rodrigueza - puzonisty Buena Vista Social Club i Afro Cuban All Stars, zarazem ojca jednego z poznanych przeze mnie didżejów. Człowiek o wielkiej muzycznej historii, który zwiedził dziesiątki krajów świata, a na co dzień żyje spokojnym rytmem miasta. Jego najnowsza płyta Plegaria Y Obatalá stała się moim najważniejszym muzycznym odkryciem tej wyprawy, a rozmowy z Tonym inspirowały do spojrzenia na życie pod nieco innym kątem. Na pytanie, czy nie chciałby mieszkać w innym kraju, zaśmiał się, pokręcił głową i z wielkim przekonaniem powiedział, że jego miejsce jest tylko na Kubie.

    Innym razem, gdy wracałem do mojej „casa particular”, nie dawały mi spokoju dźwięki dochodzące z mieszkania na tym samym piętrze. Niewiele się zastanawiając, zapukałem do drzwi. Gospodynią okazała się młoda dziewczyna, przewodząca zespołowi Contratiempo. Skład tworzyło sześć dwudziestokilkuletnich niewiast, a do instrumentarium należały congo, dwie gitary akustyczne, gitara basowa i kachon, czyli drewniana skrzynia perkusyjna, na którą siada się okrakiem i uderza dłońmi w przednią ściankę. Styl, który prezentowały, można by sklasyfikować jako mieszankę salsy i funku. W każdy weekend występowały w prestiżowym Hotelu Cohiba, a kontrakt dawał im spokój, którego potrzebowały do tworzenia coraz to nowszych kompozycji.  

    Po dwóch tygodniach w Hawanie poczułem, że czas na mnie i na nowe wyzwania. Mogłem obrać wschód i zwiedzanie kolejnych miast jak Cienfuegos, Santa Clara, Trinidad czy Santiago de Cuba. Wybrałem jednak zieleń w słynnej prowincji Pinar del Rio, czując intuicyjnie, że czas na naturę.

Muzyka Mike'a Polarnego: www.soundcloud.com/mikepolarny 

Więcej zdjęć z Kuby: www.facebook.com/mike.polarny

CDN. Poprzednia część relacji: https://www.national-geographic.pl/traveler/artykuly/pokaz/kuba-oczami-mikea-polarnego-czi/