To było w Gruzji, w Swanetii. Wiele lat temu, kiedy jeszcze nie było tanich lotów z Warszawy do Kutaisi, a Gruzja nie reklamowała się jako turystyczny raj na plakatach w centrach wszystkich polskich miast. Siedzieliśmy przy suto zastawionym stole. Bakłażany z sosem orzechowym, kilka rodzajów konfitur, jakieś mięsa, ser, bakalie. Gospodyni co jakiś czas przychodziła pytać, czy nam smakuje i czy czegoś nie potrzeba. Razem z nami ucztowała para Holendrów. Przyjechali tą samą marszrutką z Zugdidi. Pomogliśmy im znaleźć ten nocleg, bo nie bardzo umieli się dogadać z miejscowymi, nie znając ani słowa po rosyjsku. – It’s great, like a five star hotel. Tell her, please – poprosiła mnie Holenderka. Byłam zaskoczona, bo mnie by w życiu nie przyszło do głowy pochwalić czyjegoś domowego poczęstunku, porównując go do pięciogwiazdkowego hotelu. Powiedziałabym raczej, że sama bym sobie lepiej nie ugotowała albo że jest pysznie jak u mamy. Holendrzy objechali całą Azję. Byli w Kambodży, w Laosie, Wietnamie, Birmie, Indiach i Pakistanie, a potem przez Azję Środkową dostali się na Kaukaz. W Gruzji im się podobało, ale mieliśmy wrażenie, że ten kraj nie do końca spełnia ich oczekiwania. I wcale nie chodziło o to, że nie mogą się dogadać.

– Gdzie wam się najbardziej podobało? – dopytywaliśmy.

– Najbardziej to w Laosie.

– A czemu?

– Bo tam było tak biednie – odpowiedzieli oboje prawie równocześnie.

Opowiadali nam, jak jechali wypożyczonym skuterkiem przez maleńkie wioski. Jak ich mieszkańcy zapraszali ich do swoich chat z klepiskiem zamiast podłogi, gdzie były tylko maty do spania i kilka plastikowych naczyń. – Częstowali nas ugotowanym ryżem, bo nic innego nie mieli. To było takie proste, takie fantastyczne – wspominali rozmarzeni. No tak, Gruzja (wtedy) była może i rozwalona, brudna i podupadła, podróżnych na peronie portu w Poti witały wolno chodzące świnie, a w autobusach co chwila coś się psuło, tak że każda podróż zajmowała długie godziny, ale jednak Gruzini przyjmowali podróżnych przy suto zastawionych stołach, obficie polewając domowego wina i kompotów z miejscowych owoców. To nic, że na co dzień mało kto mógł sobie pozwolić na takie uczty. Nie było to jednak trzecioświatowe ubóstwo, zbyt mało egzotyki jak dla naszych holenderskich łowców przygód. Nie tylko dla mieszkańców bogatej Holandii, także dla nas, polskiej klasy średniej, taka skrajna bieda jest egzotyczna. Sytuacja, w której człowiek ma tylko podarty łach na grzbiecie i pół metra kwadratowego do spania w lepiance, która i tak często do niego nie należy, jest dla nas niespotykana i trudna do wyobrażenia. Nasi, lokalni biedni (nie twierdzę, że jest im przez to łatwiej) mają złe jedzenie i brzydkie ubrania, zadłużone mieszkania i niepopłacone kredyty, ale tak jak cały nasz świat, obrastają w rzeczy. Tylko że gorsze, mniej pożądane, nikomu już niepotrzebne. Żeby zobaczyć kogoś, kto nie ma nic, trzeba wyjechać. I trudno się dziwić, że mieszkańcy sytego Zachodu coraz częściej to robią. Pytanie tylko, jak to się odbywa.

Dziś oglądanie biedy się komercjalizuje. Tak jak zorganizowany wyjazd na safari do Kenii czy do pałaców Radżastanu, można wykupić sobie slum tour – zwiedzanie dzielnic biedy Rio de Janeiro czy Kalkuty. Niedawno tekst o takiej turystyce opublikował portal Al Jazeera. Pod artykułem kilkaset komentarzy, od pełnych oburzenia na agencje hieny i turystów idiotów po pozytywne: „Tylko w ten sposób Zachód zrozumie, jak żyje się gdzie indziej”. Mnie najbardziej zapadł w pamięć taki wpis: „Mieszkam w slumsie, nie muszę jeździć na wycieczki, żeby zobaczyć, jak to wygląda”. Sięgam do cudzych komentarzy, bo sama nie do końca wiem, co o slum tourach sądzić. Miejsce w luksusowym hotelu na plaży i bilet lotniczy w internecie umie zarezerwować każdy głupi, ale wejść do slumsu i jeszcze czegoś ciekawego się o życiu jego mieszkańców dowiedzieć wcale nie jest tak łatwo. Nie dziwne, że ludzie wolą, by ktoś to za nich zorganizował. Mimo to zarabianie na pokazywaniu cudzego nieszczęścia oraz oglądanie tegoż dla rozrywki budzi kontrowersje.

Podłoga do wynajęcia

Też mam za sobą wycieczkę po slumsie. Nie był to co prawda komercyjny slum tour, ale jednak. Byłam w Bombaju na czymś w rodzaju stażu dziennikarskiego. Organizatorzy poznali mnie z młodym architektem, który pracuje w fundacji pomagającej mieszkańcom slumsów. Chodzi o ogromną rzeszę ludzi. W Bombaju mieszka ponad 16 mln osób, co drugi w slumsie. Zwiedzałam (tak, to właściwe słowo, jakby idiotycznie w tym kontekście nie brzmiało) slums Dharavi, największy nie tylko w Bombaju, ale i w całych Indiach. Jeden z bardziej znanych na świecie. Od kiedy wysiedliśmy z charady daihatsu Randżita zaparkowanej przy przelotowej szosie przechodzącej przez środek Dharavi, czułam się dziwnie nieswojo. Przyznam to szczerze, w życiu nie odważyłabym się sama wejść w ten gąszcz plastikowych płacht (była pora deszczowa). W błotnistych zaułkach bawiły się półnagie dzieci. Przed ślepymi oczodołami lepianek kobiety robiły pranie. Namoczone kolorowe tkaniny ich tanich sari wybrzuszały się w mydlinach spływających kałużami na ścieżce. Przed niektórymi domkami, na plastikowych krzesłach albo na puszkach po oleju czy maśle ghi, siedzieli mężczyźni odziani tylko w podkoszulki i doti, kawałek materiału obwiązany jak spódnica wokół bioder. Żuli tytoń albo palili cienkie papierosy bidi. To ich nieprzychylnych, natarczywych spojrzeń bałabym się najbardziej, gdyby nie było ze mną Randżita. On jednak normalnie z tymi wszystkimi ludźmi rozmawiał. Z niektórymi witał się serdecznie, prosząc, żeby pokazali mi zbudowany pomiędzy lepiankami piec, gdzie wypalali gliniane naczynia, albo wpuścili mnie do środka chaty. Opowiadali, jak świeżo przybyli ze wsi podnajmują kawałek podłogi u tych, którzy już zdążyli się w slumsie na tyle dobrze urządzić, że mieli kawałek własnego dachu nad głową.

– Slums dzieli się na sektory, które odpowiadają poszczególnym wioskom na prowincji. Każdy specjalizuje się w innej działalności. Jedni wypalają glinę, inni zbierają makulaturę, jeszcze inni rozwożą benzynę w porcie albo pracują przy rozbiórce wraków. Przyjeżdżający do Bombaju trafia na swoich ziomków z rodzinnej wioski, którzy pomagają mu się urządzić – tłumaczył mi Randżit. – Władze miasta co jakiś czas przeprowadzają grupę mieszkańców slumsów do bloków. Przybysz z północnego Gudźaratu ląduje obok sąsiada z Uttar Pradeś. Nie są w stanie nic sobie nawzajem zaoferować. Szybko wracają do slumsów, bo nie mają z czego żyć, a mieszkania, które dostali, trafiają na wynajem. Wszystko, czego dowiedziałam się w czasie tego dnia spędzonego z Randżitem w Dharavi, było szalenie ciekawe. Czy tylko ja jako dziennikarka mam do tego prawo, a ktoś, kto dziennikarzem nie jest, niech zadowala się leżeniem na plaży w kurorcie w Tunezji?

Z butami w cudze życie

Jednak chodząc tak za moim przewodnikiem, zaglądając ludziom do biednych kuchni, patrząc, jak w długiej kolejce stoją do publicznej toalety albo noszą wodę w plastikowych kanistrach, czułam się zażenowana. Wiedziałam, że wpuszczają mnie na chwilę do swojego życia tylko dlatego, że jest ze mną Randżit. Gdybym na własną rękę chciała się tyle samo dowiedzieć, musiałabym w Dharavi spędzić tydzień, a nie kilka godzin. Nietrudno sobie wyobrazić, że kilku- lub nawet kilkunastoosobowa wycieczka byłaby jeszcze większym niż ja z Randżitem intruzem w prywatność tych ludzi. W oglądaniu cudzej biedy jest jeszcze jeden, bardzo wątpliwy moralnie aspekt. Podoba nam się tak, jak jest. Fajnie, póki biednie. Bo tanio, bo egzotycznie, bo możemy grać rolę białych sahibów. Odruchowo traktujemy inne kultury z wyższością i naiwnie wierzymy, że biednie znaczy autentycznie. Tak jakbyśmy my sami tylko mieli prawo się bogacić. Ciekawe, czy moi Holendrzy byliby zadowoleni, gdyby po kilku latach odwiedzili tę samą laotańską wioskę i podjęto by ich ryżem ugotowanym w elektrycznym szybkowarze zamiast w kociołku nad paleniskiem. Dalej byłoby tak prosto i fantastycznie czy już tylko „like a five star hotel”?