Może nie z samego wierzchołka, ale kto wie? Zdobyto go już pieszo, z psem i na koniu. Ponad miesiąc trwało wciąganie na Elbrus samochodu terenowego. Udało się. Auto spadło w przepaść dopiero przy zjeździe. Będę ostrożniejsza. Na razie jestem w Mineralnych Wodach, 150 km od Elbrusu (i wciąż go widać!). Największy port lotniczy na rosyjskim Kaukazie przypomina raczej obskurny dworzec autobusowy. Przez chwilę się martwię, czy moje narty doleciały. Niepotrzebnie. Wypatruję je wśród powiązanych fantazyjnie tobołów i kartonowych pudeł, które wyjeżdżają na taśmach. Czy ktoś tu w ogóle lata z walizką? Pakuję się do błękitnej marszrutki. Cztery godziny i dotrę do doliny Prielbrusia.

Kaukaski off-road

Ruszamy, a już po paru chwilach auto hamuje. Kontrola. Potem następna. I kolejne. Chyba jeszcze nigdy nie widziałam naraz tylu mundurowych z bronią. Stoją na każdym skrzyżowaniu? Arsen, nasz kierowca, bez śladu zniecierpliwienia wysiada, zagaduje, czasem musi dać łapówkę, czasem udaje się uniknąć myta. – Bez nerw – mówi, odsłaniając w uśmiechu złote zęby. Nawet jeśli masz wszystkie papiery, paszport, wizę, specjalny voucher na pobyt, i tak od dobrego humoru pana władzy zależy – zapłacisz czy nie? Ile? A jak dobrze potrafisz się targować? Nawet w garści mistrza zwitek rubli szybko topnieje.
Na Kaukazie podróżuje się z fantazją. Mało kto zapina pasy. Światła? Jak lubisz... Kierowcy jeżdżą po kozacku, ale też ich drogi to istny off-road. Na poboczach stare auta, części jakichś nierozpoznanych przeze mnie maszyn, tony złomu. Kiedy nie przykrywa tego śnieg, widok jest kosmiczny. Zaczyna zachodzić słońce. Mijamy drogowskaz na Grozny. Przejeżdżamy powoli przez sporą turystyczną miejscowość Elbrus. – Tu w sklepie sportowym jest kantor. Obok niezły serwis narciarski, nie zedrą ci krawędzi do cna – kierowca jest nieoceniony. Pokazuje, gdzie latem działa najbezpieczniejszy kemping, u kogo zjeść, gdzie jest tanie piwo. Piętnaście kilometrów dalej Tierskol, parę domków, jeszcze 2 km i nareszcie odczytuję na tabliczce: „Azau”. Mój hotel Wierszina graniczy z dolną stacją kolei linowej na Elbrus. Po dniu w podróży marzy mi się wieczorny spacer. Mroźno, niebo bez chmur, wyraźnie widzę szczyty w śniegu. Elbrus ze swoimi dwoma wulkanicznymi wierzchołkami – wyższym zachodnim (5642 m n.p.m.) i niewiele niższym wschodnim (5633 m n.p.m.) wznosi się wysoko ponad inne. Przewyższa o 2 km Azał (3100 m n.p.m.) Hotu-Taj (3400 m n.p.m.) i Trojnoj (3250 m n.p.m.) z pobliskiej doliny Ullu-Kam. Mijam parterowe domki, przede mną ściana lasu. I nagle staję jak wryta. Na poboczu leży koń. Sztywne kopyta sterczą w górę, bok ma rozkrojony, ktoś wyciął wielkie płaty mięsa. Zawracam prawie biegiem. Dociera do mnie, że jestem na końcu świata. Z pewnością tego, który znam. Kolacji dziś nie będzie. Ale śniadanie następnego dnia jest równie eks-tremalną przygodą. Na stole ląduje gotowana baranina i kielich gęstego jak śmietana jogurtu. Przełamuję wewnętrzny protest. Tutejsza kuchnia mnie jeszcze zachwyci. Chiczyny, czyli naleśniki z kozim serem, mięsem, cebulką. Solona, suszona surowa ryba, która po dniu na powietrzu, jako przegryzka do piwa, smakuje nieziemsko. I baranie szaszłyki. Tuż obok stacji kolejki, na małym ryneczku, knajpka koło knajpki. Każdy metr odgarniętego śniegu zajmują stragany. Na nich, wśród futrzanych czap i wełnianych swetrów, przetwory. Babuszka, podając mi słój z przypominającymi pomidory warzywami, mówi: „umarlaki”. Do końca nie wiem, co kupiłam, ale jest pyszne. Jak chleb lawasz – płaski, wypiekany w ceglanych piecach – którym opycham się bez wyrzutów sumienia. Spalę wszystko na nartach.

Raj jest biały

W folderach czytam: Do końca lat 80. ubiegłego wieku narciarstwo na Elbrusie było zarezerwowane dla radzieckich sportowców i astronautów. Pieśń przeszłości. Dziś do stacji położonej w dolinie rzeki Baksan zjeżdżają tłumnie nie tylko Rosjanie, ale także spragnieni egzotycznych przygód cudzoziemcy. I to przez okrągły rok, bo kurort działa też w lecie. Dolna stacja dwuczęściowej kolei linowej znajduje się na wysokości 2200 m n.p.m. Śnieg przykrył prawie cały okoliczny śmietnik. Prawie. Zardzewiałe stalowe słupy, poskręcane liny, pordzewiałe fragmenty silników... Może jutro popada? Bez żalu pożegnam tę dziwną scenografię. Z nowoczesnego wagonika patrzę na tłum w dole trasy. Tu, przy orczyku, rozlokowały się szkółki narciarskie. Chętnych jest mnóstwo. Przede mną ok. 650 m różnicy wzniesień, 2,5 km podjazdu. Przesiadam się na stacji Stary Krugozor – 2920 m n.p.m. Jeszcze 500 m w górę i widzę napis „Mir”. Niewielu chętnych wsiada na krzesełka kursujące do kolejnej stacji – Garabaszi, na 3800 m n.p.m. Ale ja chcę jeszcze wyżej. Patrzę na szczyty Elbrusu. I na grupki alpinistów podchodzące do pobliskiego schroniska górskiego. Jedyna w swoim rodzaju turbaza proponuje noclegi w… beczkach. Podobno to stare zbiorniki po paliwie. Kilkanaście walców – białych, niebieskich, czerwonych. Wewnątrz identycznie: mały korytarzyk i pomieszczenie z czterema łóżkami. Nocleg kosztuje 300 rubli. Oryginalnie, ale w beczce spać nie będę. Za to spróbuję podjechać jak najwyżej ratrakiem. Koszt to 10–15 dol., zależy ilu chętnych zbierze się do przejażdżki w drewnianym kojcu. Przewiana docieram na wysokość prawie 5000 m, do tak zwanych Skał Pastuchowa. (Latem ratrak wyrzuca narciarzy na wysokości 5100 m n.p.m., zimą nieco niżej, na 4700 m n.p.m.). Zeskakuję, robię trzy kroki, i ledwo dyszę. Kłania się brak aklimatyzacji. Nigdy nie byłam wyżej. Chodzenie po górach to nie moja specjalność, może kiedyś? Nie przeczę, że dwa sięgające nieba wierzchołki Elbrusu przyciągają jak magnes. Ale teraz czuję buzującą adrenalinę, bo czeka mnie kilkukilometrowy zjazd po zupełnie nietkniętym, dziewiczym śniegu.
Na szalony off-piste aż do Terskola umówiłam się z tutejszą przewodniczką górską. Amina tłumaczy, że jej muzułmańskie imię znaczy: „godna zaufania”. Dokładnie tego mi trzeba, bo pod zmarzniętym śniegiem i pod kruchym lodem kryją się szczeliny i przepaście. Ale to wcale nie przez nie ten freeride mógł skończyć się dla mnie fatalnie. Pierwsze skręty robię na twardym firnowym lodowcu, potem wjeżdżamy w głęboki puch. Pędzimy w dół. Przed wypłaszczeniem składam się do zjazdu, nabieram zawrotnej prędkości i nagle... moje narty hamują prawie w miejscu. Jak zabetonowane w mokrym już na tej wysokości śniegu. Siłą bezwładu lecę w przód, ale dopięte na ekstremalną jazdę wiązania trzymają mocno. Za chwilę dotknę czołem ziemi, czuję, jak każdy mój mięsień naciąga się jak struna. Trzask, blokada jednak puszcza. Odbijam się jak sprężyna, piętami uderzam chyba w tył głowy, robię pełnego fikołka i oniemiała ląduję na równych nogach! Sztuka nie do powtórzenia. Stoję tak chwilę, a potem zaczynam się śmiać jak szalona. Nogi całe, głowa – w kasku, cała. Gdyby ktoś to nakręcił, zostałabym chyba królową internetu? Ale powtórki nie będzie. Chcę wystukać wiadomość do domu. Komórka nie łapie tu zasięgu. Jak na prawie całym Kaukazie. Amina dodaje, że służby górskie nie nasłuchują też raczej sygnałów z klasycznych radiotelefonów, tu jest się zdanym na siebie. Warto o tym pamiętać. Luzuję wiązania, a niech tam, najwyżej zgubię nartę w śniegu. Po tej przygodzie nie mam wątpliwości, że nie chcę ryzykować zdrowia. Jeśli komuś off-piste niemiły, ma do wyboru 35 km oznakowanych tras. Ja też mam na dzisiaj dość wrażeń.

Lot z łopatą

Ale jutro… Amina ma przyjaciół w Russian Heliboarding Club, sama jest przewodnikiem i ratownikiem górskim. Ocenia, że się nadaję. – Polecimy na tamtą przełęcz – wyciąga rękę wysoko nad głowę. Umawiamy się przy hotelu Czegiet, na dolnej stacji wyciągów. Dostaję specjalny plecak z ABS, skrót od Avalanche Airbag System. W bocznych komorach ma dwie poduszki, które w razie potrzeby mogę napełnić sprężonym powietrzem; wystarczy wyciągnąć zawleczkę. Dzięki temu nie dam się zasypać w lawinie. Na szczęście w tych rejonach to rzadkość. A jednak z plecakiem i łopatą w środku czuję się pewniej. Lot kosztuje 60 dol. Widoki niezwykłe, wkoło same ośnieżone szczyty. Helikopter zabiera do 12 osób, jest komplet. Szepczę do siebie: „Przygoda”, gdy nasza grupka sprawnie wyskakuje na przełęczy na dobrych 3,5 tysiącach metrów. Padam miękko w głęboki śnieg i nie ruszam się, aż helikopter odleci. A potem długi bajeczny zjazd. I już wiem, że wyciągnę z kieszeni ostatniego dolara, byleby móc to powtórzyć. Zakochałam się w tej górze. Ale Elbrus potrafi być też zabójczo groźny.

Górski reżim

Mroźny 18 lutego 2011 r. Samochód osobowy z piskiem opon zajeżdża drogę busowi wiozącemu, jak mnie wcześniej, turystów z Mineralnych Wód do Prielbrusia. Zamaskowani mężczyźni strzelają z broni automatycznej w szyby. Trzy osoby giną na miejscu, dwie są ciężko ranne. Nocą na wysokości ok. 3470 m n.p.m. w powietrze wylatuje jeden ze słupów kolejki na Elbrus. Na ziemię spada 30 z 45 nowych wagoników. Na szczęście bez ludzi. Dwa dni później władze wprowadzają tak zwany „reżim operacji antyterrorystycznej”. Wszędzie milicja, służby specjalne. I jeden rozkaz dla turystów: „W dół! Opuścić góry!”. Cały rejon zamknięto na długie osiem miesięcy. Lokalne narody nie raz próbowały zdobyć niepodległość, a Rosjanie zawsze dławili te próby. W sąsiedniej Czeczenii cały czas tli się wojna, w Kabardo-Bałkarii aktywnie działa muzułmańska partyzantka. Ostatnie ataki pokazują, że sytuacja jest niestabilna. Ale od pierwszych dni listopada Kaukaz znów oficjalnie zaprasza turystów. Przyjadą? Ja na pewno. Miejscowi nazywają swój najwyższy szczyt Ash-Gamakho, co znaczy „góra przynoszącą szczęście”. Ma taki potencjał, sprawdziłam. To przecież skarb narodowy. Nadzieje są wielkie. Władze planują zbudowanie ośrodka narciarskiego światowej klasy. Elbrus-Bezengi będzie miał 28 wyciągów, 165 km tras narciarskich, z czego 66 sztucznie zaśnieżanych. Źródła wód mineralnych, jakie biją u stóp uznanego za wygasły wulkanu, zmienią się w eleganckie termy. Stacja ma być najwyżej położoną (bo rozpiętą między 1944. a 4164. metrem n.p.m. ) w Europie i w Azji. Huczne otwarcie w 2015 r., ale koniec prac przewiduje się dopiero na 2019. Cierpliwości. Jest na co ostrzyć krawędzie.