Dlatego nikogo nie dziwią tu wojsko, wozy opancerzone, worki z piaskiem, rewizje samochodów. Śrinagar leży nad malowniczym jeziorem Dal, po którym płyniemy łodzią turystyczną zwaną sikara. Wokół majestatyczne Himalaje, na wyciągnięcie ręki kwiaty lotosu, ptaki i ciepła woda. Niebiański spokój kończy się, z chwilą gdy wyruszamy w drogę.

Godzina 5.00, obskurny dworzec autobusowy, a na nim oryginalna poczekalnia utworzona z dwupoziomowego angielskiego autobusu. Bilety kupiliśmy wcześniej, więc nie martwimy się o miejsca. Nasz wehikuł, według miejscowej klasyfikacji „super deluxe”, przypomina metalowe pudło na ogromnych kołach. Za 10 rupii mało sympatyczny Hindus mocuje bagaże na dachu (brak luku bagażowego). O zabraniu plecaków ze sobą nie ma mowy.

Za towarzyszy podróży mamy rdzennych Hindusów, uchodźców z Tybetu, ale także troje Francuzów, żądnych przygód jak my. Zostawiamy za sobą Śrinagar. Super deluxe zaczyna wspinaczkę. Silnik wyje jak na mękach. Za szybą widoki niczym z okna samolotu. Czasem lepiej nie patrzeć w dół, bo przepaście mrożą krew w żyłach. Wystarczy chwila nieuwagi kierowcy, abyśmy wylądowali 360 m niżej. Przez zepsute okno wpada wyjątkowo chłodne górskie powietrze. Jest 6.00 rano, zimno, coraz zimniej. Mam gęsią skórkę i ciepłe rzeczy w plecaku na dachu. Może uda się je wyciągnąć na najbliższym postoju? Dwie godziny później kierowca zatrzymuje deluksa przy burym namiocie, dumnie nazywanym restauracją, i ryczy: – Ten minyts! (to znaczy przerwa). Wychodzimy rozprostować kości i rozpocząć pertraktacje z bagażowym. Stanowczo odmawia zdjęcia plecaka i uwięzionych w nim ciepłych rzeczy. Na szczęście inny tubylec lituje się nad białasem i pożycza mi sweter. Następny postój trwa łan ałer. Zatrzymujemy się na obiad w urokliwej dolince w połowie drogi do Kargil, na której przez osiem miesięcy zalegają śnieg i lód, stanowiąc zaporę dla zmotoryzowanych.

Kargil


O 18.00, po 12 godzinach jazdy i pokonaniu około 200 km, docieramy do KARGIL. Francuzi zostają natychmiast porwani przez naganiaczy. My, ignorując zaczepki, szukamy hotelu polecanego przez przewodnik (błąd). Ma być tani, czysty, z widokiem na góry. Niestety, obiekt jest w remoncie. Nagle jak spod ziemi wyrasta sympatyczny młodzian i proponuje nocleg u siebie. Tak mu dobrze z oczu patrzy, tak przyjacielsko się uśmiecha. Korzysta z chwili naszej słabości i wabi do siedmioosobowego brudnego i pozbawionego prądu lokum. Na pytanie o ciepłą wodę tylko rozbrajająco się uśmiecha. Marną pociechą jest wciśnięta w kąt trójka żabojadów. Opuszczeni przez siły i wolę walki postanawiamy przenocować w tej norze.

Dochodzi 20.00. Nie mamy jeszcze biletów na jutrzejszy autobus do Leh. Niespecjalnie uśmiecha się nam drugi nocleg w tym miasteczku. Z powrotem na dworzec. Okienko z napisem „Tickets” bezczelnie zamknięte. Rozkładu jazdy brak. Pozostaje tylko prywatna indyjska inicjatywa transportowa – dżip. Dwukrotnie droższy od autobusu, ale za to szybszy i bezpieczniejszy (podobno dżipy rzadziej spadają w przepaście). Za 600 rupii kupujemy bilet do Leh, spokojny sen i dwie godziny dłuższą noc.

Kargil–Leh


Kargil rozdziela żyzne i zielone tereny Kaszmiru od mniej urodzajnych skalistych wyższych rejonów Ladakhu, krainy zwanej Małym Tybetem. Dziś mamy do pokonania 230 km. Będzie trudniej: przejazd przez przełęcze na wysokości 4500 m n.p.m., dający się we znaki kurz i wyjątkowo suche powietrze. Ruszamy punktualnie. Za Kargil krajobraz zmienia się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Znika zieleń, gdzieniegdzie tylko widać rachityczne krzaczki. Powietrze zmieszane ze wszechobecnym pyłem staje się mordercze dla błon śluzowych nosa, gardła i krtani. Do tego prażące bez zmiłowania słońce. Jednak ludzie tu jakoś żyją. Mijamy osady, miasteczka, wsie, kolonie. Pniemy się ostro w górę, zjeżdżamy. Co jakiś czas przepuszczamy konwój ciężarówek indyjskiej armii. Do Leh, miasta położonego 3 500 m nad Zatoką Bengalską, docieramy po 10 godzinach. Szybko znajdujemy wolne lokum. Nie mamy siły się targować. 400 rupii to dobra cena za pokój z łazienką, ciepłą wodą i widokiem na góry.

Kiedy emocje związane z podróżą maleją, dopada nas choroba wysokościowa. Leki przeciwbólowe nie działają, nocą mózg usiłuje przebić czaszkę. Zasypiamy nad ranem, ale sen nie przynosi ukojenia. Dopiero po 20 godzinach nasze ciała przestają się buntować. Możemy zwiedzać miasto. Leh jawi nam się jako oaza pełna restauracji, salonów masaży, herbaciarni, kawiarenek internetowych i innych luksusów. Masz ochotę na zimne piwo? Proszę bardzo! Chciałbyś skorzystać z usług masażysty? Noł problem. A może ciasteczko? Zapraszam. Tak zdaje się szeptać do nas to miasteczko.


Leh–Manali


Po trzech dniach jedzenia do syta, zwiedzania buddyjskich klasztorów i rozkoszowania się wygodnym łóżkiem kupujemy dwa miejsca w dżipie do Manali. Odjazd – godz. 2.00, przewidywany czas podróży – od 18 do 20 godzin, długość trasy – 475 km, bilet – 1 500 rupii. Żegna nas pięknie rozgwieżdżone niebo. Jesteśmy w Leh, jednym z najmniej zachmurzonych miejsc na świecie. Środek lata, na zewnątrz 3°C (w południe w cieniu było 30°C). W zimie różnica temperatur jest jeszcze większa: –20°C w nocy, 13°C w dzień.

W dżipie siedzą: okutani w kurtki puchowe Hindusi, para Japończyków, której spod grubych szali widać tylko oczy, młody Chińczyk zamknięty w śpiworze. Za to kierowca jest we flanelowej koszuli, na bosych stopach ma sandały. Ruszamy punktualnie. Po kilkudziesięciu minutach jazdy wszystkich oprócz kierowcy morzy sen. Chińczyk zasypia na popielniczkę, Hindus na przyjaciela, Japończycy dzięciołują, ja co chwila walę głową o szybę. Ciemno, ciepło, przyjemnie ciasno.

Pierwszy postój w najwyższym punkcie trasy, czyli na przełęczy Tanglang La (5 328 m n.p.m.) będącej bramą do Landakhu. Po przełęczy Khardung La (5 602 m n.p.m.) oddalonej 40 km od Leh jest to najwyższe miejsce na świecie, do którego można dotrzeć samochodem. Świta. W oddali lodowiec, skaliste szczyty, wschodzące słońce. Po wyjściu z auta dopada nas wiatr przeszywający do szpiku kości. Potłuczone mięśnie i boląca głowa dają się we znaki, nic jednak nie zepsuje nam jednej z najpiękniejszych chwil podróży.

Na dłuższy postój zatrzymujemy się w Pang. Jedyna większa osada na trasie składa się z kilkunastu namiotów, w których mieszczą się hotele i restauracje. Rozbija się je tylko na 7–8 tygodni, kiedy drogi są przejezdne. W menu restauracji królują potrawy jajeczne, ćapati (chleb pieczony bez zakwasu) oraz wszechobecna pepsi. Udajemy się do restauracji Potala. Zamawiamy vegetable omlet, ćapati i masala tea (słodką herbatę z mlekiem i kardamonem). W namiocie śmierdzi gazem z kuchenki, olejem napędowym i ludzkim potem. Już lepiej jeść na dworze, gdzie bez zmiłowania grzeje słońce.

Droga prowadzi tasiemcowymi serpentynami. Na jednym ze zboczy naliczyliśmy 12 zakrętów. Osunięcia w przepaść nie należą do rzadkości. Wraki ciężarówek i autobusów straszą nagimi szkieletami. Nawet na kierowcy stalowe trupy robią wrażenie. Za każdym razem głośno cmoka, wspominając zmarłych kolegów. Jedziemy bardzo wolno. Na krótkich prostych udaje się czasem osiągnąć 40 km/godz. Na więcej nie pozwalają rozsądek kierowcy oraz nierówności drogi.

Wysoko w Himalajach asfalt jest luksusem. Przeważają ubite drogi z wystającymi tu i ówdzie kamieniami. Nawet przy niewielkiej prędkości spotkanie z dużym kamieniem może unieruchomić dżipa na dobre. Jeszcze gorzej, gdy zepsute auto blokuje ruch na drodze. Właśnie olbrzymia ciężarówka z konwoju indyjskiej armii odmówiła jazdy. Powód: przebita opona. W Indiach czas płynie wolniej, nikt się nie przejmuje tym, że nie da się wyminąć pojazdu (po jednej stronie skalna ściana, po drugiej kilkusetmetrowa przepaść) i korek robi się coraz większy. Dopiero po dwóch godzinach wojskowym mechanikom udaje się ożywić pojazd.

Do Manali, celu naszej podróży, docieramy 21 godzin po opuszczeniu Leh. To niezły czas, biorąc pod uwagę postoje, przerwy, częste kontrole paszportowe i kapryśność pojazdów mechanicznych. Nie mając już na nic siły, dajemy się uwieść pierwszemu hotelowemu naganiaczowi, który porywa nasze bagaże...