ZASŁUŻYŁEM SOBIE NA TEN SZCZYT. Rozmowa z Dariuszem Załuskim

Wreszcie ci się udało.

Za czwartym razem! Wcześniej trzy razy musiałem z K2 zawrócić. Kiedy weszliśmy, Gerlinde Kaltenbrunner powiedziała: tym razem naprawdę zasłużyliśmy na ten szczyt. Poczułem to samo co ona.

Była jedyną kobietą w waszej ekipie.

Ale to ona nadawała tempo, ciągle nas motywowała. Gdy zobaczyła szczyt, wypaliła do przodu jak szalona. Weszła jako pierwsza.  Dla  niej  oznaczało  to  zdobycie  Korony  Himalajów – tym samym zresztą została pierwszą kobietą w historii, która zrobiła to bez tlenu.

Jej mąż Ralf Dujmovits zawrócił.

Zrezygnował na wysokości 5,5 tys., kiedy warunki były naprawdę trudne. Zaczęło bardzo mocno wiać, spadło prawie półtora metra śniegu.

Gerlinde nie miała do niego żalu?

Decyzję podjęli razem, choć widziałem, że jest im trudno. Ale Ralf jako jedyny z naszej piątki miał już ten szczyt na swoim koncie. Zdobył go w 1994 r., więc aż tak bardzo mu nie zależało. Zresztą ja też czułem, że moje wejście na K2 nie jest tak istotne jak pozostałych członków ekipy.

Dlaczego?

Gerlinde i Kazachowie: Maksut Zumajew i Wasilij Piwcow, kompletowali Koronę Himalajów. Moim zadaniem było rejestrować ich wejście kamerą, w pewnym sensie byłem więc tylko ich filmowcem. Dlatego nie zakładałem, że muszę koniecznie wejść. Czułem, że to oni są głównymi bohaterami, dlatego dawałem im pierwszeństwo – choćby w kolejce do użycia palnika czy suszenia butów.

To dziwne, ale mimo licznych sukcesów nie słychać w tobie wojownika…

Coś w tym jest, himalaizmu nie traktuję w kategoriach rywalizacji.  Nie  chcę  udowadniać, że jestem lepszy od innych. Zresztą wielokrotnie się przekonałem, że przesadne ambicje są we wspinaczce niezdrowe. Tym razem jednak było trochę inaczej, w pewnym momencie odkryłem w sobie jakąś sportową żyłkę. Im byłem wyżej, tym czułem większą chęć, by wreszcie na tę górę wejść.

Żeby znowu z nią nie przegrać?

Nawet nie. Chodziło raczej o to, że ekipa była szczególna.  Elitarna. Po pierwsze mała, po drugie niezwykle doświadczona. Gdyby zsumować osiągnięcia naszej piątki, wyszłoby z tego niemal 70 wejść na ośmiotysięczniki. Nie chcę być patetyczny, ale zrodził się między nami jakiś duch wspólnoty. Dzięki niemu czułem, że możemy dokonywać rzeczy niemożliwych.

Nawet wtedy, gdy Ralf zrezygnował?

Miałem moment zawahania, ale z drugiej strony czułem się naprawdę dobrze. Podczas wcześniejszego wejścia dwie noce spędziliśmy na wysokości 7,8 tys. m, więc miałem czas na aklimatyzację. Kondycyjnie dawałem radę.

A pogoda?

Nie było źle, choć na wysokości 8,3 tys. m musieliśmy rozbić namiot. Spędziliśmy tam 12 godzin. Zimno i ciasno, zwłaszcza dla mnie, bo jestem wysoki. Kiedy ogrzewaliśmy się palnikiem, były momenty, że ogień unosił się zbyt wysoko. To był znak, że zaczyna brakować tlenu.

Atak szczytowy zaczęliście o siódmej rano.

I początkowo szło całkiem nieźle. Jakieś 200 m od szczytu myśleliśmy nawet, że go już praktycznie mamy. Widzieliśmy grań oraz cień K2 kładący się na innych górach. Niebywałe uczucie. I nagle niespodziewanie trafiliśmy na półtorametrowy śnieg. Zaczęliśmy się posuwać z prędkością 20 m na godzinę. Przestraszyłem się, że nie damy rady.

Stanęliście na szczycie po południu.

Byłem na nim jakieś pół godziny.

Wybacz banał, ale musimy o to zapytać: jak tam jest?

Szczyt jest długi i wąski… Pewnie powinienem powiedzieć, że poczułem euforię…

A poczułeś?

Sęk w tym, że nie za bardzo. Za to widziałem wielką radość Gerlinde, która właśnie zdobyła Koronę Himalajów. Z kolei Kazachowie podeszli do sprawy bardziej biznesowo – zaczęli natychmiast robić zdjęcia z banerami sponsorów. A ja wiedziałem, że jestem filmowcem i muszę to wszystko nakręcić. Problem w tym, że niezbyt mi to wychodziło. Strasznie marzły mi palce, w dodatku w kamerze wyczerpały się baterie. Może przez to nie potrafiłem poczuć takiej czystej radości. No i przyznam, że bałem się zejścia.


Które mogło być bardziej niebezpieczne niż wspinaczka.

Było tak stromo, że cały czas schodziliśmy twarzą do stoku. Szedłem jako pierwszy, panowała całkowita noc, a ja nie spałem trzecią dobę. Fizycznie było OK, ale w pewnym momencie coś dziwnego stało się z moją psychiką. To był jakby sen na jawie. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie doświadczyłem.

Zmęczenie i niedotlenienie zrobiły swoje.

Najwyraźniej. Zacząłem odczuwać silny lęk, miałem wrażenie, że tracę poczucie czasu i przestrzeni. Schodząc, natrafiłem na liny, które zostawiliśmy podczas wspinaczki. Normalnie powinienem się ucieszyć, ale nagle przyszło mi do głowy, że to nie nasze liny i że się zgubiłem. To był oczywisty absurd, nikt inny nie mógł tędy iść.

No  tak.  W  końcu  byliście  pierwszymi  ludźmi  na  K2  od trzech lat.

Trudno mi się było z tego nierzeczywistego stanu wydostać. Celowo przysypiałem na kilka minut, licząc, że jak się obudzę, wrócę do rzeczywistości.

Kiedy ci się to udało?

Gdy w końcu rozpoznałem miejsca ponad obozem czwartym. W nocy wszystko wyglądało zupełnie inaczej. Dotarłem do obozu o 4 rano. Zasnąłem. Obudziłem się po dwóch godzinach całkowicie wypoczęty i pełen życia. Chyba dopiero wtedy poczułem radość z tego K2.

Podczas swoich wcześniejszych wypraw trzy razy byłeś świadkiem śmierci himalaistów. Jak się po czymś takim podnieść?

W górach działają te same uczucia co na dole: współczucie, empatia, solidarność. Dlatego takie zdarzenie mocno podcina skrzydła. Rok temu, podczas wyprawy na K2, od strony południowej spadł obok mnie kamień, rozcinając namiot i karimaty. W takich sytuacjach człowiek uświadamia sobie, że jest śmiertelny i że cholernie ryzykuje.

I zastanawia się, czy nadal się wspinać?

Przez jakiś czas tak. Ale po kilku miesiącach to uczucie mija. O śmierci myśli się, że to przypadek, który innych dopadł, ale nas nie dotyczy. I wraca się w góry. Na szczęście.

GÓRA MOŻE POCZEKAĆ. Rozmowa z Kingą Baranowską.

Szczyt K2 znowu cię nie wpuścił. Przyjmujesz to spokojnie?

Nie rozpaczam. Razem z Fabrizio Zangrillim stwierdziliśmy,  że przy takiej pogodzie nie możemy ryzykować.

Rok temu bezskutecznie próbowałaś zdobyć ten szczyt z Darkiem Załuskim. W tym roku jemu się udało wejść z innej, chińskiej strony, tobie znowu nie. Zazdrościsz?

Zazdrość to bardzo destrukcyjne uczucie, poza tym Darek ciężko na to K2 zapracował. Jego sukces motywuje mnie do dalszych prób. No i cieszę się, że udało mu się odczarować górę, której od kilku lat nikt nie był w stanie zdobyć.

Nie jest tak, że jeśli komuś innemu się uda, porażka boli bardziej?

Odpowiedzialnej decyzji o rezygnacji z wejścia na szczyt nie uważam za porażkę. Mam próg ryzyka, którego nie przekraczam. Może zabrzmi to banalnie, ale ja zamierzam długo żyć!

Tym razem zabrakło wam zaledwie 600 m.

To i tak nie najgorzej. Zawracałam już 100 m od szczytu.

Takie decyzje są trudne?

Bardzo. Tym bardziej że podejmuje się je przy ogromnym zmęczeniu, braku snu i niskiej temperaturze. Staram się jednak pamiętać, że góra będzie stała dalej, może na mnie poczekać. A jak mnie się coś stanie, stracę szansę, by kiedykolwiek na nią wejść.  

Jako kobieta łatwiej odpuszczasz?

To stereotyp. W rzeczywistości kobiety zwykle rezygnują ostatnie. Są słabsze fizycznie, ale mają większą determinację i siłę woli. Tyle że nam łatwiej niż facetom przyznać, że się boimy.

W Himalajach strach jest przyjacielem czy wrogiem?

Wrogiem jest pycha. A sprzymierzeńcem? Nie tyle strach, co umiejętność czytania sygnałów, które wysyłają nam góry. I odpowiedzialność. Za siebie, partnera na ścianie i bliskich, którzy zostali w kraju.

Gdy się nie ma rodziny, jest łatwiej?

Pewnie tak. Ale nie zadawajcie mi pytania, czy wspinałabym się, gdybym miała dzieci. Takie gdybanie nie ma sensu.


Ty sobie takiego pytania nie zadajesz?

Niespecjalnie. Staram się po prostu wykorzystać do maksimum czas, kiedy jeszcze rodziny nie mam.

W tym roku na Makalu zawróciłaś, bo zachorował twój partner.

To była decyzja trudna dla obu stron. Fabrizio miał zapalenie ucha środkowego, zaczął mu szwankować błędnik i musiał zawracać. Miałam do wyboru: zdobywać szczyt samodzielnie czy zawrócić z partnerem w trosce o jego zdrowie.

On oczekiwał, że z nim zejdziesz?

Przeciwnie – przekonywał, żebym szła dalej. Nie chciał wyjść na słabeusza, powtarzał, że nic mu nie jest. Ale widziałam, że nie ma siły dalej iść. Stwierdziłam, że nie mogę go zostawić.

Czujesz się bohaterką?

Nie, staram się tylko nie być egoistką. O partnera trzeba dbać jak o siebie. Poza tym, gdyby mu się coś stało, nie wybaczyłabym sobie do końca życia. Człowiek w górach ma dokładnie takie same odruchy jak w Warszawie na Marszałkowskiej. Jeden jeździ ostrożnie, zgodnie z przepisami, drugi wariuje, naraża siebie i innych. Pod tym względem góry nas nie zmieniają, tylko sprawiają, że konsekwencje naszych zachowań są szybciej widoczne i bardziej dramatyczne.

Nie opowiadasz o wspinaczce zbyt patetycznie.

Bo nie lubię tworzyć wokół gór aury heroizmu. W końcu jeździmy tam, bo sprawia nam to przyjemność. Są wspinacze, którzy wciskają wam, dziennikarzom, niestworzone rzeczy. Ich wyprawy to krew, pot i zamarzające łzy. Wiszenie na jednym czekanie, chwytanie spadającego w przepaść partnera za rękę… Tymczasem ci najlepsi są bardzo skromni. Nie muszą się chwalić, bo ich czyny świadczą same za siebie. Musicie wiedzieć, że ośmiotysięcznik to przede wszystkim lekcja czekania i cierpliwości. Czasem długa i nudna. W drodze na K2 w namiocie czytałam Irvinga. Lepiliśmy też bałwana, graliśmy w karty.

Z tą sielanką to chyba jednak przesadzasz…

Nie przeczę, że himalaizm bywa niebezpieczny. Ale nie jest tak, że nieustannie wisi nad nami śmierć. Adrenaliny i heroizmu jest o wiele mniej, niż się powszechnie sądzi.

Nawet na wysokości 8 tys., w tzw. strefie śmierci?

Nie lubię tego określenia. Nadużywa się go, by wzbudzić... no właśnie, co? Grozę? Podziw? Na każdej wysokości liczy się technika, wytrzymałość, umiejętności i trochę szczęścia. Co nie znaczy,  że  wysokość  nie  ma  znaczenia. Na 7 tys. brakuje tlenu, przeraźliwie huczy wiatr, trudno zmrużyć oko. Trzeba uważać na każdy krok, pojawia się strach. Nawet sny są inne.

Jakieś górskie koszmary?

Pudło! W trakcie wyprawy góry mi się prawie nie śnią. Moje sny są strasznie abstrakcyjne, dziwaczne, nie do opowiedzenia.

A samotność? W tym roku wspinałaś się często we dwójkę.

To prawda, w bazie przez całe tygodnie nie było nikogo oprócz nas. To cenne doświadczenie. Musisz być w pełni samowystarczalny, nikt za ciebie nic nie zrobi. Za to można chłonąć góry na maksa. To niesamowite być sam na sam ze szczytami.

Wrócisz na K2 czy uznasz, że „ta góra cię nie chce”?  

Nie uznam. To w buddyjskim Nepalu mówi się, że szczyty mają dusze. K2 leży na granicy pakistańsko-chińskiej w innej strefie kulturowej. Zawsze szanuję miejscowe zwyczaje i poglądy, ale staram się wsłuchiwać w siebie i oceniać swoje możliwości.

Bo?

Jeśli z góry założę, że szczyt mnie nie akceptuje, moja motywacja spadnie do zera. A wtedy z marszu pozbawię się szans na sukces. Dlatego nie mam w sobie myśli, żeby zrezygnować z K2. Co nie znaczy, że nie zachowuję pokory. Każdy, kto się wspina, powinien ją mieć.  

Niektórzy himalaiści mają z tym problem.

Dziwicie się? Czytają o sobie w gazetach, że są najlepsi na świecie, i zaczynają w to wierzyć. Tymczasem w górach są sam na sam ze ścianą. O tym, czy przetrwają, decydują umiejętności i doświadczenie, a nie uznanie w mediach. Kiedy Steve Jobs żegnał się z Apple, w swym przemówieniu zawarł genialne słowa: Stay hungry, stay foolish.

„Pozostańcie nienasyceni, pozostańcie niedouczeni”.

Czyli miejcie w sobie pokorę, nie spoczywajcie na laurach i bądźcie głodni sukcesu. Ciągle się doskonalcie, nie popadajcie w rutynę. Dlatego w pewnym sensie uważam, że porażki są potrzebne. Przecież dzięki temu, że kolejny raz nie weszłam na K2, ciągle czuję głód!