Kubo, miłości moja. Zostawiłem cię ledwie kilka tygodni temu i przestać myśleć o tobie nie mogę. W pamięci mej obrazy utkwiłaś, twego zapachu z ubrań prać nie chcę. Hawaną mnie zniewoliłaś, zielenią Pinar del Rio zachwyciłaś. Twe córki zachłanne przejęły me względy, synowie twoi w muzyczne obroty zabrali. Jestem twój!
    Gdybym był poetą, z pewnością wydałbym tomik o Kubie. Zniewalająca, gorąca i na swój sposób intensywna zawładnęła moim sercem i umysłem. Często zastanawiam się, co mnie powstrzymuje, aby tam zamieszkać. Bo choć minusów znaleźć można kilka, to magia tej innej rzeczywistości silniejsza jest niż niejeden eliksir. Nieśpieszne życie na wyspie, prostota podejmowanych wyborów, odcięcie od świata - paradoksalnie odbierałem to jako wolność, przede wszystkim od konsumpcjonizmu i nie kończącej się pogoni za pieniądzem.

    Już pierwsze obrazy i zapachy zaskarbiły moją sympatię. A może to była nostalgia wzniecona wspomnieniami z dzieciństwa? Trudno bowiem nazwać „przyjemnym” ten charakterystyczny zapach lotniska im. José-Martí żywo przypominający aromaty z warszawskiego Dworca Centralnego lat osiemdziesiątych. Widok „maluchów” (Fiatów 126p zwanych tutaj „Polki”) zwiastował raczej trudną rzeczywistość Kubańczyków. Gdy na jednej z ulic Centralnej Hawany pstrykałem zdjęcia panów naprawiających „polski rodzinny samochód”, w oczach miałem obraz sprzed 25 lat - mój umorusany tata naprawiający naszego grata na parkingu przed blokiem. Widok pustych półek sklepowych, a raczej pełnych identycznych produktów, aby tę smutną pustkę ukryć, też zdawał mi się znajomy. Podobnie jak wyłącznie jeden gatunek chleba czy ponuro szczupła oferta kawiarni. Już wiem! To była sympatia do Kubańczyków! Mimo mojego dość skromnego doświadczenia z socjalizmem czułem się ich współbratem, zdawałem się rozumieć ich położenie.

    Z noclegów korzystałem wyłącznie w „casas particulares” - z prywatnych pokoji oficjalnie wynajmowanych przez właścicieli mieszkań. Choć ceny oscylowały wokół 20-25 dolarów, mnie zawsze udawało się negocjować niższe stawki. Wielokrotnie dawałem namówić się na śniadanie lub kolację, co zazwyczaj okazywało się tańszą i smaczniejszą strawą niż oferta okolicznych barów czy restauracji. Wielką przyjemność sprawiało mi poznawanie gospodarzy. Każda rozmowa wnosiła nową wiedzę w moje życie, otrzymywałem cenne podpowiedzi, a przede wszystkim żyłem wśrod Kubańczyków, na zwykłych ulicach, w zwykłych mieszkaniach. Było to całkiem niezwykłe.

    Sympatię do Kubańczyków odczuwałem na ulicach i w domach, w klubach i w taksówkach. Miks ras zdawał się niemniejszy niż w Nowym Jorku czy Londynie, a nikt nie musiał tutaj walczyć o równouprawnienie czy brak dyskryminacji. Nigdy też nie widziałem tylu obejmujących się chłopaków, a miałem wrażenie, że nikomu to nie przeszkadza ani nikt z nich nie walczył o swoje prawa, nie organizował parady. Z kolei faceci macho prezentowali swoje brzuchy, podwijając t-shirty ponad wielkie krągłości. Nie zapytałem nigdy, czy chodziło o dumę z pojemności żołądka czy o chęć wentylacji ciała w ponad trzydziestostopniowym upale. Większą uwagę poświęcałem dziewczynom - w zdecydowanej większości zgrabnym, szczupłym, wyprostowanym, dumnie wypychającym przed siebie pierś. Często pozbawionym zapachu perfum, ale to także wydało mi się atrakcyjne, bo naturalne.

    Mój „turystyczny” nos, chęć smakowania zwykłego, lokalnego życia oraz nieustający ciąg do muzycznych znajomości pozwoliły mi już od pierwszych chwil zajrzeć wgłąb prawdziwej codzienności Kubańczyków. Z dumą mówiłem sobie, że innym turystom umyka wiele z tej rzeczywistości, której nie sposób doświadczyć w zabytkowej i odnowionej Havana Vieja, w hotelowych holach i ogrodach, na typowych szlakach autobusowych czy na słynnych plażach Varadero. Bo choć nie odwiedziłem kilku istotnych punktów na mapie, nie żałuję swoich decyzji, które popchnęły mnie w rytm prawdziwego życia Hawany.

    Wiele dni później zrozumiałem, że dla większości Kubańczyków to miejskie życie stanowi jedyne, jakie znają. Wyjazd do innego miasta jest dla wielu zbyt drogi. Zagraniczny wyjazd (wylot), choć od pewnego czasu prawnie możliwy, z powodów finansowych leży raczej w sferze marzeń. Kubańczycy mawiają z przekąsem o swoim życiu: „tirar la casa por la ventana” (wyrzucać dom przez okno). Bo czyż nie jest prawdziwą łamigłówką przeżyć za oficjalną pensję 20 USD miesięcznie?

Muzyka Mike'a Polarnego: www.soundcloud.com/mikepolarny 

Więcej zdjęć z Kuby: www.facebook.com/mike.polarny

CDN.