Kolorowe wstążeczki zawiązane na nadgarstkach nosi niemal każdy Bahiano Czyli mieszkaniec brazylijskiego stanu Bahia. W jego stolicy, Salvadorze, czasem wydaje się wręcz, że mają je wszyscy: niebieską nosi taksówkarz Thiago, który wiezie mnie z położonego poza miastem dworca autobusowego, wypytując o losy Grzegorza Laty (nazwisko byłego prezesa PZPN znają w Brazylii prawie wszyscy, nie mogąc zapomnieć, że w mistrzostwach świata w 1974 r. strzelił im gola), zieloną ma Nivea, recepcjonistka w hotelu, w którym zatrzymuję się na Pelourinho, wspaniałej salwadorskiej starówce. A najlepszy jest kelner. Ma ich kilkadziesiąt, we wszystkich kolorach, zawiązanych nie tylko na obu nadgarstkach, ale i na kostkach oby nóg. – Musi mieć jakiś ciężki moment w życiu – żartują moi brazylijscy znajomi.

Te kolorowe wstążeczki, tak charakterystyczne dla stanu Bahia i będące poniekąd symbolem brazylijskiego synkretyzmu religijnego, to fitinhas do Bonfim. Bo choć Bonfim jest po prostu figurą Chrystusa będącego świętym patronem Salvadoru, to już kolory tych amuletów odnoszą się do oriszów – bóstw czczonych przez wyznawców candomble. To afroamerykańska religia, która katolickich świętych traktuje jak kolejne ich wcielenia. I tak np. wstążka ciemnozielona celebruje Oxossiego, opiekuna Amazonii, który w katolicyzmie miał wcielić się w św. Jerzego. Kolor jasnoniebieski to Yemanja, bogini mórz i oceanów, odpowiedniczka Najświętszej Marii Panny.

 Do Salvadoru zawsze wracam z wielką przyjemnością. Zwłaszcza od czasu, kiedy lokalne władze – mając na względzie zaplanowaną na 2014 r. organizację mundialu, którego miasto będzie jednym z gospodarzy – wzięły się do intensywnego polerowania zapomnianego przez dekady klejnotu, jakim niewątpliwie jest ta pierwsza stolicy Brazylii (do 1763 r.). Najwyższy czas, bo jeszcze trzy, cztery lata temu stopień zaniedbania Pelourinho – salwadorskiej kolonialnej starówki, jednej z najpiękniejszych na kontynencie – był skandaliczny. I to mimo uznania jej w 1985 r. przez UNESCO za kulturowe dziedzictwo ludzkości.

Najważniejsze zabytki poddawane są teraz gruntownej renowacji, innym – na razie – maluje się tylko fasady. Rezydencje kakaowych i cukrowych magnatów, których fortuna uczyniła z Salvadoru najważniejsze miasto Ameryki Południowej XVII w., i które – obrócone w ruinę – zamieszkiwane były ostatnio przez bezdomnych, powoli odzyskują swój dawny blask. Część z nich przekształca się w klimatyczne hoteliki.

Zwiedzanie Pelo, bo tak pieszczotliwie o Pelourinho mówią sami mieszkańcy Salvadoru, przestało już być ryzykowne. Bandy młodocianych przestępców, czyhające jeszcze niedawno w zaułkach starówki na turystów i niewahające się napadać na całe grupowe wycieczki, zostały przegnane przez patrole specjalnie utworzonej policji turystycznej. W niektórych miejscach jest ich tak dużo, że tak jak dawniej zmartwieniem był strach przed wyjęciem aparatu, tak teraz trzeba się nagłowić, jak zrobić zdjęcie, aby nie było na nim mundurowych.

Co oczywiście nie znaczy, że problem przestępczości został w Salvadorze całkowicie rozwiązany. W czasie mojego ostatniego pobytu przesympatyczna hotelowa recepcjonistka Nivea (ta sama co miała na ręku czerwoną fitinha. Czerwoną! Czyli najprawdopodobniej szuka miłości!), widząc, jak beztrosko wychodzę z zamiarem fotografowania miasta o wschodzie słońca, uświadomiła mi, że policja turystyczna zaczyna pracować dopiero od 9 rano. I rzeczywiście, po chwili byłem świadkiem jak młody chłopak bez większego kłopotu zrywał aparat nonszalancko przewieszony przez ramię niemieckiej turystki.

 Stan Bahia zwany jest brazylijską, a nawet południowoamerykańską Afryką. To właśnie tutaj, jak nigdzie indziej, widać, że dawne bogactwo portugalskiej kolonii zbudowane zostało na bezlitosnym wyzysku przywożonych tu bezpośrednio z Afryki niewolników. Tę brazylijską Afrykę widać, słychać i czuć na każdym kroku. W ludzkich sylwetkach, w charakterystycznych sukniach bahiańskich kobiet, tak chętnie zakładanych w każdą niedzielę, w regionalnej kuchni, w rytmach i wierzeniach. W Salvadorze trzeba się „zanurzyć”, wsłuchać się w jego puls, poczuć zapachy, przyjrzeć się mieszkańcom i w niemiłosiernie piekącym słońcu, zalewając się potem, wielokrotnie pokonać wraz z nimi schody i strome uliczki dzielące nadmorskie Niskie Miasto (Cidade Baixa) z położonym na skarpie, aż 70 m wyżej, Miastem Wysokim (Cidade Alta).

Tylko tak dostrzec można magię tego miejsca, tę wyjątkową mieszankę sacrum i profanum, ten zaskakujący melanż kultur i tradycji, który sprawia, że to właśnie z Bahii pochodzi tak wielu z najwspanialszych brazylijskich mużyków, jak chociażby Gilberto Gil, Daniela Mercury, Carlinhos Brown, Vinicius de Moraes, Caetano Veloso czy Dorival Caymmi.

Niemniej, choć po Salvadorze można (a wręcz powinno się!) chodzić bez planu, od kościoła do kościoła, za ludźmi, za dźwiękami berimbau, tego charakterystycznego jednostrunowego instrumentu, który nadaje rytm akrobacjom capoeiry (stworzonej przez niewolników sztuki walki zakamuflowanej w tańcu), to jednak są też pewne punkty, bez których wizyta w mieście byłaby niepełna.

Taką ikoną jest bez wątpienia, uruchomiona w 1873 r. i nadal działająca winda Lacerda, która łączy dolną i górną część miasta. Stamtąd roztacza się wspaniały widok na Zatokę Wszystkich Świętych. A także położone niemal u jej stop Mercado Modelo – halę targową, w której sprzedawane jest zarówno lokalne rękodzieło (m.in. plecione hamaki), jak i jedzenie.

Wielu turystów chce uczestniczyć w „czystej”, pozbawionej katolickich elementów ceremonii candomble. Jest to jak najbardziej możliwie – w samym tylko Salvadorze znajduje się ponad tysiąc terreiros, czyli poświęconych wyłącznie oriszom kaplic i świątyń. Lokalne biuro informacji turystycznej chętnie udziela informacji, kiedy i gdzie odbywają się uroczystości otwarte dla innowierców. Uczestnictwo w afroamerykańskiej ceremonii religijnej może być rzeczywiście wyjątkowym przeżyciem. Ale czy dla wszystkich? Ilekroć ktoś mnie pyta, czy warto coś takiego „zaliczyć” w Salvadorze, nie potrafię dać jednoznacznej odpowiedzi.

Czasu trwania prawdziwej ceremonii nie można przewidzieć. Jak to kiedyś tłumaczyła mi Mae Menininha, jedna z bardziej znanych w Salvadorze kapłanek candomble, wszystko zależy od przychylności duchów. Bo jeśli wierni zaczną wchodzić w oczyszczający trans, to nikt nie będzie go przerywał, aby wypuścić jakiegoś turystę. W efekcie ceremonie trwać mogą długo. Bardzo długo. Najdłuższa, jakiej byłem świadkiem, trwała ponad 13 godz.

Trzynaście godzin śpiewów, tańców, bicia w bębny i – uwaga! – składania ofiar ze zwierząt. Wiec jeśli kogoś brzydzi widok krwi albo mdleje na widok ucinania głowy kurze, to może jednak powinien skupić się na barokowych zabytkach. Robienie zdjęć, filmowanie czy nagrywanie jest surowo zabronione. Jeśli wraz z tłumem innych turystów trafi my na dwugodzinna imprezę, w trakcie której będą błyskać flesze, to możemy być pewni, ze trafiliśmy na cepelie, a nie obcowanie z afroamerykańskimi duchami. Co więcej? W trakcie prawdziwej ceremonii widzowie musza być bezwarunkowo ubrani na jasno, kolory ciemne przywołują bowiem ponoć złe, mroczne moce. Dla niektórych (zwłaszcza par i większych grup) nie bez znaczenia jest, ze kobiety i mężczyźni są rozdzielani. Ale tak jak ceremonie candomblé można sobie podarować, tak koniecznie trzeba się zapoznać z lokalna kuchnia. Choćby po to, by poczuć, jak wspaniale miesza trzy tradycje kulinarne (portugalska, afrykańska i indiańska). Nie trzeba daleko szukać, wystarczy wyjść na ulice i kupić ze straganu acarajé. To smażone fasolowe kulki nadziewane najczęściej krewetkami z kokosem, orzechami, imbirem i kolendra. Palce lizać!

 Mimo ze Salvador jest naprawdę wyjątkowo fascynującym miastem, grzechem byłoby ograniczenie wizyty w Bahii do samej tylko stanowej stolicy. Nieopodal Mercado Modelo jest port, z którego codziennie wypływają setki łodzi i stateczków. Należy sobie zafundować przynajmniej kilkugodzinna wycieczkę po samej Zatoce Wszystkich Świętych, nad która położone jest miasto. I popłynąć tez na którąś z bardziej oddalonych wysp.

Do Itaparicy podróż trwa tylko 40 min. Jedną z największych atrakcji (oprócz widoków i plaż) jest Forte de São Lourenço – holenderska fortyfikacja z 1711 r. Mało kto pamięta, ze Holendrzy próbowali wówczas skolonizować te część Ameryki. Bez większego powodzenia. Itaparice należy jednak zdecydowanie omijać w weekendy. Bliskość Salvadoru staje się bowiem wówczas przekleństwem tej wyspy. No chyba że kochamy tłumy.

Dalej, bo 80 km na północ od Salvadoru, znajduje się Praia do Forte. To kwintesencja europejskiego wyobrażenia o tropikalnej plaży – delikatny piasek, czyściutka ciepła woda i palmy kokosowe. Do tego rafa koralowa, rezerwat morskich żółwi i ogród ornitologiczny Sapiranga. Dodatkowo, od lipca do października, w okolice przypływają z arktycznego południa wieloryby. To taki ich dom schadzek i porodówka zarazem. Seks tych morskich ssaków można podglądać, wystarczy tylko znaleźć odpowiednia agencje turystyczna z Praia de Forte, która organizuje wycieczki łodziami. Co tu kryć, spektakl specjalnie erotyczny nie jest, ale i tak warto popatrzeć na majestatyczne olbrzymy.

Osoby nielubiące takich morskich atrakcji czy wręcz stroniące od wakacyjnych standardów, składających się z olejku do opalania i piasku, także nie powinni w Bahii się nudzić. Bo oto wystarczy wsiąść w Salvadorze do samolotu lub autobusu do Lençóis (400 km, czyli jak na brazylijskie standardy „tuż obok”), aby znaleźć się u wrót Chapada Diamantina. W XIX w. był to teren ogarnięty totalna gorączka złota i diamentów (stąd nazwa), dzisiaj to park narodowy chroniący pasmo poprzecinanych wąwozami i dolinami gór stołowych sięgających ponad 2000 m n.p.m. Liczne, całkiem dobrze oznakowane szlaki pozwalają na kilkudniowe nawet wędrówki, których atrakcjami sa m.in. różnokolorowe rzeki (czarne jak smoła, rdzawe jak dachówka, w zależności od niesionych minerałów), jaskinie i wodospady. Największy z nich, Cachoeira do Buracão, ma aż 80 m wysokości, a woda spada do niemalże okrągłego naturalnego basenu.

Stan Bahia to według samych Brazylijczyków esencja Brazylii. To tu najlepiej widać jej różnorodność. Nie tylko kulturową, ale też geograficzną. Bahianie, zwłaszcza na prowincji, powtarzają, że „pośpiech jest wrogiem perfekcji”. Dotyczy to także podróży.

Tomasz Surdel, 2012