Na mapie świata Azory są kropkami pośrodku Atlantyku. Dryfujące po oceanie samotne wyspy wychowują ludzi, którzy potrafią oddychać tylko morskim powietrzem i źle się czują, gdy sprzed ich oczu znika linia dalekiego horyzontu z dwoma przytulonymi do siebie błękitami. Bliskość żywiołu przytłacza, ale zarazem wzbogaca ich psychikę o rys marzycielski. Starzy ludzie, o twarzach pooranych przez słony wiatr, swoje żywe spojrzenie i wyostrzony wzrok zawdzięczają pokoleniom wpatrującym się z nadzieją w dalekie morze.
Wielu z nich większość swego życia spędziło na falach oceanu. Azorskich wielorybników zatrudniali kapitanowie amerykańskich statków, które nocą kotwiczyły pomiędzy wyspami. Młodzi chłopcy wypatrywali ich z brzegów i dawali sygnał, że gotowi są podjąć ciężką pracę. Po wejściu na pokład zdani już byli tylko na łaskę kapitana. Za dwa lata krwawej, niebezpiecznej pracy dostawali 100,150 dolarów – albo i nic. Byli tani, pracowici, silni i milczący – dlatego Amerykanie cenili ich pracę. Podobno z gracją matadorów małymi łódkami potrafili krążyć wokół wielorybów, by zadać ostateczny cios. Nauczyli Jankesów, jak polować na bezbronne ssaki. Od Jankesów zaś nauczyli się, ile wart jest zabity wieloryb, jego spermacet, czyli oleista masa, która służyła do wyrobu maści, kremów, świec, ambra wydzielana w jelitach zabitego wieloryba, fiszbiny, z których robiono laski, pejcze i pręty do parasoli, w końcu olej.
Na Azorach najpopularniejszą metodą łowienia było tzw. łowienie z brzegu, czyli wypatrywanie charakterystycznej fontanny wśród fal. Kiedy została dostrzeżona, w mieście rozbrzmiewał okrzyk „blos”, a wielorybnicy wypychali długie łodzie. Dziś paląc czarny tytoń, wciąż patrzą w morze. Kiedy zauważą wielorybi oddech, wyjmują komórki i dzwonią do agencji turystycznych. Kilkunastoosobowe pontony wypływają w ocean.
Ślady po czasach świetności wielorybnictwa można obejrzeć w niewielkim ciemnym pokoju ze skrzypiącą podłogą, na piętrze kamienicy w porcie Horta. Stoją tam zakurzone gabloty, za szkłem których zamknięto to, co oprócz złej sławy i legend o odwadze zostawili po sobie matadorzy Atlantyku. Wizerunki pięknych żaglowców i smutnych kobiet, które okryte chustami pozostają na brzegu z cichą modlitwą. Przed kamienną chatą zebrała się grupka bosonogich, poczochranych dzieci, które wyciągają ręce w stronę oceanu, jakby chciały kogoś przywołać, ale ich głosu nikt nie usłyszy. Smutna i posępna to sztuka. Groza i śmierć jest jej treścią, ale ukrywa się też w samej jej formie. Obrazy delikatnymi muśnięciami noża lub igły wyrzeźbione zostały w potężnych zębach wielorybów. Potem, podczas długich godzin poświęconych oczekiwaniom na połów, wyżłobione starannie marzenia i tęsknoty czernione były sadzą z lamp, których delikatne światło połykało tłuszcz wytopiony z wielorybów.
Parter tej samej kamienicy jest najsłynniejszym na świecie miejscem spotkań żeglarzy. Kto nie pił dżinu z tonikiem w Sport Cafe, położonej w połowie drogi między Ameryką i Europą, niewiele wie o żeglowaniu. Ściany kafejki pokryte są szczelnie banderami jachtów i statków, które w porcie reperują porwane żagle, połamane maszty i popsute stery. Żeglarze od prawie stu lat zostawiają tu listy do tych, którzy przemierzają Atlantyk. Spod zardzewiałych pinezek, które pamiętają jeszcze świat bez internetu, wyślizgują się nieodebrane wiadomości, przeterminowane słowa. Co się stało z tymi, którzy mieli je przeczytać? Ktoś poszukiwał załogi, by płynąć do Francji, ale na jego liście wypączkował już nowy – „do załogi z Blue Note” podpisany żeńskimi imionami. W Sport Cafe leczy się morską samotność, napawa spragnione widoku ludzi oczy. Jest w tych żeglarskich oczach jakaś zachłanność. O Horcie nie bez przyczyn mówi się „miasto przygody i romansu”.
Gong oznajmia ostatnią szansę wieczoru na dżin i tonik, potem przez wielojęzyczne rozmowy przeciskają się portugalskie słowa fado, nostalgicznych pieśni układanych przez kobiety, kiedy mężczyźni wyruszali w morze. „Zostaje tęsknota oczekiwania na wysokim klifie... ukojona rozpacz wielkiego smutku” – przeszywający głos z głośnika towarzyszy żeglarzom w drodze do ich jachtów