San Francisco byłoby idealne, gdyby nie jedno „ale”, o którym trudno wszak zapomnieć, zwłaszcza gdy ma się przed oczyma niedawne obrazki zniszczonej Japonii. Miasto położone jest na uskoku tektonicznym, co sprawia, że jest narażone na trzęsienia ziemi. Na szczęście nawet te największe: w 1906 i 1989 r., nie zniszczyły tutejszego beztroskiego klimatu. Ta atmosfera to efekt wysiłków ludności, którzy od jego początków pracują na to, by San Francisco spełniało marzenia ich oraz gości.

Tak się zresztą dzieje – gdy w 1848 r. w okolicach odkryto złoto, rozpoczął się gigantyczny napływ poszukiwaczy skarbów i śmiałków marzących o wielkiej fortunie. W ciągu czterech lat liczba ludności wzrosła z 400 osób do 30 tys. Już wtedy hartował się niepowtarzalny charakter miejscowości będący konsekwencją charakteru mieszkańców – przewrotnych, wyluzowanych, choć gdy trzeba, piekielnie zmobilizowanych, skutecznych i konsekwentnych. Tak jest do dziś. Czas wyruszyć więc do San Francisco i rozpocząć dwudniowy romans z tym niezwykłym miejscem.

PIERWSZY DZIEŃ

09:00
Tego miasta się nie zwiedza,  w to miasto się wsiąka – radzi mi mój znajomy. Dlatego moim planem na San Francisco staje się brak planu. Zamiast pieczołowicie spisywać listę zabytków, chcę poczuć tutejszą magię. Pierwszym przystankiem jest wzgórze Portero Hill. Nie wspominają o nim przewodniki, a szkoda, bo wzgórze oferuje wspaniały widok na znajdujące się w centrum wieżowce.

Czuję, że muszę się obudzić przy kubku dobrej kawy. Mój wybór pada na Farley’s (1315 18th St.), klubokawiarnię, która oferuje wytchnienie od kalifornijskiego zadęcia. Lokal szczyci się tym, że jego bywalcy nie liczą kalorii w każdym spożywanym posiłku, a zamówienie kawy z odtłuszczonym mlekiem traktowane jest jak świętokradztwo. Jak na poniedziałkowy poranek przystało, panuje tu duży tłok. Wybieram stolik, przy którym siedzi blondynka zatopiona po uszy w lekturze Jacka Kerouaca, awangardowego amerykańskiego pisarza lat 60. Gdy podchodzę do stolika, odkłada książkę. – Jesteś tu po raz pierwszy? Znam na ogół wszystkich – mówi. Ma na imię Andrea, 27 lat temu przyjechała ze Szwecji. – Stwierdziłam, że znudziła mi się szarość i potrzebuję koloru. Lepiej trafić nie mogłam – tłumaczy. Po krótkiej rozmowie zapisuje mi na serwetce listę miejsc, które muszę odwiedzić w czasie mojej dwudniowej wycieczki. Poleca podbój klubowej sceny San Francisco, ale daje jedną radę, która brzmi jak warunek dobrej zabawy. – Mam nadzieję, że pruderię zostawiłeś w Europie!

11:00
Pierwszym punktem na liście  Andrei jest Fisherman’s Wharf  Pierwszym punktem na liście Fisherman’s Wharf 2 . Nabrzeże rozwinęło się w czasach Gorączki Złota i służyło jako baza wypadowa do połowów krabów. Chociaż nadal spełnia swoją pierwotną funkcję, Fisherman’s Wharf to obecnie jedna z największych atrakcji turystycznych San Francisco. W latach 70. i 80. ubiegłego wieku przeprowadzono tu prace rewitalizacyjne, dzięki czemu nabrzeże zapełniło się dziesiątkami restauracji i kafejek. Dziś wygląda trochę sztucznie, w porównaniu do wiktoriańskiej zabudowy wzgórz San Francisco tutejsze budynki przypominają raczej nowoczesne galerie handlowe. Jednak śniadanie w postaci zupy z mięczaków (clam chowder) serwowanej w wydrążonym chlebie każe mi przymknąć oko na ten architektoniczny mezalians.

Po szybkim śniadaniu trafiam na Pier  39, najbardziej komercyjną część nabrzeża. Główną atrakcją są lwy morskie. Te pocieszne ssaki, wyglądem przypominające foki, na wolności można zobaczyć jedynie w trzech miejscach: na wyspach Galapagos, na południu Japonii i właśnie w San Francisco. Z Pier 33 wyruszam na wyspę Alcatraz. Promy odpływają co pół godziny, a dotarcie do najsłynniejszego więzienia na świecie zajmuje jedynie 10 min.

12:00
Mam jeszcze w uszach słowa  Andrei: „To miejsce w złym stylu, zdecydowanie zbyt turystyczne”. – Radziłabym, żebyś tam nie jechał, ale wiem, że i tak mnie nie posłuchasz – mówiła mi z wyższością. Miała rację: Alcatraz bardziej przypomina wesołe miasteczko niż mroczny areszt. Skąpane w słońcu budynki wyglądają na tyle malowniczo, że aż trudno uwierzyć, że jeszcze kilkadziesiąt lat temu były częścią jednego z najcięższych więzień świata.

Zakład karny działał tu od lat 30. do lat 60. XX w. Skrawek lądu oblany ze wszystkich stron lodowatą wodą był idealny do izolacji największych przestępców. Jednym z pierwszych osadzonych był słynny gangster Al Capone. Samozwańczy król Chicago musiał tu czyścić toalety, a gdy po pięciu latach wyszedł na wolność, nie był w stanie powrócić na szczyt przestępczego światka. Oficjalnie nigdy nikomu nie udało się z Alcatraz skutecznie uciec, może dlatego, że na jednego strażnika przypadało jedynie trzech skazanych. Dziś cele może odwiedzić każdy, a busiki krążące po wyspie wypełnione są zastępami emerytów i rodzin z dziećmi. Ja jednak wcześniej zaserwowałem sobie maraton filmów z Alcatraz w roli głównej (pozycje obowiązkowe: Ucieczka z Alcatraz z Clintem Eastwoodem i Ptasznik z Alcatraz z Burtem Lancasterem). Dzięki temu, mimo turystycznego tłoku, udaje mi się poczuć klimat słynnego więzienia.

 


14:00
Po powrocie do San Francisco  ponownie wyjmuję listę sporządzoną przez Andreę. Jako numer jeden (w dodatku z dwoma podkreśleniami) oznaczyła ona spacer po  Telegraph Hill. Tu bije serce San Francisco! Wiktoriańska, kolorowa zabudowa wąskich i stromych uliczek przy zbiegu Powell Street i Chestnut Street to wspaniała okazja, żeby złapać oddech. I choć nie ma tu zapierających dech w piersiach zabytków, przecież nie o nie w San Francisco chodzi. To, co się liczy, to niespodzianki czyhające na każdym rogu. Choćby rozmaite antyki i pseudoantyki oraz dziwaczne retroubrania z bliżej nieokreślonej epoki, które można nabyć w tutejszych sklepikach. Zresztą kupować wcale nie trzeba, wystarczy pooglądać –  sprzedawcy sprawiają wrażenie, że bardziej niż na handlu towaru zależy im na przewrotnej pogawędce z gośćmi.

15:00
Krążąc po stromych uliczkach,  docieram na sam szczyt Telegraph Hill. Znajduje się tam wzniesiona w 1933 r. wieża Coit Tower To jeden z najbardziej znanych budynków w San Francisco. Swoją sławę zawdzięcza jednak nie urodzie, ale temu, że ze względu na swoje położenie góruje nad SF.

Sponsorem tego zaprojektowanego  w stylu art déco budynku była Lillie Hitchcock Coit, kobieta ekscentryczna jak San Francisco. Żyła na przełomie XIX i XX w. i mogłaby być wzorem feminizmu i emancypacji. Wbrew konwencji epoki paliła cygara, nosiła spodnie i – o zgrozo – uprawiała hazard. Fundując wieżę, zapisała w testamencie, że jej celem jest upiększenie miasta. Czy to się udało? Cóż, z daleka Coit Tower wygląda jak wielka fabryka. Ale to nie jedyne skojarzenie, jakie budzi. W Egzekutorze, trzeciej części serii filmów o Brudnym Harrym, partnerka Clinta Eastwooda stwierdza, że budowla przypomina jej fallusa. Na szczęście sama droga na Coit Tower jest bardzo malownicza, a na szczycie podziwiać można panoramę miasta oraz Bay Bridge.

17:00
Z Coit Tower przechodzę do  Russian Hill. Swoją nazwę wzgórze zawdzięcza rosyjskim handlarzom futer osiedlającym się tu w XIX w. Dziś to jedna z najdroższych dzielnic San Francisco ze słynną Lombard Street mającą sławę najbardziej krętej ulicy na świecie.

Na Russian Hill zamieszkiwali także  bohaterowie popularnej książki Armisteada Maupina Tales of the City. To właśnie stąd Mary Ann oraz Michael Tolliver wyruszali na podbój życia nocnego San Francisco. Idę w ich ślady i również tu rozpoczynam mój clubbing. Tym bardziej że właśnie zbliża się umówione spotkanie z Andreą.

19:00
Na Beach Street łapię tramwaj, który zawozi mnie do Castro– największej w Stanach Zjednoczonych dzielnicy gejowskiej. Gigantyczna tęczowa flaga na rogu Market i 17 Street nie pozostawia żadnych wątpliwości, że jestem na miejscu. Andrea czeka na mnie w Samovar Tea Lounge (498 Sanchez Street). Przy wejściu mijamy Buddę i trafiamy do herbaciarni, która oferuje także przedziwną mieszankę potraw z Afryki, Azji i Rosji. – Założę się, że w szale zwiedzania zapomniałeś o obiedzie – zgaduje moja poznana rankiem koleżanka. Ma absolutną rację. Co ciekawe, odkrywanie kolejnych zakamarków San Francisco było na tyle fascynujące, że nawet nie pomyślałem o posiłku. Za jej radą zamawiam sałatkę cesarską z łososiem oraz dressingiem z Wasabi. Podczas jedzenia Andrea przedstawia mnie znajomym. Zna tu prawie wszystkich!

Po kilku drinkach trafiam do Martuni’s (4 Valencia Street). Bar przypomina zakład pogrzebowy, funeralnego charakteru dopełniają aranżacje z lilii. Jednak podwójne martini sprawia, że zapominam o nieco przygnębiającym wystroju. Ciągle mnie ktoś zagaduje i aż trudno uwierzyć, że jestem w San Francisco dopiero od kilkunastu godzin.

 

DRUGI DZIEŃ

12:00
Późna godzina, jak na początek  zwiedzania? Wybaczcie, ale po nocnych szaleństwach w SF naprawdę ciężko się pozbierać. W dodatku wczoraj poznałem tak wielu miejscowych, że czuję się tu jak u siebie. Postanawiam więc przeżyć dzień bez presji i poczucia winy, że nie zdążę zobaczyć jakiegoś ważnego zabytku. Jest jednak granica kompromisu: wiem, że co jak co, ale Golden Gate zobaczyć muszę. Po drodze wstępuję na śniadanie do położonej niedaleko mostu naleśnikarni Stacks. Zamiast naleśników decyduję się na omlet. W karcie nazywają go Super Omletem – jak się okazuje, chodzi nie tylko o jego smak, ale też o wielkość. Za 6 dol. funduję sobie porcję, która starczyłaby dla całego pułku wojska.

Pocieszam się, że czeka mnie dziś dużo łażenia, więc o kalorie nie muszę się martwić. Golden Gate  to chyba jedyny (obok londyńskiego Tower Bridge) most mający status celebryty. Swoją sławę zawdzięcza przede wszystkim imponującym rozmiarom, pięknej konstrukcji oraz fenomenalnym widokom, które można z niego podziwiać. Majestatycznie rozciąga się nad cieśniną Golden Gate, a jego ceglastoczerwone przęsła są jedną z najważniejszych ikon miasta. Zamiast iść pieszo po samym moście (ma długość 2,7 km, więc przechadzka w jedną stronę może potrwać około godziny), wybieram trasę po parku narodowym Presidio. Spacer po Lincoln Bulevard pozwala do woli rozkoszować się widokiem Golden Gate, a bliskość Pacyfiku i San Francisco nie tylko dodaje temu miejscu czaru, ale także zapewnia orzeźwiającą bryzę. Dzięki niej ta była baza wojskowa (funkcjonująca od XVIII w. aż do 1994 r.!) to świetne wytchnienie od miejskiego gwaru.

14:00
Wracając z Presidio, decyduję się  na przejażdżkę tradycyjnym tramwajem linowym. To kolejny symbol miasta – wychodzi na to, że mój drugi dzień upływa pod znakiem mainstreamowych atrakcji turystycznych zarezerwowanych bardziej dla rodzin z dziećmi niż dla zaprawionych w bojach globtroterów. Andrea nie byłaby ze mnie dumna... Cóż, nie będę jednak ukrywać, że podróż odkrytym tramwajem po stromych wzgórzach Russian Hill to dla mnie świetna zabawa. A tempo pojazdu pozwala na dokładne oglądanie poszczególnych ulic.

California Line zawozi mnie w okolice  Chinatown. Chińska dzielnica w San Francisco należy do najstarszych w Ameryce Północnej i stanowi największe skupisko Chińczyków poza granicami ich ojczyzny. Wkraczam do niej, mijając  Bramę Smoka u zbiegu Grand Avenue i Bush Street. Przy Grand Avenue rozciągają się dziesiątki straganów i restauracji charakterystycznych dla Chin Środkowych, przy Stockton Street znaleźć można natomiast miejsca typowe dla południa Państwa Środka. Razem tworzą magiczny mikrokosmos i co najważniejsze, nie są azjatyckim skansenem dla turystów, ale autentycznie tętnią życiem.

Z Chinatown przechodzę do  dzielnicy finansowej nazywanej pieszczotliwie FiDi. Mimo sympatycznej nazwy wszystko się tu kręci wokół wielkich pieniędzy i karier, a na ulicach dominują yuppie w korporacyjnych uniformach. Niesamowite, że w ciągu dwóch godzin z sielskiego Presidio przeniosłem się przez orientalne Chinatown do zabieganej dzielnicy, która zabudową i charakterem przypomina londyńskie City. Wśród wieżowców FiDi najciekawszym jest Transamerica Pyramid. Ten 48-piętrowy, ulokowany przy 600 Montgomery Street budynek jest najwyższym w San Francisco. Jeśli chcesz poczuć się jak rekin kalifornijskiej finansjery, udaj się w jego okolicach na kawę albo coś do zjedzenia.

17:00
a wybieram lunch na zielonym, położonym na południe od dzielnicy finansowej Union Square. To mekka zakupoholików. Znaleźć tu można aż sześć wielkich domów towarowych: od Macy’s do Saks Fifth Avenue. Nie przyjechałem do San Francisco, żeby biegać po sklepach, dlatego rozkładając się na trawie, obserwuję przechodniów. Przypominają modeli na wybiegu, bo choć San Francisco nie jest tak zafiksowane na punkcie wyglądu jak Los Angeles, na Union Square „trzeba się pokazać”, najlepiej z torbami od Ferragamo czy Zegny.

Podchodzę do sprzedawcy po hot dogi. – Jesteś przed zakupami czy po? – zagaduje. – Zamiast – odpowiadam, wzbudzając jego wesołość. Odwdzięcza się mi historią o konsumpcyjnym stylu życia, a przy okazji daje parówkę w bułce za darmo. Żadna oszczędność, ale ten prosty gest sprawia, że do końca dnia mam świetny humor. Chyba tylko tu można przeżyć przygodę, kupując hot doga. Dopiero teraz rozumiem jego fenomen: San Francisco to właściwie nie miasto. San Francisco to ludzie.

INFO

Ludność: ok. 820 tys. mieszkańców.

Położenie: San Francisco położone jest na półwyspie San Francisco, nad Oceanem Spokojnym. Od Los Angeles miasto oddalone jest o 558 km.

Polacy potrzebują wiz wjazdowych do Stanów Zjednoczonych. Turyści oraz osoby wyjeżdżające służbowo powinny aplikować o wizę B-1 lub B-2. 

Temperatury w San Francisco utrzymują się na podobnym poziomie przez cały rok i wynoszą średnio 17°C. Dlatego głównym wyznacznikiem, kiedy warto odwiedzić San Francisco, powinna być nie pogoda, ale liczba turystów odwiedzających miasto oraz wydarzenia.

San Francisco posiada jedną  z najlepiej rozwiniętych sieci transportu miejskiego w Stanach Zjednoczonych. W jej skład wchodzą przede wszystkim sieć miejska  Muni oraz metro BART (Bay Area Railway Transport), które poza granicami miasta przechodzi w linię naziemną i stanowi połączenie z okolicznymi miejscowościami.

Muni to nie tylko najtańsza opcja do podróżowania po mieście, ale także atrakcja sama w sobie. Oprócz słynnych zabytkowych tramwajów linowych (przejazd nimi kosztuje 5 dol.) na transport miejski San Francisco składają się także linie trolejbusowe z pojazdami z lat 50. oraz tramwajowe ze składami z różnych państw świata.

Podczas kilkudniowego pobytu  w San Francisco najbardziej opłaca się wykupienie tzw. Muni Passportu. Te bilety okresowe (na 1, 3 lub 7 dni) obejmują dowolną liczbę przejazdów, w tym także tramwajami linowymi. 

Dobrze rozpoczętą znajomość możesz zepsuć jednym słowem. A jest nim  "Frisco". To określenie miasta używane przez mieszkańców północnego zachodu Stanów Zjednoczonych uważane jest przez miejscowych za obraźliwe.