Nie ma znaczenia, kiedy człowiek wyląduje na Jamajce. Pory roku nie różnią się od siebie, średnia temperatura to 27°C. Może tylko kolor Błękitnej Laguny, kawałka oceanu wbitego w ląd na wschodnim wybrzeżu, zmienia się wraz z miesiącami. Zimą i wiosną jest szmaragdowy, latem szafirowy, jesienią turkusowy.

Hope Road to jedna z głównych i reprezentacyjnych ulic Kingston. Ciągnie się na północny wschód i prowadzi wprost w Góry Błękitne. Mija się dom premiera, gubernatora, lokalnych bogaczy. I w końcu dociera do świętego miejsca dla każdego prawdziwego rastamana, a także tego aspirującego. Pod numerem 56 wiele lat mieszkał Bob Marley. Tu przygotowywał się do swojego wielkiego europejskiego tournée i tutaj został postrzelony w 1976 r. Dziś dom Marleya to muzeum, które prowadzi jego żona Rita. Za kilkanaście dolarów można zobaczyć legendarną dżinsową, uszytą ze skrawków kurtkę Marleya, starą gitarę, kilka pożółkłych zdjęć i stare winylowe płyty.

Przy wyjściu przewodnik przypomina, że w głębi wyspy leży wieś, w której Marley się urodził. To drugie ważne miejsce dla Jamajki. Wioska nazywa się Nine Mile i znajduje się po drugiej stronie Gór Błękitnych. Dotrzeć tam nie jest łatwo. Autobusy zatrzymują się tylko w Browns Town, niewielkim miasteczku w parafii Sant Ann. Stamtąd do Nine Mile jest jeszcze kilka kilometrów.

Na miejscu za wysokim płotem znajduje się niewielki dom. W środku łóżko, w którym spał jako dziecko, drewniany fotel, w którym siadał i grał na gitarze jako nastolatek, i alabastrowy sarkofag, w którym spoczywa. Biznes turystyczny kwitnie, więc przy kamiennym domku Marleya powstały już nowoczesny dom pielgrzyma i supermarket, w którym można kupić breloczki, trociczki i płyn do kąpieli Bob Marley.

Najpierw jednak ląduje się w stolicy, w Kingston. Nie należy specjalnie polegać na popularnych przewodnikach dla backpackerów. Spodziewany „rodzinny hotelik prowadzony przez gościnnych Holendrów” okazuje się noclegownią otoczoną zasiekami, po której nietrzeźwi goście spacerują w bieliźnie. Człowiek za kontuarem radzi, żeby nie patrzeć im w oczy, by ich nie prowokować. Rano okazuje się, że ulica Molynes to już prawie Trenchtown, czyli opiewane przez Marleya niebezpieczne slumsy. W lepszych dzielnicach przestrzegają przed wyprawą tutaj. Radzą, by nie zapuszczać się dalej niż do rozdroża zwanego Drzewem w Połowie Drogi. W poważnym dzienniku Gleaner nie ma dnia bez relacji o strzelaninie w kolebce Boba Marleya. No tak, ale to tu urodziło się reggae.

Wycieczkę przez Trenchtown podejmuje się więc na własne ryzyko. Najlepiej w towarzystwie życzliwego miejscowego, taksówką lub choćby autobusem. – W razie problemów nie ma co liczyć na policyjny patrol, chyba że to dzień wyborów – tłumaczy popularny przewodnik. Sklepy dla bezpieczeństwa otoczone są kratą i drutem. W spożywczych handluje się przez otwór nie większy niż butelka napoju lub średni ananas. Ale są i tacy, którzy uważają, że rząd celowo podtrzymuje złą legendę Trenchtown. Żeby obcy trzymali się z daleka i nie widzieli ubóstwa i cierpienia, które niszczy miasto od pół wieku. Joseph, stary artysta malarz, który sprzedaje obecnie pieczone kurczaki na obrzeżach miasta, tłumaczy: – Niewiele się tam zmieniło, człowieku. Tu jest Jamajka bolesna, człowieku. Żeby odpocząć, idź w Góry Błękitne.

Babilon i reszta

Jamajkę zdobył dla Hiszpanii Krzysztof Kolumb w 1494 r. W maju 1655 r. odbiły ją dla Anglików wojska Cromwella. Jeszcze 190 lat temu Jamajka była gigantyczną hurtownią niewolników. Nie poddawaliśmy się bez buntu – pisze we wspomnieniach Don Taylor, wieloletni menedżer Marleya. Wyrośliśmy z plemion, które tam, w afrykańskiej ojczyźnie, nade wszystko ceniły wolność. Ciemięzcy boleśnie odczuli naszą niezgodę. Pierwsze powstanie niewolników wybuchło w 1690 r. Trzecie, z 1833 r., doprowadziło do zniesienia niewolnictwa.

Kolonizowanych oduczano tego co ludzkie: języka, zwyczajów, religii, pamięci. Surowy zakaz pogańskich praktyk dawał jednak zaskakujący dla kolonizatorów efekt: chrześcijaństwo przenikało religię podbitego ludu, a lokalny kult w połączeniu z ewangelią wyzwalał nowe obrzędy i kolejne wierzenia. Kiedy spadły łańcuchy, religijny synkretyzm był już zainstalowany i rozwijał się bujnie w wolnych czarnych Kościołach. W Starym Testamencie wymieniona jest Etiopia: to stamtąd królowa Saby przybywa do Salomona, by przekonać się o jego mądrości. Zachwyca się jego bogiem Jahwe. Legenda dopowiada to, o czym w Biblii można przeczytać między wierszami: pierwszy król Etiopii Menelik jest ich synem.

Etiopia jako ziemia obiecana powraca w XX w. za sprawą pewnego Jamajczyka na emigracji zarobkowej w USA. W 1927 r. Marcus Garvey, niespełniony biznesmen, charyzmatyczny przywódca czarnych oraz ich rzecznik w walce o jedno silne afrykańskie państwo, pisze zdanie: Patrzcie na Afrykę, gdzie koronowany będzie Czarny Król, bo dzień wyzwolenia jest bliski. Jego proroctwo spełnia się 2 listopada 1930 r. W Addis Abebie koronowany zostaje ras Makonnyn Negus Negusta, syn Menelika Wielkiego, i przyjmuje imię Hajle Sellasje. O utworzeniu nowej religii – rastafarianizmu – przesądza zdjęcie w gazecie. Widać na nim, jak cesarzowi hołd składa sam książę Gloucesteru, biały następca brytyjskiego tronu. Na Jamajce wrze. Jest wreszcie dowód, że urodził się mesjasz. W 1962 r. zasobna w trzcinę, banany i klimat Jamajka zostaje pełnoprawnym członkiem brytyjskiej Wspólnoty Narodów. Wolni Jamajczycy uciekają ze znienawidzonych plantacji. Do miasta, po nowe życie. Czekają tam na nich komunalne osiedla, takie jak Trenchtown, i skrajna bieda, bo w mieście nie ma pracy. Kontrolę nad zapuszczonymi dzielnicami przejmują gangi sfrustrowanych wyrostków.

Więcej niż muzyka

To w osiedlach takich jak Trenchtown zaczyna kwitnąć rastafarianizm. Jedynym sposobem na wyjście z getta jest muzyka: calypso, ska, rocksteady, reggae. Rytmiczna, łącząca wpływy miejscowej muzyki karaibskiej, afrykańskiej, europejskiej i  amerykańskiej.  Jamajka jest muzycznie samowystarczalna. W połowie lat 40. wynalazła soundsystemy, czyli przenośne dyskoteki. Wielkie jak szafa głośniki ustawia się przed lokalnymi knajpami, czasem wywozi za miasto. Uzbrojeni w mikrofony dysk-dżokeje rozgrzewają tłumy. Do początków lat 60. tłumom i dyskdżokejom chodziło o zabawę, kraszoną czasem gorzką refleksją nad ciężkim życiem człowieka na plantacji, a potem w mieście.




Pierwszy sukces buntowniczego reggae to wydany w 1969 r. album Winstona Rodneya, czyli Burning Spear. Edward Seaga, konserwatywny minister kultury pierwszego niepodległego rządu, jest zdania, że może ona być doskonałym towarem eksportowym. Rewolucja nadchodzi, gdy Bob Marley, ambitny muzyk z czarnego getta, wstępuje do popularnego na wyspie nowoczesnego zespołu The Wailers, a kilka lat później na czołowe miejsca światowych list przebojów. Rastafariański świat prostych podziałów – na Babilon i resztę – wyrażony w hipnotycznych brzmieniach reggae, to już nie folklor, to potęga. Marley: Rastafarianizm nie jest tylko religią, to życie. Moje życie. Reggae, marihuana to sposób, w jaki komunikuję się z Jah. Joseph od kurczaków tłumaczy: – Bieda w Trenchtown okazała się silniejsza niż religia, człowieku. Kiedy Bob śpiewał Burnin’and lootin’ (Paląc i łupiąc), mówił wyłącznie o złudzeniach, które płoną. Teraz się o tym nie pamięta. Tak więc prawdziwi rasta żyją w górach, uprawiają kawę, a zwłaszcza marihuanę.

Gość w domu, skręt w dłoń

Góry Błękitne zaczynają się już na przedmieściach Kingston i ciągną aż do północnego krańca wyspy. Z Kingston na południowym wybrzeżu do Buff Bay na północnym jest około 50 km. Można je z plecakiem przejść w dwa dni, po drodze mijając gaje bananowe, plantacje najlepszej na świecie kawy i marihuany. Nie zginie się z głodu. W krytycznym momencie zawsze znajdzie się blaszana budka z grillem i schłodzonym lokalnym piwem Red Stripe.

Domy drobnych plantatorów są otwarte dla strudzonych, inaczej niż w miastach. Gościnność wyraża się ofertą wspólnego palenia, więc nie można przesadzać z odwiedzinami, jeśli planuje się dalszą pieszą wędrówkę.

Droga B1 to najkrótsza trasa na drugą stronę wyspy, więc przy odrobinie szczęścia można złapać stopa i zatrzymać się na noc pod namiotem w parku narodowym (Blue and John Crow Mountains National Park).
Nocny widok na Kingston wart jest wspinaczki. Miasto wygląda z góry jak szkatułka pełna błyskotek. Po drodze mija się Strawberry Hills, posiadłość Chrisa Blackwella, założyciela Island Records, niezależnej wytwórni muzycznej, która spopularyzowała muzykę z Jamajki. Blackwell nagrywał lokalnych muzyków jeszcze w latach 50., a następnie woził płyty do Londynu, gdzie sprzedawał je z bagażnika swojego samochodu. To on odkrył Boba Marleya, Grace Jones, a nawet U2. Na starość zajął się nieruchomościami. Strawberry Hills to dzisiaj spa dla bogatych. Stąd już krok do szczytów Gór Błękitnych, skąd przy odrobinie szczęścia (a dokładnie braku mgły) można zobaczyć jednocześnie dwie strony wyspy – północne wybrzeże Buff Bay i południowe Kingston. A przy dobrej widoczności także Kubę.

James z Jamajki

Jamajka to chyba jedyny na świecie kraj, gdzie taksówki szukają pasażerów, a nie na odwrót. Wystarczy stanąć przy drodze i zaraz człowieka odnajdą. Tu płaci się od głowy, a kierowca bierze tylu pasażerów, ilu da się upchać, także w bagażniku. W Buff Bay trzeba zadecydować, czy wsiądzie się do taksówki do Port Antonio i ruszy na wschód do Błękitnej Laguny, czy wręcz przeciwnie, pojedzie się na zachód, do Oracabessy, miasta, które pokochał jeden oficer wywiadu brytyjskiej marynarki. Ian Fleming przypłynął tutaj pierwszy raz w 1946 r. i od razu kupił dom nad brzegiem morza. Nazwał go Goldeneye i spędzał tu wszystkie zimy aż do swojej śmierci. Kiedy zrezygnował z czynnej służby, postanowił zostać pisarzem. Siedział w Goldeneye i szukał imienia dla swojego bohatera. Na jego biurku leżał popularny przewodnik ornitologiczny Jamajczyka Jamesa Bonda. Dalej – wszystko jasne. Po śmierci Fleminga willę kupił Marley, a następnie odsprzedał ją Chrisowi Blackwellowi. Bogaci turyści mogą w niej spędzać wakacje. Malutka Oracabessa pełna jest prawdziwych backpackerskich hotelików, które zaludniają młodzi Europejczycy, Amerykanie i Izraelczycy. Przyjeżdżają po duchową odnowę, tak jak do klasztorów zen.

Na ulicy Szkolnej w Orcabessie jeden z hoteli prowadzi Dickie. Dorobił się w latach 80., gdy przygrywał na bębnach wyjątkowo „babilońskiej” grupie Boney M. Prawdziwi ideowi rastafarianie z nielicznych wspólnot w Górach Błękitnych powiedzieliby o Dickim: udawacz, goguś, małpa białasa. Mówią tak o tych Jamajczykach, którzy noszą dredy, żeby wzmocnić komercyjny przekaz. Czyli prawie o wszystkich, którzy nie zapuścili brody. A bez brody, wiadomo, człowiek rastafariański jest niepełny.

Krokodyl we śnie

Plażować można wszędzie. Najbardziej popularne są okolice Montego Bay, które słynie z 11-kilometrowej plaży. To drugie duże miasto na wyspie. Jeśli człowiek nie ma ochoty na towarzystwo hord amerykańskich nastolatków zaludniających hotele all inclusive i udowadniających swoją dorosłość, powinien pojechać dalej, do Black River na południu. Najdłuższa rzeka na wyspie łączy się tu z oceanem siatką malutkich zabagnionych strumyków. Przemysł turystyczny nie zrujnował jeszcze kolonialnej architektury, wioski są senne, plaże zupełnie puste. O świcie szczęściarze czatujący przy ujściu rzeki zobaczą śpiącego krokodyla. Trzeba się spieszyć. To prawdopodobnie ostatni wolny krokodyl na Jamajce.