O Nowej Anglii – regionie, w którym leży Boston – mówi się, że to przedłużenie Europy. Co piąty mieszkaniec tego portowego miasta ma irlandzkie korzenie. Nic więc dziwnego, że właśnie w stolicy stanu Massachusetts odbywa się w marcu najstarsza w USA parada z okazji Dnia św. Patryka. Jednak Boston to także wiele innych „naj”. Najstarszy na świecie Maraton Bostoński, odbywający się od ponad stu lat w kwietniu, jedno z największych w USA Muzeum Sztuk Pięknych, Harvard i najstarsza restauracja Ameryki. I do kompletu – jedno z najbardziej znanych wydarzeń w historii Ameryki: herbatka bostońska, która dała początek amerykańskiej rewolucji. „Naj”, dla którego ja się znalazłem w Bostonie, to jedno z największych na świecie żerowisk wielorybów.

1. DZIEŃ

Spodziewałem się, że w Bostonie czeka mnie niezły maraton. Poznanie miasta w dwa dni oznacza chodzenie. Dużo chodzenia, ciągłego dreptania. Na pierwszy spacer wybieram historyczną dzielnicę Beacon Hill , która w XVIII i XIX w. była jedną z najbardziej prestiżowych lokalizacji w Bostonie. Po drodze wpadam na szybkie śniadanie do popularnej fastfoodowej sieci Dunkin' Donuts i pochłaniam posiłek w rozmiarze XXL. Nie tylko bułka z szynką i jajkiem jest wielkości półmetrowej bagietki, także herbata podana jest w kubku jak wazon. No tak, przecież to Ameryka! Tutaj nie je się małych porcji. Bostończycy na wynos zabierają kawę w papierowym kubku i słodkiego donata. W dzielnicy finansowej, gdzie zamieszkałem, liczy się czas.

Ale w Beacon Hill nikt się nie spieszy. Spokój i cisza. I architektura, od której naprawdę trudno oderwać wzrok. Domy z czerwonej cegły tonące w dzikim winie, drewniane okiennice, wąskie uliczki z gazowymi latarniami. Obrazki jak z zaułków Londynu czy Amsterdamu. Nic dziwnego, że to jedno z najbardziej pożądanych miejsc do mieszkania w Bostonie. I pewnie jedno z najdroższych. Ulicą Mount Vernon dochodzę do Massachusetts State House, którego budowę ukończono w 1798 r. Na nim wzorowali się budowniczowie waszyngtońskiego Kapitolu. Jeśli znajdziecie się w środku, to w marmurowym holu zwróćcie uwagę na malowidła ukazujące sceny prowadzące do wojny o niepodległość. Ta siedziba władz stanowych z charakterystyczną kopułą pokrytą płatkami 23-karatowego złota góruje nad Boston Common, najstarszym parkiem miejskim w Stanach Zjednoczonych, ulubionym miejscem odpoczynku bostończyków i żebraków. Wchodzę do niego od strony Tremont Street, na przekąskę kupuję za 2 dol. „pupi dog” (małego hot doga) i siadam na ławce z widokiem na złotą kopułę. Siedzącego obok Liama, nauczyciela z koledżu Bunker Hill, pytam, czy prawdą jest, jak podaje jeden z przewodników, że w Bostonie raczej nie pija się herbaty, bo ta wciąż kojarzy się z wydarzeniami historycznymi, a więc herbatką bostońską, kiedy to w 1773 r. mieszkańcy Bostonu zatopili transport ponad 340 skrzyń herbaty. Protestowali w ten sposób przeciw wysokim cłom nałożonym przez parlament brytyjski na import herbaty do kolonii. – Boston Tea Party to dla nas bardzo ważne wydarzenie, bo dało początek walki o uniezależnienie się Stanów Zjednoczonych Ameryki od Anglii. Ale herbaty pije się tutaj dużo, chociaż wiadomo, że wolimy kawę – odpowiada Liam. I zachęca mnie do odwiedzenia Boston Tea Party Ships & Museum, gdzie nie tylko można stanąć na pokładzie dwóch zrekonstruowanych XVIII-wiecznych statków Eleanor i Beaver, ale samemu wziąć udział w proteście i cisnąć paczką herbaty do wody jak jeden z „synów wolności”. A na koniec kupić porcelanowy zestaw do jej parzenia, co też robię.


Na chwilę przerywam maraton i wsiadam do metra. Popołudnie spędzę w Cambridge na Uniwersytecie Harvarda (choć jeśli będziecie mieć więcej czasu, warto też zajrzeć na inną słynną uczelnię – Massachusetts Institute of Technology). Po szkole oprowadzi mnie student Adam Ziemba, rodak z Katowic, szef polskiego stowarzyszenia na uczelni, który znalazł dla mnie godzinę między kolejnymi zajęciami. Spotykamy się na skwerze Harvarda, historycznym centrum Cambridge i miejscu spotkań studentów – to tutaj robią zakupy, piją w pubach, a na betonowych stolikach ustawionych na ulicy grają w szachy z kloszardami. Ci są mistrzami w tej grze. Naprawdę trudno z nimi wygrać także studentom Harvardu. My zostawiamy ich na razie i przechodzimy przez kampus, na którym wśród gmachów z czerwonej cegły porośniętych bluszczem odpoczywają studenci i turyści (tych pierwszych nietrudno rozpoznać, bo noszą koszulki, bluzy i spodnie z logo uczelni). Mijamy pomnik założyciela uczelni, purytańskiego duchownego Johna Harvarda, a kiedy chcę go dotknąć, Adam odciąga mnie na bok i zdradza „tajemnicę Har-varda”. – Nie dotykaj go, został osiusiany przez każdego studenta. To taka tradycja, na szczęście – tłumaczy. OK, nie będzie więc zdjęcia na Facebooka, nie stanę przy pomniku. Zaglądamy więc do czytelni i na stołówkę dla pierwszoroczniaków, która wygląda jak ta z Hogwartu, gdzie jadał Harry Potter i jego koledzy. Adam pokazuje mi akademiki, potem wzniesiony w 1931 r. Memorial Church i Widener Library, która wraz z innymi budynkami stanowi największą na świecie bibliotekę uniwersytecką. Ufundowała ją matka absolwenta Harvardu – Harry'ego Elkinsa Widenera, który zginął w katastrofie Titanica. Otwarty w 1915 r. gmach jest tak potężny, że trudno mieści się w kadrze, gdy próbuję uchwycić go na pamiątkę.

Adam musi wracać na zajęcia, a ja mam wielką ochotę na owoce morza, bo jak czytam w przewodniku, „see food” w Nowej Anglii jest obłędne. Na ucztę wybieram znajdującą się na narodowym szlaku historycznym Union Oyster House, najstarszą restaurację w Stanach Zjednoczonych, która nieprzerwanie karmi od 1826 r. Ale jak karmi! Na barach piętrzą się ostrygi i małże, z kuchni dociera zapach rybnych zup, koktajli krewetkowych i innych przysmaków z głębin. W jadalni na piętrze jadał John F. Kennedy. Dziś każdy może więc zjeść jak prezydent. Kelnerka Betty doradza mi zupę krewetkową i zachęca do spróbowania pierwszego w moim życiu homara. Betty, widząc, z jakim trudem próbuję dobrać się do skorupiaka, podchodzi, wiąże mi na szyi foliowy śliniak, a potem sprawnym ruchem wyrywa homarowi szczypce. Nacina i wyciska mięso, tak delikatne w smaku, że chcę go więcej! Mógłbym jeść już tylko tak. I chyba zmienię zdanie o amerykańskiej kuchni, która do tej pory kojarzyła mi się tylko z fast foodem. W Bostonie można wyśmienicie zjeść. Zresztą wiedziała o tym nie tylko rodzina Kennedych. Joseph A. Milano, który od 1970 r. wraz ze swoją familią prowadzi tę znakomitą restaurację, po kolacji zabiera mnie na krótkie zwiedzanie lokalu. Wiszą tu historyczne obrazy i złowiony w 1950 r. olbrzymi homar, który swój żywot zakończył w wieku 92 lat. A na złotych tabliczkach zawieszonych przy wejściu właściciele chwalą się gośćmi. Od dziś mogę powiedzieć, że jadłem nie tylko jak Kennedy, ale też jak Barack Obama, Jennifer Lopez czy Leonardo DiCaprio. Do hotelu wracam nabrzeżem i patrzę na zatokę Massachusetts. Jutro polowanie na wieloryby!

 


2. DZIEŃ

Po spacerze elegancką Atlantic Avenue wsiadam do metra. Podziemna kolejka dowozi mnie do Prudential Skywalk Observatory. Stamtąd spoglądam na Wielki Boston z wysokości 50. piętra. Widać stąd cały obszar metropolitalny z innymi miastami i miasteczkami. Mam widok na stadion baseballowy Fenway Park (najstarszy taki obiekt w najważniejszej amerykańskiej lidze baseballowej MLB), na którym mecze rozgrywa drużyna Boston Red Sox, i na rzekę Charles wpadającą w Bostonie do Oceanu Atlantyckiego, na której co roku w październiku odbywają się jedne z najbardziej prestiżowych regat wioślarskich na świecie Head of the Charles. Przyjeżdża je oglądać aż 300 tys. widzów. Patrzę na położoną nad rzeką dzielnicę Back Bay. Ze swoją XIX-wieczną zabudową w stylu wiktoriańskim i nowoczesnymi biurowcami jest jeszcze droższa od Beacon Hill. I uważana za „number one”, jeśli chodzi o zakupy, jedzenie i rozrywkę. Do tego nadrzeczna promenada, mosty nad sadzawkami, ścieżki rowerowe i trenujący przed kolejnym maratonem bostończycy.

No dobrze, czas zjechać na ziemię. Metrem wracam na nabrzeże. Na przystani Long Wharf stoję w kolejce do wejścia na pokład katamarana, którym wypłynę w ocean. Moim celem jest Stellwagen Bank National Marine Sanctuary – jedno z największych na świecie i będące pod ochroną żerowisko dla wielorybów, delfinów i ptaków morskich. Katamaran przecina fale z taką prędkością, że z trudem utrzymuję się na otwartej przestrzeni. Siła wiatru wpycha mnie pod pokład, gdzie przy barze Amerykanie raczą się colą i hamburgerami. Czyż tylko ja jestem podniecony tym rejsem, wielorybami? Po półtorej godziny dopływamy na żerowisko, katamaran sunie cichuteńko, mogę znów zaczerpnąć świeżego powietrza i niemal całym ciałem wychylam się za burtę, by dostrzec wieloryby. – Są, o Boże, są! – krzyczę i pstrykam kolejne zdjęcia. Mam ogony, uchwyconą wielorybią fontannę, która wywołała małą tęczę, i waleniową rodzinę. Akurat w tym momencie przypomina mi się wiersz Tuwima o panu Maluśkiewiczu.

Tymczasem z głębin wynurza się kolejny ssak. To niesamowite móc to przeżyć. Dostrzegam też, że kobieta obok coś skrupulatnie notuje. To Tegan Mortimer, biolożka z New England Aquarium, „odhacza” każdego zauważonego wieloryba. Proszę ją, by na podstawie moich zdjęć zidentyfikowała okazy, które wynurzały się wcześniej. – Widziałeś humbaki, finwale i płetwale karłowate – wymienia i mówi, że rozpoznaje je m.in. po ogonach. – Najstarszy wieloryb, jaki teraz się wynurzył, ma ok. 40 lat, a jego matka jest o 20 lat starsza – dodaje. Rejsy katamaranem na żerowisko wielorybów trwają od marca do listopada, potem odpływają one do swoich miejsc lęgowych w pobliżu równika. – Wiemy, że na to żerowisko przypływa ok. 300 humbaków. Żyją ok. 60–80 lat, chociaż może to być i sto lat – wyjaśnia Teg. Dopytuję ją, czy walenie mają wszczepione GPS-y. Kapitan katamarana zapewniał przecież pasażerów, że jeśli nie zobaczą wieloryba, to zwróci im pieniądze za rejs. – Wieloryby nie mają nadajników – zapewnia biolożka. – Wykorzystujemy naszą wiedzę o oceanie, jesteśmy też w kontakcie z załogami innych jednostek i wymieniamy się informacjami o waleniach.
Przy okazji dowiaduję się, że nie mają one łatwego życia w wodach Bostonu. Coraz częściej narażone są na kolizje ze statkami. Zwierzęta stresują się też podobno z powodu hałasu silników. Właśnie dlatego w pobliżu bostońskiego portu zamontowano boje, które wykrywają obecność tych „śpiewających” olbrzymów i wysyłają sygnał ostrzegawczy do zbliżających się jednostek, by te zwolniły. Najwyraźniej to był dobry pomysł. Jak zapewniali mnie w porcie, szanse na to, że wrócę z wycieczki bez zdjęcia wieloryba, są równe zeru. Na szczęście wciąż mają rację.