Trzeba być odrobinę szalonym, by w środku lata wybrać się do Jordanii. Mam tylko nadzieję, że 7-dniowy pobyt w tym kraju dostarczy mi tylu wrażeń, iż zapomnę o temperaturach rodem z piekła Dantego. Jak dotąd, doświadczam ich każdym centymetrem odsłoniętej skóry, stojąc w 40-stopniowym upale na wzgórzu cytadeli w centrum dwumilionowego Ammanu. Wśród ruin dawnej twierdzy, kikutów kolumn świątyni Herkulesa i szczątków pałacu Umajjadów różowiących się w popołudniowym słońcu przyglądam się panoramie stolicy Jordanii. Fale niewysokich, kremowych domów wznoszą się i opadają, odwzorowując kształty wzgórz, na których je wzniesiono. W architekturze Ammanu brakuje charakterystycznego dla orientu bogactwa form i kolorów, zamiast tego widzę wielkoformatową układankę z klocków domina, której harmonię zakłócają jedynie szpikulce meczetów wbijające się płytko w niebo. Wydaje się, że jedyną zaletą tych domów są płaskie dachy idealne na długie wieczorne biesiady i nocne oglądanie gwiazd. Nasyciwszy się tym widokiem, kieruję się do położonego tuż obok Muzeum Archeologicznego, gdzie zgromadzono materialną historię Ammanu sięgającą ponad 6 tys. lat wstecz. Wśród zbiorów z neolitu, czasów greckich, rzymskich i późniejszych wyróżnia się jeden eksponat – miedziany zwój z Kumran, na którym wyryto wskazówki dotyczące miejsc ukrycia skarbów ze Świątyni Jerozolimskiej. Niestety, wskazówki okazały się zbyt ogólne, więc nikt jeszcze skarbu nie odnalazł.
Ze wzgórza ruszam odkrywać pozostałe atrakcje Ammanu. Łapię taksówkę i starym zwyczajem siadam obok kierowcy, który wyjątkowo jak na tutejsze standardy nie zna angielskiego. Na szczęście mam mapę i na niej pokazuję kolejne cele – rzymski amfiteatr i suk. Z gęstniejącej atmosfery wewnątrz samochodu wnioskuję, że coś jest nie tak. Kierowca wygląda na zdenerwowanego, ciągle coś do mnie mówi, pewnie myśli, że jak będzie mówił dużo, to go jakimś cudem zrozumiem – i rzeczywiście, w końcu prawda do mnie dociera. Miejsce kobiety w tym kraju nie znajduje się obok kierowcy, ale z tyłu. Obiecując, że następnym razem nie popełnię takiej gafy, opuszczam taksówkę i udaję się na zwiedzanie teatru.
Przypomina wydrążoną w skale gigantyczną muszlę. Rzymianie wybudowali go w II w. n.e. dla 6 tys. widzów – dziś martwy, pozbawiony scenografii i aktorów obiekt ogląda kilka osób. Na niebie nie ma żadnej chmurki, słońce wysysa ze mnie całą wodę. Aby nie wyparować, uciekam w chłód dwóch przylegających do amfiteatru muzeów: kostiumów i biżuterii oraz folkloru. Bogato zdobione tradycyjne stroje, biżuteria kapiąca od złota, srebra i kamieni szlachetnych są esencją Bliskiego Wschodu. Z myślą, by kontynuować podziwianie tutejszego rękodzieła, udaję się na suk. Po drodze z witryn sklepowych uśmiecha się do mnie król Abdullah II. Jego podobizny w równym stopniu co całe miasto pokrywa warstwa pyłu, od którego powietrze przypomina mleczną zawiesinę, a ściany i szyby sprawiają wrażenie brudnych. Walka z kurzem skazana jest jednak na porażkę, bo Jordania to w 80 proc. pustynia. Nawet Amman wygląda jak wzniesiony na glinianym klepisku z rzadka porośniętym krzewami. Miasto zaczęło się rozwijać zaledwie 80 lat temu, a nabrało tempa około roku 1948 (po powstaniu państwa Izrael; notabene na wielu jordańskich mapach takowe nie istnieje), gdy zaczęli tu przybywać palestyńscy uchodźcy. Dziś stanowią oni prawie połowę mieszkańców miasta i kraju.
Ammański suk nie jest zadaszony, ciągnie się w plątaninie ulic i uliczek. Przedzieram się przez barwny, rozkrzyczany, gęstniejący tłum. Mam nieodparte wrażenie, że większość zgromadzonych tu dóbr pochodzi z Chin. Także tradycyjne kobiece stroje abaja precyzją wykonania sugerują chiński rodowód. Gdzie się podziały bajecznie kolorowe orientalne tkaniny, wyszywane pasy, muślinowe halki, szarawary, przetykane złotem suknie. Szukam ich w malutkich, dusznych sklepikach wielkości składzików na narzędzia – bezskutecznie. Jedyny towar, który mogę tu kupić, to skromne haftowane abaje. Jednak nawet najmniejsze sukienki są na mnie o kilka rozmiarów za duże. Sprzedawcy, wyłącznie mężczyźni, twierdzą, że w każdej wyglądam świetnie. Ja postrzegam siebie jako bezkształtną pastelową masę. Coś jest nie tak z tutejszymi kanonami atrakcyjnego wyglądu. Czyżby o urodzie kobiety nie świadczyło jej podkreślające kształty ubranie?



Amman jest doskonałą bazą wypadową na północ Jordanii, więc wczesnym rankiem wynajętym samochodem wyruszam do Umm Kajs – ruin antycznego miasta położonego przy granicy jordańsko-izraelsko-syryjskiej. Po dwóch godzinach jestem na miejscu. Przybycie nowych osób wzburza senną atmosferę bazaru. Jak spod ziemi wyrastają przebrani w dziwaczne kostiumy sprzedawcy wody, owoców, pamiątek, książek oraz wszelkiej maści przewodnicy – przyjaciele żądający zapłaty za każde zrobione z nimi zdjęcie czy wyświadczoną przysługę. Ze świeżo nabytym papierowym przewodnikiem w jednej ręce i kubkiem mocnej kawy z kardamonem w drugiej ruszam na podbój Umm Kajs.
Miasto wzniesiono na pradawnym szlaku handlowym łączącym Azję z Afryką. W czasach największej prosperity mogło tu żyć nawet 30 tys. osób. Blask Umm Kajs zgasiło trzęsienie ziemi, a potem zastępy ludzi traktujących je jak kamieniołom. Po blisko trzykilometrowym murze opasującym miasto pozostały fragmenty, po ogrodach, dla których urody przybywali tu zamożni Rzymianie z całego imperium, nie ma nawet śladu. Na zwiedzenie całych ruin rozciągniętych na wielu hektarach potrzeba kilku godzin, ja nie mam tyle czasu. Szybko przemierzam wybrukowane alejki, mijając arabskie rodziny. Kobiety, których czarne suknie łopoczą na wietrze, hipnotyzują mnie obwiedzionymi kohlem oczyma. Często są to jedyne odsłonięte fragmenty ich ciał. Zastanawiam się, jak ktokolwiek jest w stanie wytrzymać w wielowarstwowych nieprzewiewnych ubraniach takie upały.  
W Umm Kajs warto zobaczyć teatr, świątynię i pałac oraz dotrzeć na punkt widokowy. Roztacza się z niego widok na Wzgórza Golan, Dolinę Jordanu i znane z Biblii Jezioro Galilejskie (Genezaret) parujące w ostrym słońcu. Stoję przez chwilę świadoma historycznego bogactwa tego miejsca. A więc o te łyse, suche wzgórza toczą się spory między Izraelem a państwami arabskimi. A więc to gdzieś w tej okolicy Jezus uczynił cud znany mi z lekcji religii i wypędził szatana z opętanego mężczyzny. Potem złe moce wstąpiły w stado świń, które z kolei wbiegły do jeziora Genezaret i utonęły.
Następną godzinę tracimy na dotarcie do Dżarasz – antycznego miasta zwanego Pompejami Wschodu. Starożytne ruiny leżą w środku współczesnej, niezbyt urodziwej zabudowy. Jest już tak gorąco, że nawet owady pochowały się w cieniu. Skrywam się pod wysokim na 11 metrów łukiem cesarza Hadriana, wybudowanym dla upamiętnienia jego wizyty, ale wcale nie jest mi chłodniej. Po chwili decyduję się na dalsze zwiedzanie. Wybrukowana aleja doprowadza mnie do hipodromu. Okazuje się, że za 15 minut rozegrają się na nim antyczne zawody. Szybka decyzja, portfel uboższy o 12 JD i już siedzę wygodnie pod baldachimem niczym spragniona wrażeń, znudzona Rzymianka. W oczekiwaniu na widowisko przyglądam się hipodromowi – robi wrażenie swoimi 260 metrami długości i 80 szerokości otoczonymi kamiennymi ławami zdolnymi pomieścić 15 tys. widzów. Tymczasem rzymskie flagi łopoczą na wietrze, piach wzbija się w górę, muzyka z Gladiatora się zapętla. Wojownicy idący na śmierć długo każą na siebie czekać. I nagle akcja!
– W 129 r. n.e. Dżarasz odwiedził cesarz Hadrian i z tej okazji stacjonujący tu VI legion (kilkunastu wojowników wkracza w tym momencie na arenę) przygotował na jego powitanie specjalne pokazy – przemówił głębokim głosem przystojny młody człowiek w stroju legata.
Arabki na jego widok skromnie zasłoniły twarze, ja wprost przeciwnie. Na wydawane w łacinie komendy legioniści wykonują różne układy musztry, markują ataki itd. Doskonale zrekonstruowane stroje i uzbrojenie psuje tylko jeden element. Prawdziwi legioniści raczej nie nosili wąsów. Z kolei występujący po nich gladiatorzy pomysł na charakteryzację zaczerpnęli prawdopodobnie z hollywoodzkich filmów o piratach. Większość ma regulaminową nadwagę (najnowsze badania wykazały, że gladiatorzy szczupli nie byli), a wszyscy walczą niemrawo, toteż zgodnie z wolą ludu giną jeden po drugim. Show kończą wyścigi rydwanów, które wygrywa zawodnik w żółtej tunice. Tłum bije brawo i pędzi robić zdjęcia z aktorami. Uwaga! Nie należy zbliżać się do gladiatorów, lepkie dłonie tych panów przyklejają się do wszystkich damskich wypukłości. Uwolniona z objęć buchających testosteronem mężczyzn wracam na szlak.

Dżarasz to jedno z najlepiej zachowanych antycznych miast. Z olbrzymiego owalnego forum otoczonego kolumnami wiedzie główna arteria miasta, 800-metrowa aleja. Po obu jej stronach znajdują się pozostałości po sklepach i domach, stąd łatwo dotrzeć do rozrzuconych na wielohektarowym terenie typowych starożytnych obiektów. Szczególnie godne odwiedzenia są świątynie Zeusa i Artemidy oraz świetnie zachowany teatr południowy. Po godzinie eksplorowania zakamarków Dżarasz docieram do muzeum i dopiero 10-minutowy seans pod wentylatorem zachęca mnie do obejrzenia tutejszych zbiorów, głównie ceramiki i biżuterii znalezionych przez archeologów na terenie miasta.
Jeszcze 30 lat temu ponad 25 proc. mieszkańców Jordanii stanowili Beduini wędrujący ze swoimi stadami po całym Bliskim Wschodzie. Dziś ich liczba zmniejszyła się do ok. 80 tys., bo wielu z nich wybrało życie osiadłe. Beduińskie namioty spotykam po drodze do Petry, którą od Ammanu dzieli 300 km. Nomadzi nie zmienili swoich zwyczajów od setek lat. Obowiązuje tu tradycyjny podział ról. Mężczyźni opiekują się stadami i zajmują handlem, kobiety doglądają dzieci, tkają dywany, barwią wełnę, szyją i od rana do wieczora gotują. W dorosłe życie młodzież wkracza bardzo wcześnie. Aranżowane małżeństwa zawierane są już między 17-letnimi chłopcami i 15-letnimi dziewczynkami, które szybko stają się matkami. Surowe życie jest wymuszone przez surowy krajobraz, który osobom z zewnątrz wydaje się bardzo atrakcyjny. Przez okno klimatyzowanego samochodu podziwiam piramidy gór pocięte wyschniętymi korytami rzek, w których zamiast wody płyną kamienie. Łyse wzgórza są szarożółte, gdzieniegdzie rosną karłowate sosny i eukaliptusy.
Po kilku godzinach jestem w Wadi Musa, co oznacza, że prawie dotarłam do celu. Petrę, wielobarwną stolicę królestwa Nabatejczyków, szczelnie otacza łańcuch górski, czyniąc ją niewidzialną z zewnątrz. Za 2 JD kilometrowy odcinek drogi pokonuję na końskim grzbiecie. Gdybym miała więcej czasu, wybrałabym spacer, a tak kłusem mijam pierwsze wykute w piaskowcowych zboczach budowle. Ich nazwy odzwierciedlają wrażenia, jakie robiły na przybywających tu ludziach. Bloki Dżinów przypominają skrzynie przytrzaśnięte ciężkimi wiekami, Grobowiec Obelisków – fasadę tajemniczego mauzoleum. Gdy docieram do luki w skalnym murze obronnym, drogę zastępują mi groźni nabatejscy strażnicy. Czarne płaszcze i skarpety, granatowe portki, skórzane sandały, dzidy w dłoniach i łuszczące się kaski motocyklowe na głowach – kiedyś musieli budzić respekt, teraz są niczym białe misie na Gubałówce. Wchodzę w wąski wąwóz, którego ściany dochodzą do 100 m wysokości, a szerokość ciągle się zmienia – momentami staje się tunelem, do którego ledwo dociera światło. Kiedyś była to jedyna droga do miasta, którą szły obładowane towarami karawany wielbłądów podążające z Mezopotamii do Egiptu. Po dwóch kilometrach w szczelinie pojawia się Al-Khaznah (Skarbiec), budowla będąca symbolem Petry, powielana w tysiącach publikacji. Skarbiec przetrwał nie tylko trzęsienie ziemi, ale też strzały z armat i kilofy poszukiwaczy skarbów, którzy uważali, w co nietrudno mi uwierzyć, że taki obiekt musi skrywać bogactwa godne grobowców faraonów. Gigantyczną, 40-metrową wykutą w różowej skale fasadę budowli, która prawdopodobnie pełniła funkcję grobowca jednego z nabatejskich władców, tworzą kolumny zwieńczone korynckopodobnymi głowicami. Podtrzymują one drugie piętro Skarbca. Al-Khaznah wznosi się przy dużym owalnym placu, jakby wyciętym w otaczającej skale. Pełno na nim sprzedawców pamiątek i Beduinów z osiołkami, wielbłądami, końmi przystrojonymi wstążkami, pomponami, sztucznymi kwiatami. Wszyscy zachęcają do wydawania pieniędzy. Dawna Petra żyła z karawan, dzisiejszą utrzymują turyści.
W zbiorowej świadomości funkcjonuje mit, że Petra to Skarbiec – nic bardziej mylnego, to zaledwie początek olbrzymiego skalnego miasta zamieszkiwanego nawet przez 30 tys. osób. Za jego budowniczych uznano przybyłe z Półwyspu Arabskiego plemię Nabatejczyków, które osiedliło się tu w VI w. p.n.e. Jego protoplastą był prawdopodobnie syn Abrahama, Izmael. Jednak Nabatejczycy nie byli ani pierwszymi, ani ostatnimi władcami tej dwukilometrowej doliny o niezwykłych walorach obronnych. Po nich piętno w tutejszej architekturze odcisnęli Rzymianie i Bizantyjczycy. Podziwiam ich dzieła wykute w zboczach: setki, jeżeli nie tysiące domów, świątyń, grobowców ozdobionych kolumnami, fryzami, płaskorzeźbami. Jest też amfiteatr, obsadzona kolumnami aleja, ruiny wczesnochrześcijańskich kościołów i restauracja, w której można zjeść smaczny obiad.

Do zachodu słońca brakuje jeszcze godziny, postanawiam więc wybrać się do położonego wysoko w górach klasztoru Ad-Deir. Aby tam dotrzeć, trzeba podobno pokonać ponad 800 skalnych stopni. Za przykładem innych turystów zamierzam wynająć osiołka. Gdy podchodzę do zwierzaków, w oczy rzuca mi się ich nędzny wygląd. Jednak właściciel zapewnia, że osły są w doskonałej formie. Początkowo mój wierzchowiec dzielnie pokonuje strome podejścia i wąskie szczeliny, ale gdy szlak zwęża się do kilku metrów i kończy przepaściami, jego energia gaśnie. Zwierzę zaczyna się potykać, zatrzymywać na coraz dłuższe postoje i niebezpiecznie zbliżać do urwiska, jakby chciało popełnić samobójstwo. Głucha na argumenty poganiacza, że osiołki to najbezpieczniejszy środek transportu w górach, schodzę na ziemię. Co za ulga, nareszcie mogę spokojnie podziwiać widoki. Uroda skalnych krajobrazów jest porażająca. Wzgórza mienią się odcieniami czerwieni, różu, oranżu, żółci. Przypominają zaklęte w kamieniu baśniowe stwory. Z kolejnych punktów widokowych oglądam łańcuchy wzgórz i ciągnące się między nimi doliny. Do celu docieram w momencie, kiedy czerwień zachodzącego słońca zalewa taras, przy którym wyrasta klasztor Deir. Wygląda jak większa siostra Skarbca. Po drugiej stronie tarasu stoi beduiński namiot zamieniony na restaurację. Kładę się na wełnianych dywanach i zamawiam słodką miętową herbatę. Odpoczywam ze wzrokiem utkwionym w fasadę kolejnego cudu nabatejskiej architektury. Niewielu ludzi podejmuje wysiłek, by dotrzeć tak wysoko, wokół panuje więc niemal perfekcyjna cisza. Doświadczając jej, uświadamiam sobie, że czasami ludzkie dzieła dorównują urodą naturze. Na pewno tak jest w przypadku Petry. Kolejny dzień spędzam w AKabie – kurorcie położonym nad zatoką Morza Czerwonego. Niewątpliwym atutem tego miasta jest sąsiedztwo trzech krajów: Egiptu, Izraela i Arabii Saudyjskiej. Jeśli ktoś ceni luksusowe życie, zapewne nie będzie rozczarowany – hotele gwarantują pięciogwiazdkowy standard. Rafa koralowa może nie powali stałych bywalców Hurghady, ale początkujących nurków z pewnością zadowoli. Póki co, wielu turystów traktuje Akabę jako bramę do kolejnej wielkiej atrakcji Jordanii – oddalonej o 70 km pustyni Wadi Ramm.
Dotarcie do siedziby parku narodowego zarządzającego Wadi Ramm pochłania godzinę i kosztuje 30 JD. Na miejscu witają mnie restauracje, sklepy, muzeum i land cruisery. Podobno to właśnie te auta swoją niezawodnością w ekstremalnych warunkach podbiły Afrykę. Jeden z nich wynajmuję na 5-godzinną wyprawę w głąb pustyni. Każdy element wehikułu przeżarła rdza, którą maskują dekoracje: maskotki na sznurkach, kierownica obszyta czerwonym misiem, sztuczne frezje na desce rozdzielczej. Na siedzeniu obok najwyżej 15-letniego kierowcy bulgoce w kanistrze benzyna, jakby zapowiadając, że na pustyni wszystko może się zdarzyć. Dziesięć minut później wkraczam w świat przypominający obcą planetę – tutejsze krajobrazy udawały marsjańskie w kilku hollywoodzkich produkcjach. Z morza czerwonego piasku wyrastają na horyzoncie gigantyczne góry ukształtowane przez czas i wiatr. Pierwszy postój robimy przed grupą turni nazwanych Siedmioma Filarami Mądrości – na cześć książki T.E. Lawrence’a o tym właśnie tytule. Brytyjski szpieg, a jednocześnie przyjaciel Arabów, opisał w niej swoje wspomnienia z walk o niepodległość tych terenów (1917––1918). Lawrence ukrywał się w Wadi Ramm z wojskami wspierającymi emira Fajsala, przywódcę arabskiego powstania przeciwko tureckiej okupacji. Łatwo tu zniknąć, brak wody ogranicza ludzką aktywność do kilku enklaw. Właśnie dojeżdżamy do jednej z beduińskich wiosek, w której lepianki wyparły tradycyjne namioty. Tu wpadamy w szpony burzy piaskowej. Tumany kurzu unoszą się w powietrzu, zmniejszając widoczność i utrudniając oddychanie. Po kilku minutach zamieniam się w piaskowego bałwana. Na szczęście burza mija równie szybko jak się pojawiła, zostawiając bezchmurne niebo. Naszymi drogowskazami są teraz kolejne wyrastające na horyzoncie potężne ostańce. Przy jednym z nich usypała się wysoka na kilkadziesiąt metrów wydma. Postanawiam ją zdobyć, ale z każdym metrem coraz głębiej zapadam się w drobny piasek. Nie poddaję się i po kilkunastu minutach stoję na szczycie. Widok nagradza wszelki trud. Przez kolejne dwie godziny spaceruję po okolicy, odnajduję kanion Khazali, na którego ścianach dawni mieszkańcy tych terenów pozostawili ryty. Docieram też do beduińskiego obozowiska. Jego gospodarz zgodnie z zasadami gościnności częstuje mnie gorącą i bardzo słodką herbatą z dodatkiem ziół. Jest pyszna i doskonale gasi pragnienie.

W takich okolicznościach zastaje mnie spektakularny zachód słońca. Świadoma faktu, że noc na tej szerokości geograficznej zapada gwałtownie, jakby nagle ktoś wyłączył słońce, wracam do samochodu. Z żalem opuszczam krainę czerwieni, ale to nie koniec atrakcji na dziś. Noc spędzę w beduińskim obozie na obrzeżach pustyni.
Docieram tam po zmroku. Świeczki oświetlają drogę do ustawionych w rzędach namiotów. Ich ściany i sufit stanowią grube derki chroniące przed wiatrem, deszczem i chłodem. Niestety, również przed świeżym powietrzem. Wewnątrz każdego apartamentu znajduje się łoże przykryte skórami i wełnianymi kocami. Za oświetlenie służą świeczki, jednak nie zapalam ich w obawie przed pożarem. Po ciemku zostawiam plecak, a przy wejściu wiążę chustę, by po kolacji trafić do właściwego namiotu. Siadam na ławce przy ognisku, wokół którego krząta się kilku ubranych w białe suknie mężczyzn. Pijąc gorącą powitalną herbatę, słucham dźwięków lokalnego instrumentu przypominającego mandolinę. Tymczasem pojawia się kolacja: ryż z warzywami, sałatki, mięsiwo, a na deser arbuzy, melony i kawa. Zapewne beduiński posiłek nie jest aż tak urozmaicony. Żałuję, że nie dane mi jest zaznać prawdziwego obozowego życia, z jego wadami i zaletami. Ale może wówczas nie byłoby aż tak romantycznie. Noc zgęstniała, na niebie pojawiły się miliony gwiazd. Zamawiam sziszę i w oparach jabłczanego dymu próbuję rozwiązać dylemat: spać pod rozgwieżdżonym niebem, słuchając pomrukiwania wielbłądów, czy spędzić noc w namiocie. Wybieram namiot i po godzinie czuję, że popełniłam błąd. Budzę się w środku nocy oblana potem i raczej zmęczona niż wypoczęta. Cały namiot pachnie jak spocone zwierzę, z sąsiednich sypialni dochodzą sapania. Wychodzę na zewnątrz, by poczekać na wschód słońca, wkrótce dołączają do mnie inni goście. Po śniadaniu wracam do Ammanu. Czas, który mi pozostał do odlotu, postanawiam spędzić nad Morzem Martwym.
Znów siedzę w taksówce i znów Jordania mnie zaskakuje. Jak to możliwe, że tak mały kraj ma tak wiele do zaoferowania. Przemierzam biblijną dolinę Jordanu utworzoną w rowie tektonicznym ciągnącym się między Izraelem do Jordanią. Samej rzeki, która ma zaledwie 35 m szerokości i 3 m głębokości, nie widać, za to widoczny jest jej olbrzymi wpływ na wegetację. Po raz pierwszy od początku mojej wycieczki widzę zieleniące się pola, sady i gaje oliwne, a pod folią dojrzewające pomidory i inne warzywa. Krajobraz wokół mnie jest typowo górski, a przecież wiem, że znajdujemy się kilkaset metrów poniżej poziomu morza. Mam uczucie, jakby całe gorąco spłynęło do tej 400-metrowej, ciągle pogłębiającej się depresji i zgęstniało. Morze Martwe okazuje się dużym szarym jeziorem. Wysmarowana błotem o nieskończonych właściwościach kosmetycznych przyłączam się do dziesiątek osób dryfujących na wodzie, której zasolenie sześciokrotnie przekracza zasolenie oceanu. Z plaży, na której spędzam resztę czasu (w wodzie da się wytrzymać zaledwie kilkanaście minut), Morze Martwe przypomina kocioł zupy, w której pływają przeróżne składniki. Jakkolwiek komiczny wydaje mi się ten obrazek, nie jest on esencją Jordanii. Morze Martwe to wisienka na torcie moich wakacji, których głównymi składnikami są Petra i Wadi Ramm.

NO TO W DROGĘ

■ Powierzchnia: 89 tys. km2.
■ Ludność: 5,3 mln mieszkańców, w tym 98 proc. stanowią Arabowie, pozostali to Czerkiesi, Kurdowie i Ormianie.
■ Religia: 92 proc. muzułmanie (sunnici), 6 proc. chrześcijanie (głównie prawosławni), 2 proc. druzowie.
■ Języki: arabski (urzędowy), angielski.
■ Waluta: jordański dinar (JD), zwany w skrócie „dżidi”, dzieli się na 100 piastrów i 1000 filsów;
1 JD = ok. 3,50 zł, 1 USD = ok. 0,85 JD. Uwaga! W cennikach niekiedy brakuje informacji, czy chodzi o dinary, piastry czy filsy. Cena 6,850 oznacza 6 JD i 850 filsów. Rozeznanie dodatkowo utrudniają określenia monet half dinar (pół dinara, tj. 500 filsów) i quarter dinar (ćwierć dinara, czyli 250 filsów). ■ Na zwiedzanie najlepiej się wybrać wiosną (w marcu i kwietniu zieleń jest najbardziej soczysta, kwitną też drzewa owocowe) lub jesienią (we wrześniu i październiku średnia temperatura wynosi 27°C). Od czerwca do sierpnia jest zbyt gorąco (powyżej 40°C) i sucho. Natomiast zimowy wypoczynek warto zaplanować w Akabie i Dolinie Jordanu – temperatura 22°C wystarczy, by korzystać z kąpieli wodnych i słonecznych. W Polsce nie ma placówki dyplomatycznej Jordanii. Wizę (koszt 10 JD, czyli ok. 14 USD) można uzyskać w Ambasadzie Jordanii w Berlinie przy Heerstrasse 201 (www.jordanembassy.de) lub na przejściach granicznych (z wyjątkiem Mostu Allenby’ego i promu z Nuwajbi). Wiza jest ważna dwa tygodnie, można ją przedłużyć na każdym komisariacie policji. Przy wyjeździe z Jordanii trzeba uiścić podatek wyjazdowy: 4 JD za przekroczenie granicy lądem, 6 JD za wypłynięcie promem z Akaby lub 10 JD za podróż. Jeżeli w ciągu 48 godz. zameldujemy się w biurze wizowym Zarządu Specjalnej Strefy Ekonomicznej w Akabie i nie opuścimy miasta, nie płacimy za wizę, zostaniemy też zwolnieni z opłaty wyjazdowej. ■ Samolotem – korzystając z usług biura Selecturs (www.selectours.com.pl), można polecieć czarterem z Warszawy do Ammanu i z powrotem za 1 550 zł (przeloty co 7 lub 14 dni). Loty rejsowe są droższe i wiążą się z przesiadką, np. Turkish Airlines – 2 149 zł  (przesiadka w Stambule), Malev Hungarian Airlines – 1 860 zł (przesiadka w Budapeszcie), Air France – 2 669 zł (przesiadka w Paryżu). ■ Wypoczynek w Akabie: 7- lub 14-dniowy pobyt nad M. Czerwonym. Atrakcje: surfing, nurkowanie, park morski. Cena: 2 279 zł/ 2 949 zł. www.fostertravel.pl
■ Zwiedzanie i wypoczynek – wycieczka 13-dniowa, zaczyna się w Damaszku. W programie m.in. Amman, zamek Aldżun, plaże Akaby, Wadi Ramm, zamki krzyżowców, Madaba i Góra Ne-bo. Cena: 2 950 zł + 450 USD.
www.rainbowtours.pl ■ Międzynarodowe lotnisko leży 32 km od Ammanu. Autobusy Airport Express dowożą turystów do stacji Abdali w centrum miasta. Najbardziej jednak opłaca się wynająć taksówkę (ok. 20 JD, ale można wytargować do 15 JD).
■ Taksówki to niedrogi i często najdogodniejszy środek transportu, szczególnie gdy podróżuje się w grupie. Cenę najlepiej ustalić przed wejściem do auta, bo po skończonym kursie taksówkarze nie znają litości (krótkie dystanse ok. 1 JD, dłuższe 5 JD.)
W najtańszych hotelach łóżko kosztuje 3–5 JD. Latem można przenocować na dachu hotelu (od 1,5 JD). W Ammanie, Akabie i Petrze znajdziemy wiele hoteli średniej klasy, w których za pokój jednoosobowy zapłacimy 10–25 JD. Nocleg w pokoju dwuosobowym oznacza wydatek 8 JD (bez śniadania) i 14 JD (ze śniadaniem). www.bookinhotels.com Narodową potrawą Jordanii jest mansaf – jagnię pieczone z aromatycznymi ziołami. Na ulicy można kupić falafel (kulki z ciecierzycy w chlebie pita) lub szawarmę (plasterki wołowiny lub baraniny w chlebie pita). Picie kawy i herbaty jest symbolem gościnności i poważania. Jeśli wolimy herbatę półsłodką zamiast bardzo słodkiej, prośmy o wassat sukar, jeśli bez cukru – o bidoon sukar. ■ Do Dżarasz i Umm Kajs, gdzie znajdują się ruiny grecko-rzymskich miast, najlepiej dojechać taksówką: ok. 50 JD za cały dzień, autobus jest dużo tańszy (bilet ok. 1 JD), ale podróż zajmuje więcej czasu. Wstęp do ruin Dżarasz –2,5 JD, do Umm Kajs – 1 JD.
■ Do Madaby najlepiej pojechać taksówką (ok. 15 JD) lub autobusem (220 filis) z dworca przy teatrze rzymskim w Ammanie. Wstęp do cerkwi św. Jerzego, w której znajduje się mozaika bizantyjska z VI w., kosztuje 1 JD.
■ Morze Martwe – dojazd taksówką wyniesie ok. 20 JD, po drodze można podziwiać zieloną dolinę Jordanu. Bilet na publiczną plażę kosztuje ok. 7 JD (w cenie przebieralnie i prysznic). Okłady z błota o właściwościach leczniczych i pielęgnacyjnych (2–3 JD) są niezapomnianym przeżyciem.
■ Do wioski Ramm, turystycznego centrum pustyni, codziennie kursuje kilka minibusów z Akaby (25 JD) i z Wadi Musa u wrót Petry (4 JD). W wiosce położonej u wejścia do doliny zaczyna się przygoda z czerwoną pustynią (opłata turystyczna 2 JD).
Bedouin Camp Accommodation oferuje noclegi na pustyni: w klimatyzowanym namiocie na łóżkach 75 JD/os. (w tym obiadokolacja i śniadanie); w namiocie z materacami i kocami w skromnych warunkach za 2 JD/os.
Bait Ali (ośrodek z restauracją i barem, pokoje z łóżkami) oferuje: pokój z łóżkiem i śniadaniem – 16 JD/os.; namiot z łóżkiem i śniadaniem – 13 JD/os.
■ Dojazd do Petry z Ammanu autobusem Rum Turist Transport: 20 JD dorośli, 15 JD dzieci. www.rumtt.com/dailytours/index.html
Bilety wstępu do Petry kosztują: 21 JD na 1 dzień, 26 JD na 2 dni, 31 JD na 3 dni; muszą być wykorzystane w ciągu kolejnych dni przez właściciela – bileterzy porównują nazwisko z paszportem. Bilety do kupienia w centrum turystycznym. W Jeff’s Bookshop można nabyć znakomitą mapę Petry (5 JD) z dokładnie pokazaną rzeźbą terenu.
■ Do Akaby z Ammanu najszybciej dostaniemy się samolotem Royal Wings. Lot trwa 45 min, koszt od 35 JD. Co dwie godziny do Akaby kursują autobusy firmy JETT lub Trust International (7 JD). Taksówka (ok. 70 JD) może jechać drogą wzdłuż Morza Martwego (3 godz.) lub Autostradą Pustyni (4 godz.). Na sukach w Akabie i Ammanie warto kupić rękodzieło (gobeliny i kilimy beduińskie), miedziane lub mosiężne naczynia do parzenia kawy, fajki wodne. Większe zakupy lepiej robić w Akabie w specjalnej strefie bezcłowej. ■ Ambasada RP w Ammanie
No 3, Mahmoud Seif Al-Din Al-Irani Str., P.O. Box 942050, Amman 11194, tel. (+9626) 551 25 93, 551 25 94, 551 25 96.
www.amman.polemb.net ; www.king-hussein.gov.jo/tourism1.html