Czy są tu niedźwiedzie? – pytamy szefową schroniska, przy którym chcemy rozstawić nasz namiot. – Czasem przychodzą. Ale turystów raczej nie ruszają, bo wolą polować na owce – pada odpowiedź. Słowo „raczej” nie uspokaja, bo czytaliśmy w prasie o przypadkach atakowania ludzi przez rumuńskie miśki, ale szczęście w nieszczęściu stado pasących się owiec mamy w pobliżu.

Nasze pytanie nie jest wcale bezzasadne – 50 proc. europejskiej populacji niedźwiedzi brunatnych, czyli ok. 6,2 tys. osobników, żyje właśnie w Rumunii, w dużej mierze w Górach Fogaraskich. A i tak jest ich tu dużo mniej niż w latach 80. XX w. Polowania na te zwierzęta uwielbiał rumuński dyktator Nicolae Ceauşescu. Za jego sprawą o niedźwiedzie specjalnie dbano – nie dość, że ich liczba doszła wówczas do 8 tys., to jeszcze – dla lepszego wyglądu – serwowano im witaminy i proteiny. 

Na razie tutejsze niedźwiedzie instytucjonalnej ochrony wciąż się nie doczekały. Ale bez wątpienia czują się panami okolicy. Na własne oczy widzę zdjęcia wielkiego miśka, który rozsiadł się tuż przy ruchliwej drodze i nie zamierza się nigdzie ruszać. Nie dziwią porozwieszane w wielu miejscach tablice z prośbą, by nie zostawiać w koszach na śmieci żadnej żywności, a w razie spotkań ze zwierzętami – ich nie dokarmiać.

Owce w Górach Fogaraskich

Nocujemy nad malowniczym jeziorkiem przy cabanie Podragu (cabana to rumuńskie określenie schroniska). To dobra baza wypadowa na Moldoveanu (2544 m) – najwyższą górę Rumunii. Mamy do przejścia ok. 4 godz. w każdą stronę, ale droga się nie dłuży, bo widoki są wyjątkowe. Popularna nazwa tych gór to Alpy Fogaraskie, co rzecz jasna jest mocno nobilitujące, aczkolwiek określenie „Alpy” jest trochę na wyrost. Choćby dlatego, że nie ma tu żadnych lodowców.

Mnie Góry Fogaraskie przypominają Tatry skrzyżowane z Bieszczadami. W liczącym 72 km paśmie jest aż 40 szczytów osiągających pułap 2,4 tys. m n.p.m., z kolei 107 przekracza 2 tys. m. Mimo całkiem imponujących wysokości góry te aż do samych wierzchołków porośnięte są trawą, co przywodzi na myśl połoniny.

No a jak trawa, to i tereny wypasów – w ciągu prawie tygodnia, jaki spędzamy w Górach Fogaraskich, nie ma dnia, żebyśmy nie zaliczyli spotkań z owcami. Czasem są zupełnie daleko, przypominając białe pędraki na zielonym dywanie, czasem zaś z bliska podziwiamy, jak zaganiane przez kudłate psy karnie i w szyku zmierzają do jeziorek będących wodopojami. Zdarza się też, że pojawiają się wprost na naszej drodze – uwagę na siebie zwracają zwłaszcza nieufnie spoglądające na nas rogate barany.

Turystów jest mało, może dlatego, że daleko stąd do jakiejkolwiek cywilizacji – zdobycie Moldoveanu to dla przeciętnego wędrowca wycieczka minimum dwudniowa. Ale jeśli ktoś już się na szlaku trafi, jest oczywiście wymiana pozdrowień. „Buna!”, czyli rumuńskie „cześć!”, to jedno ze słówek, które najszybciej nam się utrwala. Drugim jest „dupa”, co oznacza niewinne „po”, w znaczeniu: „później”.

Najwyższy szczyt Rumunii

Główny czerwony szlak, którym idziemy mniej więcej w linii wschód-zachód, w dużej mierze prowadzi granią stanowiącą granicę między dwiema historycznymi krainami Rumunii. Rozciągającą się od strony południowej Wołoszczyzną oraz Siedmiogrodem, zwanym też Transylwanią, po stronie przeciwnej.

Różnica widoczna jest w ukształtowaniu terenu – stoki południowe są łagodniejsze, podczas gdy od północy trudniej dostępne, skaliste, bardziej strome. Ale oto wyłania się Moldoveanu, nasz cel, zwany potocznie Wielkim Namiotem. Faktycznie, kiedy patrzymy na niego z dala, z perspektywy naszego szlaku, jego kształt może się kojarzyć z pasterskim namiotem.

Ciekawa jest jego szczytowa grań, z oddali niemalże płaska, bo łącząca go z trzecim pod względem wysokości rumuńskim szczytem – Viștea Mare (2527 m). Obie te góry przedziela niewielki uskok, jak się potem okaże – najtrudniejszy na trasie moment, w którym ci, co mają lęk wysokości, mogą mieć nieco problemów. Na ich szczęście są tam łańcuchy.

Na szczyt wchodzimy dość szybko. Nie jest to typowa góra wspinaczkowa, raczej trekkingowa. Choć w paru miejscach trzeba użyć nie tylko nóg, ale i rąk. U celu widzimy mnóstwo ludzi. Trochę jesteśmy zdziwieni, ale w sumie niesłusznie. Dochodzą tu szlaki od kilku stron, a zdjęcie z flagą powiewającą na najwyższej w Rumunii (tym samym zaliczanej do Korony Gór Europy) górze chce mieć każdy, kto wybrał się na trekking po Górach Fogaraskich.

Góry Fogaraskie, Rumunia / fot. Florian Gaertner/Photothek via Getty Images

Przy okazji warto wyjaśnić, skąd wzięła się nazwa szczytu. Według legendy stosowana obecnie na mapach wersja nawiązuje do niejakiego Iona Moldoveanu, mołdawskiego pasterza, który w połowie XIX w. pasał w tych okolicach owce. Ale jest też inna wersja. Wcześniej mówiono o tej górze: Cioaca Moldoveanului, czyli Szczyt Mołdawii. Mołdawia to nie tylko kraj, ale też jedna z krain geograficzno-historycznych. Należy obecnie po części do Rumunii, a po części do Ukrainy i Republiki Mołdawii.

Po powrocie do namiotu postanawiamy uczcić zdobycie szczytu kupionym w schronisku winem. Rumuńskim rzecz jasna. Podpytujemy szefową cabany, jak transportują zaopatrzenie do schroniska? – Ano tak! – śmiejąc się, wskazuje na „zaparkowane” na zewnątrz osiołki.

Przewodnik po Górach Fogaraskich

Następnego dnia wracamy już do cywilizacji, co oznacza, że mamy jakieś pięć godzin całkiem wymagającej wędrówki. W kilku miejscach obserwujemy kozice – sporo ich tutaj. Potem przerzucam się na wyszukiwanie co ciekawszych egzemplarzy miejscowej flory. Zwracam uwagę zwłaszcza na różowe goździki lodowcowe, które w Polsce są bardzo rzadkie, a tutaj rosną na pęczki.

Przerwę na batony energetyczne robimy przy Smoczym Oknie (rum.: Fereastra Zmeilor). Okno to nic innego jak stworzony przez naturę skalny łuk, w którym zamiast smoka chętnie pozują do zdjęć turyści. Kolejny przystanek to Lacul Capra, czyli Jeziorko Kozy czy raczej Kozicy. Urocze miejsce, ze szmaragdową wodą i w otoczeniu wzgórz, jest też skupiskiem namiotów – w sumie to aż się prosi, by zatrzymać się tutaj na noc.

Po sąsiedzku stoi obelisk wykonany z białego marmuru – smutna pamiątka po czwórce speleologów, którzy zginęli tu w 2002 r. w śnieżnej lawinie. Niestety okolica zimą jest dość lawinowa. Trochę dalej, na stokach, gdzie są wyciągi, 17 kwietnia 1977 r. życie straciło aż 26 osób, głównie z grona młodzieży, która przyjechała na obóz narciarski.

Naszą wędrówkę kończymy w kolejnym dniu nad jeziorem Bâlea (2034 m n.p.m.). To takie tutejsze Morskie Oko, chociaż Rumunii na tego typu pozostałości po dawnych lodowcach używają określenia: Błękitne Oko (w tym przypadku: raczej ciemnogranatowe). Przy ładnej pogodzie są tu prawdziwe tłumy.

Od strony północnej można tu łatwo dojechać wagonikiem kolejki linowej, poza tym dosłownie obok przebiega trasa słynnej Drogi Transfogaraskiej. Jej liczący ok. 90 km główny odcinek w różnych rankingach zaliczany jest do najbardziej spektakularnych dróg Europy. Rzeczywiście, serpentyny które wiją się, docierając docelowo na wysokość 2042 m n.p.m., zapierają dech chyba każdemu. Wolę nie myśleć, jaka to zmora dla kolarzy pokonujących je w ramach rozgrywanych tu wyścigów kolarskich.

Wbrew temu, co można by dziś sądzić, Drum National 7C (tak jest opisywana na mapach) powstała wcale nie na potrzeby turystów, ale dla celów militarnych. Wybudowano ją w latach 1970–1974 na polecenie Nicolae Ceaușescu, który, obawiając się inwazji ZSRR, chciał mieć możliwość szybkiego przerzucenia wojsk przez Karpaty.

Nie trzeba dodawać, że przedsięwzięcie było karkołomne. Problemem było nawet nie tyle położenie asfaltu na takiej wysokości, ale w ogóle przygotowanie skalistego terenu pod całe przedsięwzięcie. Wiązało się to również z postawieniem ponad 800 mostów, kilkudziesięciu wiaduktów i wydrążeniem 5 tuneli (jeden z nich, liczący 884 m, do tej pory jest najdłuższym tunelem Rumunii).

Koszty budowy były monstrualne, zginęło kilkaset osób (oficjalnie 40), a o skali ingerencji w naturę świadczy to, że zużyto 6 mln kg dynamitu. Dziś malownicza trasa przecinająca Karpaty nazywana jest Szaleństwem Ceaușescu i stanowi jedną z najsłynniejszych rumuńskich atrakcji turystycznych. Choć trzeba pamiętać, że otwarta jest jedynie latem – śnieg w jej górnych partiach zalega nawet do końca czerwca.

Rumuńskie przysmaki

Zanim zjedziemy Drogą Transfogaraską w dół, dajemy sobie jeszcze czas na zakupy. Koło parkingu przy jeziorze stoją stragany. Pełno na nich produktów domowej roboty. Jest kolorowo, pachnąco, no i smacznie – zanim się coś kupi, wszystkiego można spróbować. Na ladach: sery, wędliny, soki, dżemy, wszelkiego rodzaju nalewki i obowiązkowo – sztandarowa w Rumunii śliwowica.

I wreszcie zakuski (rum. zacuscă), czyli fantastyczne przeciery z papryki, pomidorów czy bakłażanów. Zawartość jednego z kupionych słoiczków razem ze świeżym, ciepłym jeszcze chlebem zjadamy na finiszu Drogi Transfogaraskiej, na pikniku urządzonym nad sztucznym jeziorem powstałym po wybudowaniu potężnej tamy, przez którą przejeżdżamy.

Okoliczne wzgórza tu już są niskie, zalesione, ale hen na horyzoncie majaczą gdzieś jeszcze łyse, wyniosłe, budzące respekt wierzchołki naszych – teraz już dobrych znajomych – Gór Fogaraskich. 

Góry Fogaraskie – co warto wiedzieć? 

  • Dojazd: Najwygodniej autem; z Warszawy w Góry Fogaraskie jest 1,1 tys. km, co przekłada się na 16 godz. jazdy.
  • Góry Fogaraskie to góry dość dzikie, polecane raczej doświadczonym turystom. Zdarzają się odcinki eksponowane, z łańcuchami, a w razie konieczności wezwania pomocy trzeba pamiętać,że nie wszędzie jest zasięg telefonii komórkowej. Dużo wypadków zdarza się zimą (lawiny), zaś latem problemem są burze, zwłaszcza na szlakach biegnących graniami.

 

Tekst ukazał się na łamach magazynu „National Geographic Traveler Extra. Rumunia + Bułgaria – 19 podróży życia” (nr 02/maj-lipiec 2022).