Oczywiście to nie wina plaż, tylko tabunów ludzi, którzy się na nich kłębią, jakby odgrywając współczesną i rozebraną wersję Sądu Ostatecznego. I sami siebie skazują na piekło. Jedno z moich pierwszych wspomnień z dzieciństwa to plażowy chaos. Mały, wręcz malutki ja, a wokół chmara śmiesznie ubranych, toczących wojny o kawałek wolnego miejsca na piasku. No i ta całkiem zrozumiała panika mojej mamy: nie odchodź, bo się zgubisz. Sam jako ojciec przećwiczyłem to kilkadziesiąt lat później. Było prawie tak samo, tylko ścisk był jeszcze większy, bo nad morzem upchnięto kilka dostarczających rozrywek machin: pseudoaquaparki i dmuchane trampoliny, na których sterroryzowani przez dzieci rodzice w tydzień przepuszczali całoroczne oszczędności. Aha, no i była jeszcze scena, na której walczące z plażą przy pomocy plaży telewizje wypędzały od samego rana istoty wyspecjalizowane w robieniu hałasu. Plażowicze z jakiegoś powodu byli tym zachwyceni. Może dlatego, że łomot był taki, że zagłuszał rodzinne kłótnie wybuchające co i rusz z co bardziej idiotycznych powodów. Zaiste w takim miejscu człowiek zaczyna rozumieć, skąd wzięło się sformułowanie „przemysł turystyczny”.

Oczywiście, tak naprawdę  nad naszym morzem nie jest tak strasznie, bo podczas przeciętnego dwutygodniowego pobytu statystyczny wczasowicz otrzymuje jedynie 1,7 dnia ze słoneczną pogodą, a przez resztę turnusu leje. Dzięki czemu piekło przenosi się z plaży w okolice budek z goframi i smażalni ryb. Oraz stoisk z pomidorami za dwa tysiące kilogram.

Nic dziwnego, że zawsze kusiło mnie, żeby pojechać na taką plażę, na której byłoby pusto. Bo zasadniczo uwielbiam plaże i nie wyobrażam sobie wypoczynku bez bezcelowego ślęczenia nad brzegiem morza. Co więcej, moja żona ma to samo, co być może jest głównym spoiwem naszego związku. W poszukiwaniu takich ustronnych miejsc kilka lat temu udaliśmy się na Cyklady. I znaleźliśmy. Oczywiście nie jest tak, że przypływasz promem do portu na jakiejś wyspie (na marginesie: pływanie wielkimi promami to najcudowniejszy sposób podróżowania, jaki znam), a zaraz obok czeka na ciebie dziewicze miejsce. Trzeba włożyć trochę wysiłku, może nawet wypożyczyć samochód, żeby dotelepać się tam, gdzie (prawie) nikomu telepać się nie chce. Acz na maleńkiej wyspie Iraklii, gdzie żyje tylko setka obywateli, taka zatoczka z tamaryszkami przycupnęła sobie o rzut ośmiornicą od stołecznej wioski (druga, niestołeczna, jest w górach). Najwspanialsze miejsce odkryliśmy chyba na Naksos, największej z Cyklad, której południowe wybrzeże jest kompletnie dzikie. Plaża miała z kilometr długości, na jej krańcu rzeczka wpadała do morza, a gdzieś na drugim końcu koczowali w starym citroenie hipisi (a może nie hipisi, ale z daleka nie widzieliśmy szczegółów). W pewnej chwili na tym pustkowiu rozległ się dźwięk dzwonków i nawet pomyśleliśmy, że nam odbiło od nadmiaru szczęścia. Ale po chwili zza wzgórza wyłoniło się wielkie stado owiec, które też przyszło się pobyczyć, a może pobaranić nad wodą.

Zaliczyliśmy wtedy z tuzin wysp, na prawie każdej znajdując taki rajski zakątek. Ale jeśli miałbym coś polecić, to odwiedźcie wysepkę Antiparos, a tam koniecznie idźcie wieczorem do kina pod gołym niebem, zaś w dzień idźcie plażą dla nudystów. Nigdy nie miałem ciągot w tym kierunku, ale tam ściągnięcie gatek było bezproblemowe i oczywiste. Może miało to coś wspólnego z kozami (dla odmiany), które pasły się po drugiej stronie przesmyku, na skalistej wysepce.

Wyprawa na Cyklady – na które staramy się wracać jak najczęściej – miała jeden skutek uboczny. Zrobiliśmy się strasznie wymagający, jeśli chodzi o plaże. Wystarczy tuzin ludzi, a już kręcimy nosami, że brak prywatności. Tak po prawdzie, to od tego czasu nic, tylko narzekamy. Koszmarne z nas typki.