Bardzo chcę ją zobaczyć z bliska. W końcu nie ma nic bardziej szkockiego, może z wyłączeniem edynburskiej whisky i tartanu. Podchodzę wolnym krokiem, brodząc po kostki w wodzie. W głowie pojawia się myśl – a co, jeśli wykorzysta te swoje olbrzymie rogi do obrony? Ale przecież wygląda tak niewinnie… Wyciągam aparat, pstryk, i kolejna widokówka do kolekcji. Tak highland cow wita mnie na drodze do Glen Affric, według Szkotów najbardziej malowniczej doliny ich kraju.

Nie mogę się z nimi nie zgodzić – myślę, przeskakując na kolejny kamień, wystający z leniwie płynącego potoku. To już piąta taka przeprawa w ciągu ostatniej godziny. Dookoła tylko surowe góry, porośnięte niemal wyłącznie rdzawo-zieloną trawą i fioletowymi wrzosami. Woda spływająca z okolicznych źródeł i wodospadów zamienia się nieodwołalnie w szeroką i wartką rzekę. Wzdłuż niej, aż po horyzont wije się wąska ścieżka. Trochę nieoczekiwanie pojawia się na szlaku przytulne schronisko, pora więc na łyk kawy i chwilę wytchnienia. Pogoda chce się chyba zrehabilitować za poprzedni, bardzo deszczowy dzień. Wystawiam twarz do słońca, czas przestaje istnieć.

 

Na klifie

Nie podróżuję sam, jest nas sześciu. Zielone auto, którym przyjechaliśmy z Polski to nasz „gipsy wagon”. Dzięki niemu z łatwością docieramy tam, gdzie chcemy. Tym razem kierujemy się na wyspę Sky. Parkujemy przy wejściu na szlak, zabieramy sprzęt i prowiant na dwa dni, i ruszamy na północ. Tu krajobraz jest inny. Wprawdzie znowu wędrujemy przez wrzosowiska, pokonując zdecydowanie łagodniejsze wzniesienia, jednak tym razem cieszymy się widokiem wielu  mniejszych i większych wysp rozsianych w oddali po Morzu Szkockim. Powietrze jest tu zdecydowanie bardziej wilgotne.

Noc chcemy spędzić w The Lookout. Jest to jedno z wielu szkockich bothy, czyli chatek dla wędrowców, powstałych z wyremontowanych starych domostw na odludziu. Ta konkretna jest położona w wyjątkowym miejscu - na samym wierzchołku nadmorskiego klifu. Obawiamy się tylko, że nie będzie dla nas miejsca - robi się już późno.

Na klifie jesteśmy koło siedemnastej, widok zapiera dech w piersiach. W progu serdecznie wita nas Mitch - Belg, który tak jak my postanowił zostać tutaj na noc. Domek nie jest duży, ma zaledwie dwa pomieszczenia i przedsionek. W pierwszym pokoju są dwie szerokie prycze, drugi - wyposażony w panoramiczne okna - pełni funkcję jadalni. Jednak na drewnianej podłodze można z powodzeniem rozłożyć karimaty. W siedmiu zmieścimy się bez problemu.

Zostawiamy nasze rzeczy w środku i idziemy wykąpać się w morzu. Zachęcamy nowo poznanego wędrowca, żeby poszedł z nami, jednak Mitch - z niedowierzaniem, że chcemy to zrobić - odmawia. Udało nam się znaleźć zejście z klifu, prowadzące na mały półwysep. Pomimo zimnej, bardzo słonej wody i skalistego zejścia, kąpiel ma w sobie coś magicznego. W oddali widać zachód słońca nad inną wyspą, na trawiastych stokach okolicznych wzgórz pasą się stadka owiec, a w pewnej odległości od nas pływa foka.

Gdy jest już całkiem ciemno, wracamy do bothy. A tam – niespodzianka! Podczas naszej nieobecności przybyła grupa Hiszpanów i Hiszpanek, którzy też chcą tu przenocować. Kolejne 7 osób… cóż, nie będzie tak komfortowo, ale damy radę. Zapraszamy ich do środka, a sami postanawiamy przygotować ognisko. Nie jest to takie proste, jak by się mogło wydawać. Dookoła nie ma żadnego drzewa. Żadnego! Przypominam sobie, że podczas wędrówki potykaliśmy się o martwe, zdrewniałe wrzosy. Zbieramy ich jak najwięcej. Za kilkadziesiąt minut wszyscy siedzimy przy płonącym ognisku. Wtedy zaczyna się: gotowanie na ogniu, śpiew, wspólne zabawy i opowiadanie starych celtyckich legend do późnych godzin nocnych. Uwielbiam to, jak góry i wyprawy łączą niepowtarzalną więzią całkiem obce sobie osoby.

 

Wolność absolutna

To, co najbardziej kocham w Szkocji, to wszechobecne poczucie wolności. Gdy podziwiam te majestatyczne krajobrazy, mam głębokie przekonanie obcowania z absolutnym pięknem. Wolność odczuwam również w sprawach całkiem przyziemnych: mogę na przykład rozbić namiot tam, gdzie mam na to ochotę. Nie ograniczają mnie górskie szklaki, mam prawo samodzielnie zaplanować trasę poza ścieżką lub rozpalić ognisko tam, gdzie chcę. Wszystko według zasady: możesz to zrobić, tylko zrób to mądrze. Jeśli chcesz rozpalić ogień, to pamiętaj o zabezpieczeniu terenu, jeśli chcesz rozbić namiot „na dziko” zrób to w odpowiedniej odległości od terenów prywatnych itp. Wszystko z poszanowaniem natury oraz innych ludzi.

Naszą ostatnią noc w Szkocji spędzamy u podnóża Ben Navis, najwyższego szczytu Wielkiej Brytanii. Już wcześniej byliśmy ostrzegani, by być na bieżąco z pogodą. Ponoć rocznie ginie tu więcej osób niż na Mount Evereście. Na szczęście jutro nie ma padać. Rozbijamy dwa namioty. Następnego dnia chcemy zdobyć tę górę. To  miejsce ma jednak jedną wielką wadę… midges! Dosłownie aż roi się od tych małych stworzeń. A gryzą o wiele dotkliwiej niż nasze polskie meszki. Byle jak najszybciej schować się w namiocie, zamknąć moskitierę i przetrwać te kilka godzin.

Wstajemy przed świtem i od razu ruszamy na szlak. Nie jest on oznakowany, ale znamy kierunek, w którym powinniśmy iść. Wybraliśmy podejście wschodnie, przebiegające przez bardzo ostre granie. Widoczność nie przekracza kilkunastu metrów, dookoła mleczne, bardzo wilgotne powietrze, jesteśmy w chmurze. Staram się zwinnie omijać większe głazy, uważając jednocześnie na osuwający się spod butów żwirek. Przystaję na moment, by złapać oddech i wsłuchać się w otaczający mnie świat. Tylko głucha cisza.

Tekst i zdjęcia: Andrzej Haber