Pierwszy śnieg spadł nad ranem i niewiele po nim zostało. Jakaś brunatna breja i kałuże w miejscach, w których mocniej przyświecało dziś słońce. Marcin ubrany w wojskowy kombinezon moro zacierał z zadowolenia ręce. Lubi, gdy coś się dzieje. Koła naszego patrola boksowały więc przy każdym ostrzejszym zakręcie i grzęzły w co większej dziurze. – Wysiadać, nie przyjechaliście tu na wakacje – krzyczał Marcin, zagrzewając nas do pchania naszej terenówki. Łatwo nie będzie, pomyślałam, z całych sił napierając na „tyłek” wozu i pilnując, by nie zaryć twarzą w błocie. Ciężkie to cholerstwo, ale tym razem poszło.

Wystartowaliśmy z Zabrodzia, wioski, którą wchłonęła Solina, niedaleko Jeziora Myczkowskiego. Żołądek podchodził mi do gardła, kiedy Marcin dociskał gazu na leśnych drogach i ostrych trawersach. Samochód momentami zjeżdżał pionowo w dół. Kiedy przekraczaliśmy Myczkowski Potok, trzęsło jak w kolejce wysokogórskiej przy sporym wietrze. Miałam ochotę wysiąść. Marcin kwitował każdy nasz okrzyk śmiechem. O to tu chodzi. Chciałam dzikich Bieszczad, więc je dostałam.

Jak magnes

Przyjechałam tu, by pospacerować połoninami, pooglądać gwiazdy w noc ciemną jak smoła i zapalić ognisko. Trochę uciec od miasta, zwolnić. Wybrałam Bieszczady, bo są jak magnes. Przyciągają straceńców, miłośników ciszy i coraz częściej tych, którzy lubią zwiedzać ekstremalnie, jak ja. Pierwsi naczytali się prozy Edwarda Stachury i wierzą, że tutejsza przyroda i niesamowita przestrzeń uleczą ich duszę. Drudzy, bo mają dość utartych szlaków, fałszywych nut do kotleta i tłumów. – Porównaj to miejsce z Krupówkami i trasą choćby na Kasprowy czy Giewont – mówi mi Marcin. – Albo ze schroniskami, w których postawiono bankomaty i sprzedaje się tandetne pamiątki.

Może dlatego Bieszczady stały się oczywistym rajem zakapiorów, którzy kiedyś porzucili cywilizację i wybrali szorstkie życie wśród gór i jezior. Niektórzy założyli farmy, kupili konie, strugają świątki, malują, otwierają galerie i wypełniają przestrzeń. Bieszczady po akcji „Wisła” zostały niemal puste. Przyroda zagarniała przez lata kolejne wsie, pola, domy i stajnie, a historie o miejscu, w którym można zapomnieć o pogoni za pieniędzmi i wiecznym lęku, przyciągały kolejnych mieszczuchów. I tak jest do dziś. Tu zamieszkał na tratwie Michał Giercuszkiewicz, były perkusista Dżemu, tu domy poodnawiali znudzeni Warszawą rzeźbiarze i muzycy.
 
Tajemnice lasu

Marcin się tu urodził. Zna Bieszczady od podszewki. Kiedyś chciał stąd uciec, ale potem docenił to, co go wcześniej przerażało; ciszę, przestrzeń i długą zimę. Już nie tęskni za innym światem. Dziś z miłością opowiada, jak ratował małego niedźwiedzia przed watahą wilków i jak udało mu się ocalić orlika krzykliwego. Nie wie, czy zaatakował go inny ptak drapieżny, ale leżał na ścieżce i nie mógł ruszać skrzydłem. Dziś pewnie jest w drodze do Afryki, bo orliki jakoś nie polubiły tutejszych zim. Marcin radzi, że najlepiej obserwować ptaki latem, choćby na torfowiskach gdzieś między Tarnawą Niżną a Dźwiniaczem Górnym, przy granicy polsko-ukraińskiej, w malowniczo położonej dolinie Sanu.

Na chwilę zapominam, że się bałam, i staram się rozejrzeć wokół. Tak by wreszcie dostrzec piękne bieszczadzkie buki, niektóre skarlone tak, jakby powykręcały się w bólu. Patrzę na omszałe drzewa, kobierce widłaków, po których łatwo poznać, że jesień się kończy, a zima może nadejść nagle. Jak ten nieoczekiwany śnieg o poranku. – Patrz – rzuca Marcin. – Choć las przybrał już jesienne kolory, wnętrze ma wciąż zielone. Soczyste. – I jeszcze znajduje, niczym na zawołanie, pięknego grzyba przyssanego do kory drzewa. – To owocnik soplówek – mówi. – Wygląda egzotycznie, niczym podwodny koral. Dziwne, bo spija soki z martwej jodły.

Przyroda dla takiego mieszczucha jak jak jest zupełnie nieczytelna. Marcin wie, że kiedy nad głową pojawia się sznur żurawi, zbliża się zima. I że puszczyki uralskie są na te pierwsze przymrozki obojętne. Przerwa na spacer przyda się każdemu. Tyłek boli od skakania po wertepach, a i rytm serca ma szansę się uspokoić. Marcin ucisza grupę i bierze nas w środek lasu, jakby wyczuwał, że właśnie tu zobaczymy coś więcej. Pół godziny czekania z kanapką i termosem zostaje wynagrodzone. Tuż obok nas przechadza się jeleń. W pobożnej niemal ciszy robimy ukradkowe zdjęcia, tak by go nie przestraszyć. Patrzy w naszą stronę, na szczęście wiatr wieje w przeciwną, mamy szczęście. Zerka w las, podrzuca głowę, jakby trochę droczył się z nami i mówił: wiem, że tam jesteście.

Do Polańczyka jeszcze kawałek. Po drodze domki w lesie, kwatery o dziwnych nazwach jak U Łosia czy U Gwoździa. Wieczorem będziemy jeść ziemniaki z ogniska i kiełbaski z widokiem na Jezioro Solińskie, a Józek będzie nam grał. W dziwnym mundurze i z małym akordeonikiem, który przytula niczym swój największy skarb. Wszyscy go tu znają, bo jest jak Bieszczady, otwarty, szorstki, z jakąś szramą z przeszłości. Umila ludziom życie za parę groszy albo za napitek. A potem zasypia gdzieś przytulony do mchu, słuchając głosów nocnego lasu.

Po takiej nocy z Józkiem i atrakcjami offroadowymi chce się więcej. Dobrym wyborem jest tyrolka, o ile się jest prawdziwym kamikadze. Najważniejsze, że wreszcie możesz oderwać się od ziemi i polecieć nad wodami Jeziora Solińskiego. Przyglądam się podejrzanie metalowej linie, ale jest gruba, dobrze owinięta wokół drzewa i daje jakieś choćby mizerne poczucie bezpieczeństwa. Najtrudniejszy pierwszy krok, a raczej pierwszy skok. Wisisz nad wodą na wysokości ok. 20 m i pędzisz z prędkością 60 km/godz. Szkoda, że tylko minutę, ale przecież te 60 sekund wystarczy, by przez głowę przeleciały ci najważniejsze rzeczy i sprawy. Zwłaszcza gdy się ma lęk wysokości.