Tomasz Trela - nasz czytelnik - wybrał się na Kubę, by na własnej skórze sprawdzić na czym polega urok cygar z Hawany. Hawana to dwuznaczne miasto, które w niczym nie przystaje do wyobrażeń o nim. Z jednej strony, onieśmielają okazałe kolonialne rezydencje, z drugiej strony, odstraszają walące się wyblakłe kamienice. Piękne odrestaurowane stare samochody kontrastują z rozpadającymi się wrakami, których zardzewiała karoseria trzyma się wyłącznie na poskręcanych drutach. Sympatyczni i życzliwi ludzie stanowią zupełne przeciwieństwo nachalnych jinteros, czyli wszelkiej maści naciągaczy, od których roi się to miasto. Dzisiejsza Hawana bardziej przypomina ruinę i upadłą oazę, niż raj, którym kiedyś była.

Gospodarka Kuby kuleje. Brakuje inwestycji, zagranicznego kapitału i pomysłu na przyszłość. W kraju panuje bieda. Przeciętna płaca wynosi 20$. Od 1990 roku na wyspie trwa "okres specjalny", ogłoszony jeszcze przez Fidela Castro. Towary pierwszej potrzeby, w tym jedzenie, każdego miesiąca są racjonowane. Oficjalne przydziały są tak małe, że Kubańczycy muszą kombinować, żeby przeżyć. Prowadzą więc nielegalne jadłodajnie, oferują ryzykowne noclegi bez licencji, jeżdżą nieoznakowanymi taksówkami lub… sprzedają cygara.

Cygara są jednym z głównych źródeł dochodu wielu mieszkańców Hawany. Cygara na sprzedaż można zdobyć na dwa sposoby. Sposób pierwszy jest dość prosty. Można je ukraść z fabryki.

Kilka dni w Hawanie
wystarczą, aby dojść do wniosku, że niemal każdy Kubańczyk zna kogoś, kto pracuje w fabryce cygar. Pracownicy w ten, czy w inny sposób, regularnie wynoszą więc całe opakowania i przekazują je dalej osobom, których zadaniem jest te cygara sprzedać turystom. Jest to proces bardzo dochodowy, choć ryzykowny, ponieważ represje na Kubie bywają dotkliwe.

Drugim sposobem jest oferowanie turystom podróbek. Oczywiście bez informowania ich o tym. Te jednak bardzo łatwo rozpoznać. Nie mają naklejonych certyfikatów, ani wypalonych znaków jakości. Poza tym, podrabiane cygara po prostu wyglądają, jak towar gorszej jakości. Są niewymiarowe, tytoń w środku jest luźno ubity, a liście często się rozklejają. Nawet niewprawne oko, po bliższej analizie, jest w stanie odróżnić podróbkę od oryginału.

Żeby zdobyć cygara, zarówno podrabiane, jak i te w pełni oryginalne, właściwie nie potrzeba specjalnie się wysilać. Wystarczy wyjść na ulicę i wyglądać jak turysta. Spacer niemal siedmiokilometrową promenadą Malecon lub błądzenie po brukowanych uliczkach starego miasta, stworzą aż nadto okazji, by zaopatrzyć się w kontrabandę.

Kubańczycy, choć bardzo otwarci, są jednak niezwykle ostrożni. Zmusza ich do tego represyjny system i permanentna kontrola. Po raz pierwszy dała mi to odczuć para, która śledziła mnie przez dobrą godzinę, chodząc za mną krok w krok.




To byli mężczyzna i kobieta, oboje około trzydziestki. Gdzie ja, tam i oni. W końcu usiadłem na ławce, na jednym z wielu placów Hawany. Po chwili, śledząca mnie para niepewnie przycupnęła obok. Na początku udawała, że zupełnie się mną nie interesuje, jednak już po paru minutach padło pierwsze pytanie. Skąd jestem. Mężczyzna mówił po angielsku, kobieta nie. I tak to się zaczęło.

Chwilę później rozmawialiśmy już nie tylko o tym, skąd jestem, ale także o Europie, a potem i o Kubie. Mężczyzna był bardzo ciekawy świata. Nigdy nie wyjeżdżał poza wyspę. Kubańczycy nie mogą wyjeżdżać poza wyspę. Jedyne o czym marzył, to podróże. Chciałby zobaczyć, jak wygląda cała planeta, jak wygląda Ameryka. Na Kubie obowiązuje absolutne embargo na wszystko, co amerykańskie. Nie ma tu amerykańskich czasopism, telewizji, muzyki, filmów, ani nawet Coca-Coli. Kubańczycy nie mają pojęcia, jak wygląda prawdziwa Ameryka, a bardzo chcieliby mieć.

Mężczyzna dobrze mówił po angielsku. Zawdzięcza to swojej matce, która była nauczycielką i kazała mu uczyć się tego języka. Kiedyś jej za to nienawidził, ale dzisiaj rozumie, że tylko dzięki temu może zarabiać, żeby jakoś przeżyć. Zdaje sobie sprawę, że pomimo tego, iż jest bezrobotny, to znajomość języka angielskiego jest jedyną rzeczą, która pozwala mu nie umrzeć z głodu. Dzięki temu, że mówi po angielsku, może zagadywać zagranicznych turystów i oferować im… no właśnie. Cygara.

Zanim jednak padła propozycja nabycia cygar, temat naszej rozmowy nieostrożnie zszedł na coś, na co nigdy nie powinien schodzić. Na politykę. Każdy przewodnik turystyczny ostrzega, żeby nie wdawać się z Kubańczykami w rozmowy o polityce, bo może się to skończyć dość nieprzyjemnie dla obu stron. Bardziej nieprzyjemnie jednak dla Kubańczyków.

Mężczyzna żywo wypytywał, co o Kubie pisze i mówi się w Europie. Interesowało go, jak jego kraj jest postrzegany na zewnątrz. Więc opowiedziałem mu, co w Europie pisze i mówi się o Kubie. Po każdej mojej wypowiedzi mężczyzna prychał z pogardą i z niedowierzaniem. Każda odpowiedź wzbudzała śmiech. Że Raul Castro? Że nadzieja? Że reformy? Że internet? Że handel samochodami? Nic, tylko pusty śmiech.

Raul nie zaproponował niczego nowego. Reformy są wyłącznie na papierze. Dostęp do internetu często jest ograniczony do kilkudziesięciu stron, poczta elektroniczna jest ściśle kontrolowana, a samochodami rzeczywiście można handlować, ale tylko tymi, które na wyspie są już od dawna.

Kiedy mężczyzna o tym opowiadał, ściszał głos i z każdą chwilą coraz częściej wycierał pot z czoła. Co rusz rozglądał się na boki i zawieszał wzrok na pobliskich zaroślach, jakby czekał, aż wyskoczy z nich policja polityczna.


W końcu wstał z ławki, przysiadł się do mnie, nachylił i powiedział to, co było nieuniknione. Jego brat pracuje w fabryce cygar.

Początkowa cena wynosiła 200$ za 20 cygar. Po kilku minutach negocjacji i wzajemnego poklepywania się po plecach, dwaj amigos, którymi szybko zostaliśmy, cenę końcową ustalili na 50$. I kiedy transakcja wyglądała już na dogadaną, zaczęły się schody.

Mężczyzna nie miał cygar przy sobie i za żadne pieniądze nie chciał ich mieć. To było zbyt niebezpieczne. Proponował, abyśmy odwiedzili mieszkanie jego brata, który cygara ma. Problem w tym, że mieszkanie brata znajdowało się w niezbyt przyjemnej dzielnicy Centro Habana.

Gdy Krzysztof Kolumb w 1492 r. przybył na Kubę, zapisał w swoim dzienniku, że właśnie odkrył "najpiękniejszy ląd, jaki widziały ludzkie oczy". Gdyby dzisiaj Kolumb zobaczył Centro Habana, to przeżegnałby się i popłynął dalej.

Ogromne dziury w ulicach, odpadające balkony, walące się budynki, popękane żarówki w latarniach i stosy śmieci bardziej przypominały brazylijskie slumsy niż malowniczą Hawanę, znaną ze zdjęć.

Poza tym, tam gdzie wtedy byliśmy, świeciło piękne słońce, a cudowne kubańskie piwo Cristal szumiało już przyjemnie w głowie i za nic nie chciało mi się ruszać z promenady. Mężczyzna był jednak nieugięty i niemal na siłę próbował wyciągnąć mnie do mieszkania swojego brata, aby dobić tytoniowego targu. Nie mogliśmy dojść do porozumienia, więc umówiliśmy się na drugi dzień, w tym samym miejscu, o tej samej porze. Mężczyzna miał się przez ten czas zastanowić, czy jednak zgodzi się zaryzykować i przynieść towar w miejsce publiczne. No to muchas gracias i adios.

Na drugi dzień, po kubańskim śniadaniu, składającym się z gumowego kurczaka, suchej fasoli i innych warzyw bez smaku, ruszyłem w stronę starego miasta. La Habana Vieja najbardziej przypomina Hawanę znaną z filmów i fotografii. Kolonialne rezydencje i kamieniczki nie są tak zniszczone, jak w pozostałej części miasta. Pojawiają się ogródki kawiarniane, odrestaurowane stare samochody, muzycy grający na żywo, a turyści wylegają na ulice. No właśnie, turyści.


Hawana ma to do siebie, że turyści występują praktycznie tylko w kilku jej zakątkach. Na przykład w okolicy starego miasta i promenady. Wystarczy więc zapuścić się gdziekolwiek indziej i od razu można zobaczyć, jak wygląda prawdziwe życie, nie okraszone w żaden sposób europejskim klimatem. Póki co jednak, zapuściłem się w rejony La Habana Vieja.

Już po kilku chwilach dostrzegł mnie człowiek na białym koniu. Biały koń ciągnął białą dorożkę. Woźnica zarzekał się, że to jedyna taka dorożka w całej Hawanie i będę zwyczajnie nierozsądny, jeśli nie skorzystam z przejażdżki. Woźnica miał na klapie zaczepioną plakietkę, która zaświadczała, że jest licencjonowanym przewodnikiem po mieście, a to oznaczało przynajmniej dwie rzeczy. Przede wszystkim, że potrafi mówić po angielsku oraz, co ważniejsze, że wie, o czym mówić.

Długo nie pozwalałem się namówić
na przejażdżkę, ale woźnica nie dawał za wygraną i z każdą minutą oferował coraz niższą cenę. W końcu zaproponował, że przewiezie mnie po Hawanie za darmo, opowiadając przy tym o historii i architekturze miasta, a jeśli na koniec spodoba mi się ta podróż, to zapłacę mu tyle, ile uznam za stosowne. To był argument, z którym trudno polemizować. Wsiadłem na powóz.

Szybko okazało się, że było warto, bo z nieba lunęło, jak to lunąć potrafi w klimacie tropikalnym. Na szczęście dorożka miała dach. Tylko konia szkoda.

W ciągu dwóch godzin odwiedziliśmy główne atrakcje Hawany, czyli wyblakłe budynki, w których kiedyś mieszkał ten, czy tamten. Gwoździem programu była jednak wizyta w sklepie z cygarami. Nic zresztą dziwnego. Jak już zdążyłem się przekonać, na Kubie całe życie kręci się wokół cygar.

Sklep był w pełni profesjonalny. Wejście do niego ochraniał uzbrojony policjant. To niestety oznaczało, że sklep jest sklepem państwowym, a więc oficjalnym. Weszliśmy do środka. Woźnica pokazywał mi różne opakowania cygar i tłumaczył, w jaki sposób zabezpieczone są przed podrobieniem i jak rozpoznać ich oryginalność. To nie było typowe zachowanie przewodnika turystycznego. Zdziwiło mnie też, że mój przewodnik tak bardzo zachwala oryginalne cygara, które w sklepie osiągały zaporowe ceny. O to mu jednak chodziło. Wizyta w sklepie i szok wywołany wysokością oficjalnych cen, miał mnie przygotować na to, co nastąpiło później.

Po wyjściu ze sklepu, woźnica zapytał, czy teraz umiałbym odróżnić oryginalne cygaro od podrabianego. Odpowiedziałem, że chyba tak. Kilka minut później byliśmy już w środku prywatnego lokum, w którym mieszkało przynajmniej dziesięć osób, w tym kilkoro dzieci. Szybko okazało się, że cała dorosła część rodziny pracowała w fabryce cygar.

Prowadzony ciasnymi korytarzami
na sam koniec domostwa, dotarłem w końcu do czegoś w rodzaju zbrojowni. Z jej czeluści zaraz wyłoniły się różne pakunki i zawiniątka, opakowane w gazety, szmaty i inne misternie sklecone zabezpieczenia. Nastąpiła szybka prezentacja. Woźnica zapytał mnie, jako nowego eksperta, co sądzę o ich oryginalności. Czy te cygara są oryginalne? Wszyscy obecni w pokoju znieruchomieli i wpatrywali się we mnie, czekając na werdykt. Odparłem, że cygara wyglądają na oryginalne. Napięcie momentalnie zeszło, woźnica uśmiechnął się szeroko i zapewnił, że takich nie dostanę na ulicy i że on, człowiek na białym koniu, ma w tym mieście renomę i od wielu lat jest tutaj gwarantem jakości.


Kilka chwil później
byłem więc posiadaczem cudownie pachnących cygar marki Cohiba w cenie 40$ pudełko. W sklepie, który odwiedzałem piętnaście minut wcześniej, musiałbym za nie zapłacić osiem razy więcej i cały zysk trafiłby w ręce rządu, bo fabryki są znacjonalizowane. Kupując w takich miejscach jak to, ma się przynajmniej pewność, że pieniądze popłyną bezpośrednio do rąk Kubańczyków. Kiepskie to usprawiedliwienie dla nabywania nie do końca oficjalnych towarów, ale lepsze takie usprawiedliwienie, niż żadne.

Po transakcji nastąpiło wylewne i długie pożegnanie z pracownikami fabryki, a potem z woźnicą, któremu w końcu za darmową przejażdżkę zapłaciłem więcej niż wynosiła cena początkowa.

Wróciłem z paczką cygar do mieszkania, żeby je przepakować i zasmakować tego kultowego towaru, po który leciałem kilka tysięcy kilometrów. Pojawił się jednak pewien problem. Nie miałem zapalniczki, ani zapałek. W Polsce nie jest to żaden kłopot. Na Kubie okazał się jednak dość znaczny.

Zdobycie zapałek zajęło mi sześć najbliższych godzin
. Odwiedziłem kilka sklepów (w centrum Hawany jest tylko kilka sklepów, towary głównie kupuje się na targach, na ulicy, a często poprzez wymianę barterową), ale w żadnym nie było zapalniczek. Pytałem na straganach, u sprzedawców owoców, w okienkach z jedzeniem, w punkach, gdzie można kupić alkohol. Na moje pytanie zawsze reagowano śmiechem. O zapalniczce w ogóle nie było mowy. Ale dowiadywałem się, że za to zapałki powinny być dostępne w czwartek. Najpóźniej w piątek. Jeśli zdarzy się cud, to w środę. Był poniedziałek, a ja byłem już nieźle sfrustrowany. I dopiero wtedy, próbując zdobyć ten cholerny ogień, poczułem, gdzie tak naprawdę jestem.

Kuba to nie rajska kraina, mlekiem i miodem płynąca, w której życie toczy się w rytmie salsy. Kuba to kraj, który ledwo wiąże koniec z końcem. Biedny, zaniedbany, z przerwami w dostawach prądu. Brakuje tu podstawowych towarów. Wszystkiego jest za mało. Pieczywo można kupić tylko z samego rana i to nie każdego dnia. Na jednego mieszkańca przypada miesięcznie pół kilograma kurczaka, trzy kilogramy ryżu i pół kilograma fasoli. To rządowy przydział. Resztę człowiek musi zdobyć sam. Dlatego Kubańczycy kombinują, jak mogą. Tylko dzięki swojej kreatywności jakoś utrzymują się jeszcze na powierzchni.

Po sześciu godzinach błąkania się hawańskimi uliczkami, znalazłem w końcu zapałki. Sprzedawała je babuszka, siedząca na ulicy. To był jej jedyny towar. Zapałki kosztowały grosze, nawet jak na kubańskie zarobki. Tylko co z tego, skoro tak trudno było je zdobyć?

Usiadłem na ławce w parku i zapaliłem swoje pierwsze kubańskie cygaro. Mimo wszystko, to było niesamowite przeżycie. Pierwsze prawdziwe kubańskie cygaro zostaje w pamięci już na zawsze. Nawet jeśli podejrzewałem, że nie zostało skręcone na udach młodych, półnagich Kubanek. Co zresztą potwierdziło się parę dni później, kiedy odwiedziłem fabrykę cygar i widziałem, jak naprawdę robi się ten rarytas.

Mimo tego, to było najlepsze cygaro, jakie kiedykolwiek paliłem. Nie dorównały mu cygara, które niedługo potem kupiłem spod lady fabryki w Trinidadzie, ani te z oficjalnego sklepu dla turystów na Varadero.

Pierwsze cygaro, którym delektowałem się na parkowej ławce w samym centrum Hawany, było najlepsze.

I taką Kubę zapamiętam. Kubę, która wymaga bardzo wiele wysiłku i poświęcenia, ale w końcu, prędzej czy później, wynagradza to czymś, co zostaje w pamięci już do końca życia.

Kilka z tych cygar przywiozłem zresztą do Polski, ale tutaj żadne z nich nie smakowało już tak dobrze. Tekst: Tomasz Trela