Od mojego nowego znajomego dowiedziałam się, że to mały spokojny kraj, którego wielkim problemem jest korupcja. I że mają tam olbrzymie jezioro. Jezioro? – myślałam sobie. My mamy Śniardwy. Dwa lata później wyruszyłam z mężem Szymonem na wyprawę po południowo- -wschodniej Afryce. Odwiedziliśmy też Malawi. Jezioro okazało się małym morzem, przy którym Bajkał wydał mi się przeciętny krajobrazowo. Korupcję powinno się raczej nazwać gigantycznym politycznym szantażem. W tym z pozoru dzikim kraju czterolatki mówią po angielsku lepiej niż wielu moich znajomych, a narodowym bohaterem jest dr Livingstone, który ponoć przyczynił się do zniesienia niewolnictwa. Biedę i głód zwalczają organizacje ONZ i UE. Dziś w Malawi flag Unii Europejskiej jest więcej niż w Polsce.

Granicę Malawi przekraczamy za tanzańskim miastem Mbeya. Szybko okazuje się, że ambasador Republiki Malawi, którego odwiedziliśmy jeszcze w Dar es Salaam, miał rację, mówiąc, że jego kraj oferuje bogactwo doznań (a także niezmierzone przestrzenie i rozliczne atrakcje). Na granicy oblegają nas rzesze cinkciarzy gotowych sprzedać nam kwacze (tutejszą walutę) po – ich zdaniem – niebywale korzystnym kursie. Twierdzą oni, że aż do Lilongwe nie mamy szansy wymienić waluty oficjalnie. Kupujemy mimo zawrotnego przelicznika i… zaraz za granicą widzimy kantor. Tym ostrożniej dokonujemy wyboru taksówki. Według naszego przewodnika to jedyny sposób, żeby opuścić strefę przygraniczną. Wreszcie znajdujemy kierowcę, który wydaje się godny zaufania. Gorzej z samochodem. W Polsce auto bez tapicerki, połowy wyposażenia (w tym świateł i klamek) kończy na złomowisku. Mgliście kojarzę, że podobnie wypatroszone są samochody rajdowe, łatwiej mi więc pokonać paniczny strach przed podróżą. Nasz kierowca deklaruje, że za godzinę będziemy w Karonga. Taksówka odmawia jednak współpracy już po 20 km. Jak na tym pustkowiu znaleźć kolejną? Zanim zdążymy pomyśleć, nasze plecaki lądują w innym bagażniku, a nim policzymy do trzech, jedziemy dalej. W Malawi to naturalne – w biedzie pomoże każdy. Nas zabiera przypadkowa afrykańska rodzina, która wydaje się mieć jedną pasję: bardzo głośną lokalną muzykę. Miało być niezwykle – i jest. Głowa rodziny wrzeszczy wniebogłosy.

Planujemy podróż do najpiękniejszych miejsc Malawi – w okolice Livingstonii i nad jezioro Niasa. Na dworcu szybko wybieramy autobus, który zawiezie nas do miasteczka Chitimba. Kierowca nakazuje pośpiech, bo zamierza odjechać od razu. Zwiedzeni obietnicą wsiadamy do rozpadającego się pojazdu, z którego wydobywa się hałaśliwa muzyka. Po pięciu minutach jej dźwięki odbieramy jako potworny łoskot, nie do zniesienia wobec upału i tłumu. No właśnie – autobus szybko się zapełnia i nie mamy już szans go opuścić. Zaczynamy też rozumieć, że „od razu” nie znaczy „zaraz”. Autobus odjedzie, kiedy będzie pełny. To słowo musimy sobie przedefiniować około stu razy. Kiedy wszystkie miejsca są zajęte, wsiada jeszcze około pięćdziesięciu osób. Większość stoi na workach z kaszą, więc samochód jest zapchany po sam sufit. Swój kąt mają w nim także kury (całe stado). Na koniec ktoś dokłada kolejne kilka worków. Wreszcie po dwóch godzinach jakiś życzliwy człowiek kopie z całych sił w drzwi – bo autobus trzeba teraz zamknąć. Historię wysiadania życzliwie pominę.

W Chitimba wita nas piękna plaża nad jeziorem Niasa. Kolejny dzień rozpoczynamy orzeźwiającą kąpielą o wschodzie słońca. Pluskamy się przynajmniej dwie godziny i wracamy uradowani. W restauracji, z nieukrywaną i podejrzaną satysfakcją, wita nas jeden z nielicznych tutaj turystów.

– Kąpaliście się? – pyta.
– Tak, woda jest doskonała – śmiejemy się.
– No, to za pół roku – w głosie mężczyzny słychać triumf – zróbcie sobie testy. Bilharcjoza gwarantowana. To okropna choroba, ale szybko się leczy.

Rzeczywiście, wody stojące w Afryce słyną z pasożyta, którego larwy wnikają przez skórę i pustoszą ludzki organizm. Gorączkowo przeczesuję nasz przewodnik w poszukiwaniu opisu objawów. Mąż zachowuje kamienny spokój, jak zawsze. I całe szczęście – do tej pory nic nam nie dolega.

Obiad spożywamy w lokalnej restauracji. Właściwie jest to szopa stanowiąca część domu. Kilka desek obitych ceratką składa się na stół. Wybieramy ugali – przypomina ugotowaną na gęsto kaszę mannę. Wybór nie jest trudny – alternatywę stanowi ryż. Do tego czerwona fasola i pozbawiona smaku papka z warzyw. Jako wyjątkowi goście możemy umyć dłonie w przyniesionym nam naczyniu z wodą. Mycie rąk przed jedzeniem w tym miejscu wydaje mi się pozbawione sensu, ale doceniamy gest gospodarza. Dlatego specjalnego żelu do dezynfekcji dłoni używamy potajemnie. 




W Malawi panuje wszechobecny kult prezydenta. Na ścianie szopy i w innych miejscach wiszą jego zdjęcia. Wiele kolorowych tkanin, w jakie tradycyjnie ubierają się malawijskie kobiety, jest ozdobionych podobizną głowy państwa. Zastanawiamy się, co powiedzieliby nasi politycy, gdyby ich twarze spoglądały na przechodniów z kobiecych pośladków.

Piasek na plaży jest tak gorący, że aż parzy w stopy, ale  mimo to wybieram się na spacer. Mam okazję przyjrzeć się produkcji łódki. Dwóch mężczyzn wycina ją z pnia drzewa za pomocą toporków. To, co mnie się wydaje niemożliwe, im – jak twierdzą – zajmuje około pięciu dni. Fakt, że łódki są nieco koślawe, wydaje się nie mieć znaczenia. Malawijczycy sterują nimi za pomocą wioseł, poza tym nie wypływają daleko – sieci zarzucają kilkanaście metrów od brzegu.

Oczarowani jeziorem Niasa, postanawiamy zabawić dłużej nad jego brzegami. Wcześniej musimy jednak załatwić kilka spraw, by móc spokojnie oddać się błogiemu lenistwu. Potrzebujemy gotówki, internetu, jednym słowem – cywilizacji. Na mapie wyszukujemy najbliższą większą miejscowość – Livingstonię.

Dzieli nas od niej kilka godzin marszu po bardzo stromym zboczu. Upał i zmęczenie dają się szybko we znaki, ale trudy wspinaczki wynagradza niezwykły widok na jezioro rozpościerający się z Mushrooms’ Farm. To kemping prowadzony przez południowoafrykańskie małżeństwo. Postanawiamy spędzić tu aż dwie noce. Farma w założeniu ma pokazywać podejście do życia w Afryce, czyli absolutną pokorę wobec przyrody. W łazience – kompostowa toaleta, ceramiczny zlew, kwiaty. Prąd jest wytwarzany na miejscu. Lokalne dania przygotowuje się na palenisku. Wieczory spędza przy kamiennym kominku. Do tego są hamaki. Czy może być lepiej? Tak! Pod prysznicem jest gorąca woda (ogrzewana na ognisku w kotłach).

Pora ruszać dalej. Do miasteczka prowadzi nas napotkany po drodze chłopiec, który zna chyba wszystkich w promieniu 50 km. Przynajmniej rozmawia z każdym, kogo mijamy, i wyraźnie z nas żartuje, choć nie bez życzliwości. Wędrówka jest męcząca, a nam zaczyna brakować pieniędzy.

W Livingstonii są dwie–trzy ulice, szkoła i mały szpital. Nic więcej. Na samą myśl, że szukaliśmy tam bankomatu, do dziś wybuchamy śmiechem. Oczywiście, jest jeszcze muzeum dr. Livingstone’a. Nieczęsto odwiedzane, więc kustosz wita nas entuzjastycznie i… pozostawia samym sobie, bo właśnie rozmawia z sąsiadką. Wykorzystujemy sytuację. Szymon pokłada się na doktorskim biurku, a ja inscenizuję mały pokaz slajdów na zabytkowym projektorze. Później poznajemy historię Malawi. W XIX w. dr Livingstone przemierzył je pieszo w towarzystwie kilku tubylców, torując drogę misjonarzom i lekarzom. Zdaniem autora wystawy tutejsi mieszkańcy bardzo go kochali.

Opuszczamy Chitimba i w dalszą podróż udajemy się na pokładzie promu Ilala płynącego do Monkey Bay (kupujemy bilety w klasie ekonomicznej). Rejs trwa sześć dni. Po kilku godzinach spędzonych wśród schnących w palącym słońcu rybek (przysmak afrykański) poddajemy się i przenosimy na pokład dla turystów. Tu spotykamy Hiszpanów, podróżujących w sposób bardziej zorganizowany. W ciągu dwóch dni planują dotrzeć do Lilongwe, skąd polecą do Europy. Czy wspominałam już, że w Afryce nie ma pośpiechu? Nasz prom ma dwa dni opóźnienia… Hiszpanie gorączkowo zmieniają daty wszystkich kolejnych rezerwacji.

W Nkhata Bay, korzystając z kilkugodzinnej przerwy w rejsie, decydujemy się na zwiedzanie miasta. Jest sobota, co w Malawi oznacza dzień czystości. W jednej z zatok zbierają się miejscowe kobiety – kąpią się, piorą, myją naczynia. Towarzyszą im dzieci, żartom i śmiechom nie ma więc końca. Mężczyźni w tym czasie wypełniają swoje obowiązki. Chcemy zrobić zdjęcia tartaku mieszczącego się przy ulicy. Lecą wióry, pierwszorzędna wrzawa dla spragnionego wrażeń turysty. Przyglądamy się uważniej i… rezygnujemy. To zakład produkcji trumien, jeden z kilkunastu tutaj działających. To chyba najlepiej prosperująca gałąź „przemysłu”, zaraz po rybołówstwie. Życie jest jednak proste. No, i wiadomo, dokąd zmierza. Prawie o tym zapomniałam...

Kontynuując rejs po jeziorze Malawi, mijamy miejsca tak malownicze, że fotografowanie mija się z celem. Ich urody nie oddadzą żadne zdjęcia. Kiedy o wschodzie słońca patrzymy na wyspy Chizumulu i Likoma, zapominamy o nocy spędzonej w huku silnika. Nauczeni doświadczeniem, konsultujemy nasze dalsze plany. Okazuje się, że jeżeli chcemy dojechać do Lilongwe, musimy opuścić prom w miejscowości Chipoka, w której nie dopływa on do brzegu z powodu mielizny. Szymon przygotowuje desant na własną rękę, mnie transportują tubylcy. Przybycie promu jest tu wielkim wydarzeniem, a noszenie turystów – intratnym zajęciem.


Lilongwe jest stolicą tylko z nazwy. Jesteśmy z mężem zgodni – nigdy nie widzieliśmy równie ohydnego miasta. Przez centrum przepływa ogromny ściek. Do myślenia daje mi dopiero tabliczka z napisem „Lilongwe River”. Rzeka…? Zyskuję pewność, widząc rzesze kąpiących się. Mamy trochę czasu, więc nawiązujemy z Lilongwe bliższą, choć niekoniecznie pożądaną znajomość. Centrum tutejszego półświatka stanowi dworzec autobusowy. Jesteśmy zmuszeni odwiedzić go kilka razy. Ciekawe, że slumsy znajdują się w sąsiedztwie luksusowej dzielnicy ambasad. W drodze na dworzec podglądamy tutejszą codzienność. W Malawi sprzedaje się za bezcen puste słoiki i plastikowe butelki – to na wodę. Ponadto w mieście, w którym wciąż gotuje się na palenisku, drewno osiąga zawrotne ceny. A trzeba wiedzieć, że dla Malawijczyków na określenie „opał” zasługuje już pięć–dziesięć związanych ze sobą kilkucentymetrowych patyczków! Stragany z takimi stosikami są przy każdej ulicy.

Nareszcie mamy okazję zobaczyć, jak się przyrządza to, czym się żywimy od trzech tygodni – ugali. Cóż, warunki higieniczne raczej nie spełniają standardów europejskich. Do kotła stojącego na palenisku wsypuje się kaszę kukurydzianą i wlewa wodę, która stopniowo odparowuje. W Malawi jak w całej Afryce – jeden pracuje, reszta się przygląda, od czasu do czasu komentując. I tu wybraniec wkłada drąg do gara i energicznie miesza, a obserwatorzy co jakiś czas dorzucają kaszę garściami. Masa ciągnie się, gęstnieje i… gotowe. Ze sto kilogramów ugali czeka teraz na zjedzenie.

Ostatnią przygodą jest wizyta na targu. Zastanawiam się, na co nie będzie nas stać, jeśli dam się teraz skusić na afrykańskie dzieła po „wyjątkowo korzystnych cenach”. Część rzeczy jest naprawdę piękna, dlatego wieczorem, kiedy cichnie gwar, zaczynam rozmowę z jednym ze sprzedawców. Po dwudziestu minutach przynosi stolik, dwa długopisy, kartkę i zaprasza mnie do negocjacji. Sprowadza dziesięciu innych artystów, którzy prezentują mi swoje batiki. Targuję się pierwszy raz w życiu. Wychodzę z pięcioma obrazkami i dwiema rzeźbami za cenę dwukrotnie niższą „od sugerowanej”. Zaczyna mi się to naprawdę podobać.

Następnego dnia mój nowy znajomy daje się namówić na dłuższą rozmowę. Wobec wszechobecnych plakatów wyborczych pytam go o politykę. Chcę wiedzieć, czy głosuje.
– No tak, głosuję. Ale nasz prezydent nie jest za bardzo zainteresowany wyborami.
– Nie jest zainteresowany? – nie kryję zdziwienia.
– Nie, on po prostu wysyła swoich żołnierzy. I oni tylko stoją, ale już wiadomo, na kogo trzeba głosować.
Nie wydaje się zadowolony z tematu rozmowy, więc pytam go o inne sprawy. Dowiaduję się, że pora deszczowa paraliżuje życie w kraju na kilka miesięcy. W Afryce wszystko dzieje się na ulicy – zakupy, jedzenie, praca. Gdy zaczyna padać, świat zamiera. Przez sześć miesięcy trzeba zarobić tyle, żeby wystarczyło na kolejne pół roku. Przy czym ani Lilongwe, ani żadna z malawijskich wiosek to nie Zakopane, gdzie turyści zostawiają ciężkie pieniądze. Tym bardziej zaskakuje mnie fakt, że mój rozmówca narzeka o połowę mniej niż „babki-oscypki” na Krupówkach.   

Lilongwe jest ostatnim przystankiem przed Mozambikiem. Przewodnik opisuje szczegółowo pięć z sześciu przejść granicznych. O szóstym – koło miejscowości Dzedze – niewiele wiadomo, więc, jak twierdzi autorka, lepiej go unikać. Upieram się przy którejś z bezpiecznych opcji, ale mam małą siłę przebicia wobec mojego żądnego przygód męża.

Zaczynamy na dworcu o szóstej rano. Dotarcie do busa zajmuje nam godzinę – po drodze odmawiamy sprzedawcom: jajek, bułek, popcornu, skarpet, koszulek. Z ulgą zajmujemy swoje miejsca i... zaczyna się rewia. Przez kolejną godzinę zmieniają się towary oraz sprzedawcy, każdy używa innych dźwięków i gestów do zwrócenia naszej uwagi. Pan Zegarek – syczy, Pan Skarpetka – faluje, Pan Jajko – pogwizduje, Pan Kanapka – mlaszcze. Pan Koszulka stroi groźne miny (bo nadruki są z ibn Ladenem). Wszystko, co oferują, jest najlepsze, najświeższe, najtańsze. Tak żegnamy Lilongwe.

Nie wiemy, gdzie dokładnie powinniśmy wysiąść, by dotrzeć do granicy, ale jakoś się udaje. Do przejścia pojedziemy rowerami. Nie sami – każdy z nas ma kierowcę. Siadamy na bagażnikach obładowani jak wielbłądy. Ja jestem lekka. Ale szofer mego męża – a mąż z nim – przewracają się co pięć minut. W końcu pęka koło i „taksówka” jest do wymiany. Gdy docieramy wreszcie do przejścia, z żalem żegnamy Malawi. Za chwilę nie będziemy rozumieć nic. Przed nami Mozambik, cały po portugalsku.