W Bolonii trudno dostrzec niebo. Ale akurat tutaj wyjątkowo mi to nie przeszkadza, bo błękit przesłaniają fantastyczne arkady. Wysokie i przestronne – kiedyś musiały pomieścić jeźdźca na koniu – ciągną się wzdłuż ulic historycznej części miasta. W sumie mają 37 km długości, najwięcej na świecie. Są stare, zresztą jak wszystko w Bolonii, większość z nich powstała w XI–XVI w. Chociaż nie w każdym portyku farba trzyma się ściany, a czasem konkuruje z nią świeżo nałożone graffiti, mam nieodparte wrażenie, że chodzę po wielkim tajemniczym zamku-labiryncie. Zabytków liczących setki lat mijam tak wiele, że te pochodzące z XVIII w. nie budzą mego zainteresowania. Jedynym rozsądnym sposobem zorientowania się w gmatwaninie wąskich uliczek jest spojrzenie nań z góry. Na przykład z najwyższej w Bolonii wieży Asinelli. W XII w. wieże były tu modne. Powstała ich ponad setka, miały eksponować bogactwo właścicieli i pełnić funkcje obronne. Tylko co piąta przetrwała wojny, bombardowania i upływ czasu. Ale to właśnie ta, na której stoję, oraz jej nieco odchylona od pionu i o połowę niższa towarzyszka Garisenda są symbolem Bolonii.

Pokonawszy 489 schodków zbudowanych w 1119 r. i minąwszy kilkudziesięciu zziajanych turystów, dociera do mnie, dlaczego nie rozumiem tego miasta. Z wysokości 97 m patrzę na morze czerwonych dachów. Tak ciasnej zabudowy nie widziałam chyba nigdzie w Europie. W każdym podwórzu stoi dom, domek, a jeśli została jeszcze jakaś przestrzeń, wypełnia ją budka. Widać ciągłość istnienia tego miasta, bolończycy kolejne budynki wznosili na ruinach poprzednich. Metropolia żyje tak od 2,5 tys. lat, kiedy to założyli ją Etruskowie. W 191 r. p.n.e. władzę przejęli Rzymianie. Szybko zdali sobie sprawę, że takie miasto to prawdziwy skarb, i nadali mu nazwę Bononia, co znaczy „ miejsce dobre do życia”.

Dopiero po pewnym czasie orientuję się, że w tej niezwykłej miejscowości brakuje czegoś jeszcze niż tylko widoku nieba. Nie ma zieleni. Jedyne drzewo, jakie wyrasta mi na drodze, wygląda niczym zielony znak zapytania – jakby zastanawiało się, co ono robi w tej kamiennej, wiekowej metropolii?

UKRYTE ARTERIE
Bolonia bogaciła się, a jej mieszkańcy umiłowali sobie wolność, dając temu wyraz w herbie. Słowo libertas widnieje na nim aż w dwóch miejscach. Źle przyjęli władzę papieską, która raz nastała w drugiej połowie VIII w., a następnie po długiej przerwie osiem wieków później. Władze kościelne budowały swój autorytet, stawiając nowe świątynie i pałace, jednak prawdziwy rozkwit metropolii nastąpił, gdy zarząd nad nią przejęły rody szlacheckie.
Wtedy właśnie, w XII–XV w., powstał system pięciu kanałów, które w przeludnionym mieście umożliwiały szybki transport do portu rzecznego. Woda napędzała też wynalezione w XIV w. przez rodzinę Bologninich maszyny tkackie do produkcji jedwabiu. Wyznacznikiem jego jakości niech będzie fakt, że tkaniny wędrowały na Bliski Wschód i były tam bardzo cenione.
Teraz jednak żadnej wody w Bolonii nie widać. Kanały zostały przykryte – uwaga – w latach 50. XX w. W ich miejscu pojawiły się ulice i parkingi. Dwa lata temu burmistrz zapowiedział akcję odkrywania kanałów, ale po ujawnieniu afery rozporkowej musiał podać się do dymisji. Akcja z kanałami została więc zawieszona i na razie Bolonia pozostaje miastem bez rzeki. Bolończykom to jednak nie przeszkadza.
W dzień i wieczorami chętnie wylegają na ulice, a w każdym przestronniejszym miejscu na przechodniów czekają różne atrakcje. Nawet na placu św. Szczepana, przy którym znajdują się cztery dostojne świątynie wybudowane w V–XI w., zorganizowano zabawę dla dzieci. Żeby przybliżyć, jak poważne jest to miejsce, wystarczy wspomnieć, że kościoły powstały na gruzach świątyni wczesnochrześcijańskiej, są wzorowane na Świątyni Jerozolimskiej i kryją cenne relikwie św. Witalisa. A dzieci biegają przy nich z plastikowym orężem, którego sam kolor bijący po oczach potrafi obezwładnić przeciwnika.
W innych miejscach również dużo się  dzieje. Na przykład pośrodku ogromnego placu Maggiore natykam się na obóz rzymskich legionistów. Przechadzają się, dumnie, prezentując zbroję i gołe łydki. A zachwycona gawiedź z aparatami fotograficznymi w rękach ustawia się w kolejce po zdjęcia.

Nie zadzierać z artystami
Wielki plac Maggiore, centralne miejsce Bolonii, otaczają wspaniałe renesansowe pałace. Każdej z tych budowli towarzyszy niezwykła opowieść. Najbardziej zaskakująca jest chyba historia bazyliki św. Petroniusza, obecnie piątej co do wielkości świątyni  w Europie. Jej budowa ruszyła w 1390 r. i nie została zakończona do dzisiaj! Ten ogromny, będący własnością miasta kościół poświęcono dopiero w 1954 r. i wtedy odprawiono w nim pierwszą mszę. Do tego czasu odbywały się tu wszelkie oficjalne uroczystości i koncerty. Wewnątrz zachwycają bogate freski i witraże oraz najstarsze w Europie czynne organy – pochodzące z XV w. Tam też znajduje się zegar słoneczny, podobno najdokładniejszy tego typu na świecie. To mnie akurat nie zaskakuje. Zaprojektował go jeden z najlepszych XVII-wiecznych astronomów, Giovanni Cassini. Był wykładowcą na bolońskim uniwersytecie, najstarszym na świecie (powstał w 1088 r.). Zwany był Alma Mater Studiorum, ponieważ studenci organizowali w nim zajęcia i opłacali profesorów. I to oni dbali o wysoki poziom nauczania. Wykładali na nim sami najświetniejsi uczeni. Właśnie z myślą o studentach, a także handlarzach wybudowano słynne arkady.
W przeludnionym mieście miały dawać im schronienie przed słońcem i deszczem.

 


 


Z placu Maggiore widać plac i fontannę Neptuna. Arcybiskup Charles Borromeo, który chciał wykazać się przed bolończykami swoją mocą sprawczą, rozkazał wyburzyć istniejące budynki i w półtora roku postawić symbol władzy papieża Piusa IV (prywatnie – swojego wuja). W 1563 r. odsłonięto więc brązową fontannę władcy mórz, u stóp którego siedzą syreny reprezentujące: Ganges, Nil, Amazonkę i Dunaj. Tylko te rzeki z innych kontynentów były wówczas znane Europejczykom. Wszystko byłoby dobrze, gdyby ponaglany i niechętny papieżowi artysta Giambologna nie postanowił zrobić zleceniodawcy na złość. Nie dość, że z piersi syrenek tryska woda, to Neptun stoi jak go Pan Bóg stworzył (inny papież kazał nałożyć mu majtki z brązu – które jednak po jakimś czasie zdjęto). I jeszcze jeden perfidny psikus artysty – gdy spojrzy się na Neptuna z tyłu, pod odpowiednim kątem, jego ręka wyciągnięta na wysokości pasa wcale nie wygląda jak ręka, lecz jak zgoła inny organ. Jaki z tego morał? Nie należy zadzierać z artystami w mieście miłującym wolność i sztukę.

BOLONIA - NO TO W DROGĘ CZAS: 2 DNI
KOSZT: OK. 800 ZŁ (W TYM BILET LOTNICZY)

 

Z Krakowa tanimi liniami Ryan air. Cena od ok. 50 zł za bilet w jedną stronę.

Z lotniska do centrum najlepiej przyjechać autobusem Aerobus-BLQ za 6 euro. Bilet na autobus komunikacji miejskiej ATC kosztuje 1,2 euro, bilet dzienny 4 euro. Po historycznej części miasta najlepiej chodzić na piechotę.

Bed & Breakfast najtaniej za blisko 100 euro od osoby za noc, w 4-osobowej sali w Hostel San Sisto – ok. 20 euro za noc.

W porze lunchu warto wstąpić do restauracji na sałatkę i piadinę – cienki, złożony wpół placek pszenny z szynką, serem i innymi dodatkami (trzeba zostawić sobie miejsce na kolację). Bolończycy uwielbiają wieczorne biesiady, w czasie których podawanych jest pięć ogromnej wielkości dań: przystawka (6–10 euro), zupa (rosół z tortellini), pierwsze danie (pasta, czyli makaron z gęstym sosem; 10–15 euro), drugie danie (mięso z ziemniakami; kilkanaście euro) i deser (najczęściej tiramisu; 4–5 euro). Kawa ok. 1 euro. Rada dla tych, którzy mają mniej pojemne żołądki: należy prosić o menu turystyczne. Wychodzi taniej i wszystkiego można spróbować.

Paulina Szczucińska