Podkreślone grubą czarną kreską oczy wydają się oddzielone od reszty twarzy. Mają w sobie moc hipnozy, która nie pozwala się od nich oderwać. Spojrzenie opowiadające. Spojrzenie pytanie. Żal, prośba, szczęście. Obserwuję łagodne ruchy filigranowych dłoni. Tancerki na Bali subtelnymi ruchami mówią o dobru i złu. I o drodze, którą należy wybrać. Przyglądam się układom mieniących się na złoto szat. Słucham dźwięków gamelanu, tradycyjnego zespołu grającego na ksylofonach, gongach i stalowych bębnach. Metaliczne, pulsujące brzmienie sprawia, że wszystko zdaje się wirować.

Na Bali taniec jest jedną z ważniejszych form sztuki. Złożoną, o wielu znaczeniach. Weźmy Kecak, taneczno-muzyczne misterium, które ma wypędzać zło. Albo Oleg Tambulilingan, czyli historię miłości przedstawianą w scenografii ogrodu, z mnóstwem świeżych kwiatów symbolizujących poszczególne stadia zalotów. Tutejsze tancerki potrafią zawrócić w głowie, a także w sztuce. Najlepszym przykładem jest Antonio Blanco (1911–1999), malarz hiszpańskiego pochodzenia, który dał się oczarować pięknej Ni Ronji. Zwany balijskim Salvadorem Dali był ekscentrykiem i wizjonerem. Lubował się w śmiałych erotycznych przedstawieniach, a także w surrealistycznych motywach. Na jego obrazach widać zmysłowe kobiety. A raczej tylko zarys ich postaci, ruch, taneczną figurę. Przelotny moment, spojrzenie, gest, grymas. Najważniejsze są tu kolory i emocje. To płótna, które pachną tańcem. Jego muzeum urządzone zostało w domu rodzinnym w Ubud. Położone na wzgórzu, wokół pól ryżowych, niedaleko rzeki Campuhan. W jego pracowni nadal leżą pędzle i farby. W rogu czeka rozłożona sztaluga. Wszędzie rozrzucone są szkice, stoją oprawione płótna.

Podobne natężenie pigmentów znajduję na pobliskim targu. Tyle że gdy w muzeum panowała kojąca cisza, tutaj trwa niewiarygodny zgiełk i harmider. Pomiędzy straganami przeciskają się miejscowi z zakupami, niezmordowani turyści z aparatami fotograficznymi, nieugięci naganiacze, dzieci, sprzedawcy i zwierzęta. Pozwalam sobie na zagubienie się w labiryncie wąskich przejść. Sunę w korowodzie barwnych postaci. Przystaję przy niewielkich drewnianych rzeźbach, batikach, biżuterii, grafikach. W końcu kupuję ryżową herbatę i ruszam za odświętnie ubranymi Balijczykami na Wielką Ceremonię.

PAPIEROSY O ZAPACHU GOŹDZIKÓW

W czasie ceremonii bogowie zbliżają się do śmiertelników. Balijczycy proszą o przywrócenie równowagi w świecie nękanym przez katastrofy i tragedie. Za sprawą ofiar, darów i rytuałów Ziemia ma się uspokoić, a ludzie mają być lepsi, a co za tym idzie szczęśliwsi. Co chwila mija mnie jakaś ubrana od stóp do głów na biało rodzina. Idą pieszo lub pędzą na skuterach. Niektórzy tłoczą się nawet po cztery osoby na siodełku. Kobiety wpięły w gładko zaczesane włosy kwiaty. Mężczyźni mają zawiązane na głowach białe chusty będące symbolem Brahmy. Ktoś ma pod pachą instrument muzyczny, inny ciągnie krowę. Większość kobiet niesie na głowach kosze z podarkami dla bogów. „Jedzenie jest po to, aby nakarmić złe duchy, kwiaty są natomiast dla tych dobrych” – tłumaczy mi jedna z nich. Dochodzę do sanktuarium Monkey Forest. Jego głównymi mieszkańcami są rozbrykane makaki. Największe zainteresowanie budzą u dzieci, które chcą się z małpkami bawić. Tłum się zagęszcza. Obok świątyni przeciskają się już turyści i fotoreporterzy. Czekają na ceremonię. I nagle wszystko się uspokaja. Wierni siedzą lub klęczą. Modlą się wspólnie, w skupieniu. Spowija ich delikatny dym kadzidła. Potem przemywają twarz i dłonie świętą wodą, po czym przykładają do czoła kilka ziaren ryżu – symbolu dobrobytu. Rozlegają się dźwięki gongów.

Wychodzę na zewnątrz. Przed świątynią grupa mężczyzn pali papierosy o mocnym goździkowym aromacie. W tle rysuje się majestatyczny stożek wulkanu otulony białymi obłokami. Wraz z nastaniem nocy nad Ubud zbierają się burzowe chmury. To dobry znak, świadczący o tym, że bogowie przybyli na ceremonię.

CZYM NAKARMIĆ BOGÓW

Budzi mnie zapach kawy. Postawiła ją przy moim łóżku gospodyni domu, który wynajęłam. Do kubka wsypuje dwie duże łyżeczki cukru. Napój jest mocny i aromatyczny. Na kamieniu przed chatą spostrzegam ułożone na liściu bananowca płatki kwiatów, małe ciastko i kilka ziaren ryżu. Zestawione idealnie kolory, wielość faktur i precyzja wykonania sprawiają, że jest to miniaturowe dzieło sztuki, w którym każdy element znajduje się na właściwym miejscu. Podobne niewielkie wyroby leżą jeszcze przed sklepami, domami i na maskach samochodów. Składany trzy razy dziennie posiłek dla bogów ma zapewnić ochronę i dostatek. Za podarki tradycyjnie odpowiedzialne są kobiety.

Uczą się sztuki obdarowywania bogów od najmłodszych lat, a potem przekazują tę umiejętność córkom. Wyruszam na miasto. Idę ulicą Hanoman pełną sklepów, restauracji i galerii. Męczy mnie harmider, głośny śmiech wszechobecnych Australijczyków, niekończące się targowanie i wygórowane ceny. I zaskakująco szybko, już po kilkunastu minutach, znajduję spokój na pobliskich rozległych polach ryżowych. Cisza przerywana jest jedynie przeciągłym muczeniem krowy.

W oddali dostrzegam latawce. To częsty widok na Bali. Zgodnie z hinduską mitologią ich opiekunem jest Sang Hyang Rare Angon. Ten bóg wiatru jest personifikacją Sziwy, dlatego przed rozpoczęciem budowy latawca składa się mu ofiarę. Latawce mogą mieć najróżniejsze formy. Co roku na festiwalu w Tanah Lot na niebie unoszą się gigantyczne wizerunki Bebean (w kształcie ryby), Janggan (ptaka) i  ecukan (liścia).

SZTUKA WARTA ZIEMI

W południe zatrzymuję się w jednym z warungów, czyli ni to sklepów, ni to kawiarni. Decyduję się na nasi goreng – aromatyczny ryż z dodatkiem warzyw, a na deser wybieram pisang goreng – smażone banany w chrupiącej panierce. Prawdziwa uczta i to tylko za parę tysięcy rupii. Pod drugiej stronie ulicy starszy mężczyzna ciągnie właśnie grająca budkę z lodami. Błyskawicznie zostaje oblężona przez grupę maluchów. Po ulicy rozchodzi się świąteczna melodia Jingle Bells. No tak, zbliżają się święta Bożego Narodzenia, choć tu łatwo o tym zapomnieć.

Wypożyczam rozklekotany rower i jadę w stronę Penestanan zwanej wioską artystów. Po drodze mija mnie kilka dżipów i dziesiątki skuterów, które są chyba w gorszym stanie niż mój składak. Zaduch, hałas i tłok. Niekończąca się orkiestra klaksonów. Wszechobecny pył. Dopiero za Muzeum Blanco wjeżdżam na spokojniejszą ścieżkę. To w Penestanan rozpoczął się w 1960 r. ruch ludowy Young Artist. Wioska stała się popularna za sprawą Waltera Spiesa – rosyjsko-niemieckiego malarza prymitywisty oraz Arine Schmidta – holenderskiego pejzażysty. A także licznych prywatnych galerii i sklepów oferujących rzeźbione łóżka, które stały się specjalnością Penestanan. Teraz panuje tutaj przyjemna leniwa atmosfera. W otwartych pracowniach można podglądać lokalnych artystów i rzemieślników. Ja przy akompaniamencie cykad zabieram się do lektury balijskich legend i podań.

Twórczość jest od wieków integralną częścią życia mieszkańców Bali. Mówi się wręcz, że każdy Balijczyk jest artystą. Ponoć w Ubud panował kiedyś król, który był wielbicielem sztuki. Przekazał swoje ziemie zwykłym ludziom, pod warunkiem że będą dbać o własne talenty. I tak oto malarze, rzeźbiarze, snycerze, garncarze, plecionkarze stali się gospodarzami swoich majątków. I zaczęli zarażać pasją sąsiadów. Podróżując przez wyspę, natrafiam więc na wyspecjalizowane osady rzemieślników-artystów. W jednej wyrabia się ramy do obrazów, w kolejnej figurki Buddy, nieco dalej naczynia ceramiczne. Wyspa przypomina potężne muzeum, w którym wciąż przybywa dzieł.

W Ubud ponownie zbiera się na deszcz. Nad miastem wiszą ciężkie, ciemne chmury. Koguty w bambusowych koszach nerwowo się szamotają, wyczuwając pewnie zbliżającą się ulewę, a może i jutrzejszą walkę. Bo kogut to niezłe źródło dochodu. Niegdyś ich pojedynki były wpisane w rytuał religijny, którego celem było oczywiście udobruchanie złych bogów. Później doszedł do tego hazard. Choć władze Indonezji zabroniły ptasich starć dla zarobku, niewiele to zmienia. Ptaki wciąż walczą na śmierć i życie. Przegranemu odcina się głowę i nogę, które trafiają do właściciela zwycięzcy. No i w końcu lunęło! Ulice Ubud zamieniają się w rwące strumienie. Miasto przygniata nawałnica kropel połączona z chłodnymi porywami wiatru.

BASEN Z NIEŚMIERTELNOŚCIĄ

Z kilkoma poznanymi Balijczykami jedziemy skuterami do świątyni Pura Tirta Empul, jednego z najważniejszych sanktuariów na wyspie. Jest szósta rano, nie zdążyłam nic zjeść. Burczenie w brzuchu zdaje się przebijać warkot maszyny. Droga jest wyboista i nierówna. Widoki za to fantastyczne! W końcu namawiam swoich nowych znajomych na posiłek. Zatrzymujemy się w przydrożnej knajpie. Naprzeciwko długiej drewnianej budy stoi kilka plastikowych stolików i czerwonych krzeseł coca-coli. Właścicielka wita nas szerokim uśmiechem. Przez moment rozmawiają, spoglądając ukradkiem w moją stronę. Dostajemy colę, a chwilę później gorący makaron z warzywami i mięsem. Kilka metrów dalej zbiera się grupka dzieciaków. Nie spuszczają mnie z oka. W pewnym momencie jedna z dziewczynek, najwidoczniej najstarsza, albo najodważniejsza, podbiega i chwyta mnie za moje blond włosy, po czym wybucha śmiechem. Choć jest wcześnie rano, w Gunung Kawi, kompleksie świątynnym z XI w., trafiamy na autokary pełne turystów. Zakładamy sarongi i pędem ruszamy przed siebie, żeby zobaczyć jeszcze puste sanktuarium. W malowniczym pejzażu znajdują się wydrążone w skale świątynie poświęcone członkom rodziny królewskiej. Gdy słyszymy za sobą głosy nadchodzącej grupy, postanawiamy poszukać wodospadu. Ścieżka jest śliska, wąska i zarośnięta roślinami. W końcu dochodzi do nas regularny szum wody. Siadamy na trawie i pozwalamy kroplom zmoczyć nasze ubrania. Widzimy pierwszych pielgrzymów, głównie kobiety. Po złożeniu ofiary w świątyni zmierzają w stronę kamiennego basenu, z którego wypływa 12 fontann.

Balijczycy wierzą, że płynąca tam woda ma magiczne właściwości. Podobno ten, kto się w niej raz zanurzy, nigdy się nie zestarzeje. Ubrani w sarongi, z niewielkimi ofiarami w dłoni, powoli się w niej zanurzają. Potem idą do głównego źródła. Obmywają twarz i polewają głowę. Właśnie rozpoczynają kolejny dzień na wyspie przesyconej tysiącem barw, zapachów i tajemniczych obrzędów. To co dla nich jest normą, dla mnie wciąż jest snem.