W Australii zakochałem się 20 lat temu. Ostatnio podróżuję po niej starym, ale znakomicie przygotowanym do trasy terenowym nissanem. Śpię na bagażniku dachowym – w wielogwiazdkowym hotelu – lub wewnątrz samochodu – z ograniczoną możliwością obserwacji nieba. Mam swój zestaw do gotowania: kociołek na herbatę, łopatę (do smażenia steków), silny palnik gazowy, ogniskowy toster oraz prysznic i spory zapas wody. Będąc w drodze, w wykopanej jamie ziemnej piekę chleb, a w aluminiowej folii – kangurze ogony kupione od zaprzyjaźnionych Aborygenów. Bywa, że przez kilka dni nie spotykam nikogo i mimo to zawsze czuję się tu gościem, nie gospodarzem.

Ląduję w kolorowym Sydney, które kusi zabawą i urokami lata. Zanim oswoję się z Australią i kolejny raz zrozumiem jej całkowitą odmienność, Grzeszne Miasto (Sin City) zadowala moje europejskie gusta. To największy w Australii tygiel artystyczny, kulturalny i kosmopolityczny. Dopiero odkrywanie nieznanych smaków tzw. nowej kuchni australijskiej powoli uświadamia, że jednak jest tu inaczej niż w domu.

W dzielnicy Kings Cross, kiedyś znanej z rozpusty i awanturników, a dziś przyjaznej turystom i względnie spokojnej, znajduję nocleg. Stąd na piechotę mam blisko do Królewskich Ogrodów Botanicznych i do słynnej 300-metrowej wieży widokowej Sydney Tower. Spaceruję do gmachu opery, pod przęsło Mostu Portowego zwanego przez sydnejczyków wieszakiem na płaszcze. Żądni przygód za sporą opłatą mogą się nań wspiąć pod okiem instruktora-przewodnika i podziwiać panoramę miasta. Zaglądam też do zabytkowej dzielnicy The Rocks z klimatycznym labiryntem uliczek między starymi, odrestaurowanymi domami. W głowie mi się kręci od upału, zmiany czasu i niewyspania. Z Circular Quay co chwilę odpływają promy do Manly – z wody wspaniale widać operę i most. Jeszcze przed zachodem wsiadam do jeżdżącej ponad ulicami kolejki Monorail i objeżdżam nią City, podziwiając z góry jego uroki.

Następny dzień postanawiam spędzić na rowerze. Najpierw wycieczka po centrum – do muzeów Australii (ze znakomitą kolekcją minerałów) i sztuki współczesnej – a potem za miasto do Parku Przyrody Waratah. To dobre miejsce, by pierwszy raz zobaczyć dzikie kangury, koala, emu i walabi. 26-kilometrowy szlak Coast Track wiedzie wybrzeżem przez urozmaicony teren z plażami do surfowania. Lubię ten przedsmak prawdziwej Australii. Kilka lat temu wybrałem się w podróż rzeką Hawkesbury – jedną z najbardziej malowniczych na kontynencie, która przepływa przez pięć parków narodowych i wpada do morza 30 km za Sydney. Teraz jednak plan mojej wyprawy jest inny. Samochód czeka na mnie w oddalonych stąd o 100 km Górach Błękitnych, potem jadę nim w Góry Śnieżne. Pierwsze swą nazwę zawdzięczają gęstym lasom eukaliptusowym, nad którymi unosi się niebieskawa mgiełka olejków eterycznych, a drugie – wysokości – wszak to dach Australii.

Na Górę Kościuszki (2 228 m n.p.m.), najwyższy szczyt kraju, Australijczycy mówią Mt Kozzie lub Koziosko. To najsilniejszy polski akcent na Antypodach. Zdobywcą, eksploratorem i pomysłodawcą nazwania jej imieniem naszego generała był podróżnik i geolog sir Paweł Edmund Strzelecki. Ostatnio toczą się głośne spory o przemianowanie góry, jednak dzięki skutecznym działaniom Polonii Park Narodowy Kościuszki został wpisany na Listę Światowego Dziedzictwa Kulturalnego i Przyrodniczego UNESCO, co w zasadzie wykluczyło manipulacje przy nazwie. Od trzech lat odbywa się tu Mound and Mt Kosciuszko Festival (Festiwal Kopiec i Góra Kościuszki), impreza polonijna wspierana przez miejscowe władze.

Na wierzchołek prowadzi kilka tras, wybieram jedną z łatwiejszych: z kurortu Thredbo wyciąg krzesełkowy Kościuszko Express wiezie mnie na Mt Crackenback, skąd od szczytu dzieli mnie 7 km nieforsownego marszu. Latem na zboczach pojawia się mnóstwo kwiatów, w tym słynny kwiat Adyny, który Strzelecki wysyłał w listach do ukochanej w Małopolsce. Zimą doskonale szusuje się tu na nartach – górę otaczają najbardziej znane kurorty narciarskie na kontynencie.

Z Jindabyne objeżdżam Góry Śnieżne od zachodniej strony niezwykle widokową Alpinie Way – droga bywa trudna, czasami muszę włączać napęd na cztery koła – przez Khancoban i Corryong. Dalej prowadzi ona wśród wyniosłych starych paproci drogą Great Alpinie Road do Lak es Entra nce, nad morzem Tasmana. W tym największym porcie rybackim w stanie Wiktoria próbuję owoców morza.



Z przyjaciółmi z pobliskiego Melbourne wynajmujemy na dwa dni jacht. Żeglujemy po przymorskich jeziorach ze słoną wodą, jest prawie jak na Mazurach. Prawie, bo w polskich jeziorach nie ma meduz i woda smakuje inaczej.

Melbourne wydaje się bardziej przyjazne turystom i lepiej zorganizowane niż Sydney. By się o tym przekonać, warto spędzić tu jeden dzień dłużej. Plac Federacji to epicentrum kulturalne stolicy stanu Wiktoria. Główna ulica, Swanston St, ze wspaniałą architekturą kolonialną, pozwala się przenieść w czasy wiktoriańskie. Zachwycają tu Town Hall (ratusz) – wielokrotnie replikowany klasyk z epoki gorączki złota, Royal Arcade – pasaż handlowy z 1869 r. oraz Manchester Unity Building – unikat neogotyku z lat 30. XX w. Największy targ w Australii, Queen Victoria Market, działa nieprzerwanie od 100 lat i jest tak popularny, że organizuje się do niego wycieczki. Tymczasem zbudowane na planie lotniska Muzeum Melbourne należy do największych i najnowocześniejszych na świecie, podobnie jak inne tutejsze centra wystawiennicze i rozrywkowe. Można zajrzeć na słynne korty, gdzie w styczniu odbywają się rozgrywki wielkiego szlema Australian Open, na tor wyścigów Formuły 1, wybrać się na spacer nad rzeką Yarra czy spędzić kilka godzin w Królewskim Ogrodzie Botanicznym.

W Australii odległości mierzy się w godzinach jazdy samochodem. W 2,5 godziny (co na tutejsze standardy oznacza dystans bardzo niewielki) dojeżdżam do Wilsons Promontory, najbardziej wysuniętego na południe skrawka kontynentu. Mieści się tu urokliwy park narodowy z ponad 80 km szlaków do pieszych wędrówek i spacerów. Stąd już tylko chwila dzieli mnie od Tasmanii.

Największa wyspa Australii jest stosunkowo rzadko odwiedzana przez Europejczyków. To duży błąd, ponieważ w sensie przyrodniczym stanowi odrębny byt, fascynujący i na wpół dziki. Zaryzykuję nawet stwierdzenie, że warto wybrać samą Tasmanię jako cel przyjazdu z Polski. Można spędzić tu w sposób zajmujący nawet trzy tygodnie i wyjechać z niedosytem. Na powierzchni niemal dwukrotnie większej od województwa mazowieckiego mieszka niespełna pół miliona ludzi. Gdy ktoś się uprze, okrąży Tasmanię samochodem w jeden dzień, jednak nie radziłbym tego robić, bo w ten sposób ominie nas wiele atrakcji.

Nie brakuje tu ponurych śladów przeszłości. W pierwszej połowie XIX w. Brytyjczycy założyli w Port Arthur kolonię karną, w której więźniowie traktowani byli w bestialski sposób. Najpierw postępowano w myśl zasady, że skazańców trzeba intensywnie eksploatować i pilnować, by nie uciekli; po latach zaostrzono rygor i zaczęto ich trzymać w izolowanych ciemnych celach. Wspaniałe mosty drogowe i gregoriańskie budowle z piaskowca, które można podziwiać m.in. w Launceston, Hobart i Devonport, zostały zbudowane właśnie przez zesłańców.

Wielkim bogactwem wyspy jest niemal nietknięta przez człowieka przyroda. Znajduje się tu aż 19 parków narodowych. Trzy największe, Franklin-Gordon Wild Rivers, Cradle Mountain-Lake St. Clair oraz Southwest, obejmują aż 20 proc. powierzchni Tasmanii i zostały wpisane na Listę Światowego Dziedzictwa Biosfery. Tym razem ciągnie mnie na Overland Track, jeden z najpiękniejszych trekkingów świata. 65-kilometrowa trasa wiedzie z dala od cywilizacji, z północy na południe. Zaczyna się w osadzie Cradle Valley i kończy u stóp jeziora Saint Claire. Chęć wejścia na szlak należy zgłosić wcześniej na stronie internetowej parku, by zarezerwować noclegi w spartańskich, ale pełnych uroku chatkach (mimo to dla pewności zabieram ze sobą namiot). Na pokonanie go powinno wystarczyć pięć dni, jednak zaplanowałem jeszcze zejście do kilku wodospadów poza główną trasą i wspięcie się na najwyższy szczyt Tasmanii Ossa (1 614 m n.p.m.), co wydłuży trochę mój pobyt na wyspie.

Overland Track jest niezwykle urozmaicony. Polodowcowe kotły przypominające tatrzańskie Morskie Oko, gołoborza, bagniste łąki ciągnące się kilometrami – pijawek wystarczy w nich dla każdego – i tysiącletnie lasy przywołują w pamięci krajobrazy z baśni, a czasem z horroru. Adrenalina mi skacze, gdy na ścieżce dostrzegam węża tygrysiego, największego i najbardziej niebezpiecznego ze wszystkich żyjących na Tasmanii. Omijam go z daleka, bo gad może zaatakować. Bardziej przyjazne są spotkania z kangurami i innymi torbaczami, m.in. pałankami, wombatami i diabłami tasmańskimi. Te ostatnie urządzają mi nocny koncert – ich piskliwe wrzaski mogłyby zostać wykorzystane jako ścieżka dźwiękowa najstraszliwszych filmów grozy.

Wracam na stały ląd, by pojechać Great Ocean Road. Jednym z najpiękniejszych odcinków drogi oceanicznej jest 80-kilometrowy fragment między Anglesea a Apollo Bay. Szosa wije się nad klifowym wybrzeżem i wspaniałymi piaszczystymi plażami. Mam dylemat, czy zatrzymać się na jednej z nich, czy też wybrać się w pobliskie góry Otway słynące z najlepszych trekkingów w stanie Wiktoria, kuszących możliwością spotkań z misiami koala. W końcu stwierdzam, że najlepiej pojechać i tu, i tu. Wzdłuż Great Ocean Road leżą najpopularniejsze australijskie kurorty, więc w sezonie letnim, a tym bardziej w czasie świąt Bożego Narodzenia i Wielkanocy, trudno tu o wolne pokoje na nocleg. Mnie to na szczęście nie dotyczy, wszak mam swoją luksusową sypialnię na dachu samochodu.

 



Po wypadzie w góry i plażowaniu wracam na oceaniczną trasę, mijam 12 Apostołów w Parku Narodowym Port Campbell. To podmywane przez fale wapienne skałki sterczące z dna oceanicznego nad klifowym wybrzeżem. Do dziś nierówną walkę z żywiołem przetrwało ich zaledwie siedem.

Z samego rana wsiadam za kółko. Mam do pokonania 700 km, w Australii to nieco ponad dziewięć godzin bezstresowej jazdy. Nie zamierzam wstępować do Adelajdy, stanowej stolicy Australii Południowej, bo to mało ciekawe miejsce – mijam je od południa i szukam noclegu w mieścinie Goolwa , nad przybrzeżnym jeziorem Alexandrina, do którego wpada rzeka Murray, druga najdłuższa na kontynencie (2,5 tys. km). Tym razem funduję sobie odrobinę romantycznego luksusu z epoki XIX-wiecznych parostatków. Za 85 zł wykupuję nocleg w marynarskiej koi w starym, doskonale utrzymanym P.S. Murray River Queen przycumowanym do miejskiego nabrzeża.

Następnego dnia z Cape Jervis odpływam promem na Wyspę Kangura. Spodziewałem się, że skrawek ziemi położony zaledwie kilkanaście kilometrów od stałego lądu i tylko 120 km od Adelajdy, będzie skomercjalizowanym ogrodem zoologicznym. Z przyjemnością stwierdzam, że byłem w błędzie. Co najmniej jedna trzecia obszaru jest parkami narodowymi lub rezerwatami i są tu tylko dwa niewielkie miasteczka Penneshaw oraz Kingscote, w których kupuję fantastyczne lokalne wino i sery. Życie płynie sennie, latem można plażować i surfować na przepięknej Vivonne Bay, a także nurkować do licznych wraków. Kangury dają się we znaki dopiero po zmierzchu, łatwo wtedy o przykrą w skutkach kolizję samochodową lub nieoczekiwane odwiedziny – w nocy nagle dwa torbacze wpadają do pokoju, który wynająłem na farmie Flinders Chase.

Ranne kangury, ofi ary wypadków drogowych, trafiają do założonego na wyspie szpitala dla zwierząt. Od lat prowadzi go Shirley Ross, która w chuście na piersiach mającej imitować torbę kangura hołubi młode i ratuje je od śmierci.

Kolejne miejsce w mojej przygodzie ze zwierzętami to zatoka Fok, schronienie australijskich lwów morskich. Dyrekcja parku przyjęła zasadę nieingerowania w życie zwierząt, więc przyglądam się ze smutkiem, jak mały lew, pewnie sierota, bezradnie próbuje skubnąć pokarmu od innych samic, a one i ich dzieci go przepędzają. Przyroda jest bezlitosna, los młodego został przesądzony.

Pierwsze koala sprowadzono na Wyspę Kangura w latach 20. XX w., by ochronić ich populację przed lisami, królikami i ludźmi. Nie miały tu naturalnych wrogów i konkurencji do lekko odurzających liści eukaliptusa, nic więc dziwnego, że z początkowej liczby 18 rozmnożyły się do 15 tys. Zjadły już niemal wszystko i teraz część z nich głoduje. Rozważa się wysiedlenie 2,5 tys. koala z wyspy lub ich sterylizację. Choć śpią ponad 20 godzin na dobę, zadanie jest trudne do wykonania: trzeba się do nich wspinać wysoko na drzewa. Pojawiają się głosy, że najprościej byłoby pewną ich liczbę odstrzelić, jednak takie drastyczne zapędy hamuje obawa, że zostałoby to źle przyjęte na świecie. Oswojone koala mieszkają m.in. w Parku Natury Parndana, można podejść do nich bardzo blisko, a nawet próbować się zaprzyjaźnić, ale zwykle są senne. Jednak przestrzegam, by uważać, bo rozzłoszczone potrafi ą dotkliwie podrapać.

Gdy o zmroku opuszczam wyspę, tuż przy przystani promowej parada pingwinów wypada z wrzaskiem na przyległą plażę. Doprawdy, jak można się tak krzykliwie zachowywać w tym nastrojowym miejscu!

Pora ruszyć na zachód. Odcinek 2 300 km rozkładam na dwa dni jazdy. Droga Eyre Highway jest prosta, może wydać się monotonna, niektórzy nawet mówią, że to najnudniejsza droga w Australii. Ja się z tym nie zgadzam. To jedyna trasa prowadząca przez olbrzymią Nizina Nullarbor, która, jak sama nazwa wskazuje, jest krainą bezdrzewną i po horyzont niemal zupełnie płaską. Eyre Highway przejeżdża się przez Morski Park  Wielkiej Zatoki Australijskiej, drugi po Wielkiej Rafi e Koralowej największy na świecie rezerwat morskiej biosfery, gdzie między lipcem a wrześniem goszczą wieloryby biskajskie. Można je obserwować przez lornetkę z punktów widokowych Head Bight. Tuż przed granicą ze stanem Australia Zachodnia droga przytula się do wysokiego na blisko 70 m nijak niezabezpieczonego klifowego wybrzeża zatoki. Wokół pustka. Za plecami bezkresny interior, przed oczami masa wody sięgająca lądu wokół bieguna południowego. Potężny klif wygląda jak złamane na pół kruche ciastko. Tutaj 100 mln lat temu Australia oddzieliła się od Antarktydy (rozpadła się część ówczesnego prakontynentu Gondwany) i ruszyła w do dziś nieprzerwany dryf na północ. To niejedyne w Australii pobudzające wyobraźnię miejsce ze śladami wędrówki kontynentów, jakie zamierzam odwiedzić.

Noc spędzam w spartańskiej osadzie Eucla, tuż za granicą stanową, wśród wydm i zasypanych piaskiem stacji telegraficznej i meteorologicznej. Kładę cegłę na gaz – szykuje się jazda przez jeden z najdłuższych na świecie idealnie prostych odcinków drogi (145 km) zwany 90-mile Straight. Przez niewielkie Norseman, w którym znajdują się kopalnie złota, docieram do idyllicznego Esperance z najpiękniejszymi plażami świata! Nie, nie zdradzę swojej ulubionej, ale podpowiem, że każdy znajdzie tu swój raj, a przy odrobinie szczęścia może na chwilową wyłączność. Nie szkodzi, że jest tutaj zlokalizowany największy w Australii port rud żelaza na eksport. Jego infrastruktura została skrzętnie ukryta i turystom pozostają tylko błękitne laguny, szafi rowe zatoczki oraz piasek biały i sypki jak mąka wrocławska. Nocleg na plaży nie jest w Australii przestępstwem, a pewnie dlatego że plaż jest tu w nadmiarze, można po niektórych jeździć samochodem. Trudno mi opuszczać to miejsce.

 

 



Od Albany dzieli mnie dzień leniwej jazdy. To najstarsze miasto w stanie Australia Zachodnia słynie z muzeum Wielorybniczego. Eksponowany w nim m.in. szkielet płetwala błękitnego o długości prawie 30 m naprawę robi wrażenie. Samo serce potężnego ssaka waży 600 kg. Nieopodal muzeum natrafi am na nadbrzeżne skały o fantasmagorycznych kształtach. Noszą nazwy Naturalny Most, Megaszpara, Ziejące Fontanny. Albany to także dobre miejsce na zakupy wisiorków, pocztówek i bumerangów, które raz wyrzucone nie powrócą do właściciela. Ja też dałem się skusić: ze sklepiku wychodzę z pachnącym, ręcznie robionym mydłem z olejku drzewa herbacianego.

Park Narodowy Porongurup leży zaledwie 40 km na północ od Albany. Niewielkie pole kempingowe na jego terenie służy mi jako baza wypadowa na kilka nieforsownych trekkingów w pobliskie granitowe góry. To pasmo mające zaledwie 12 km długości i 670 m wysokości wypiętrzyło się podczas kolizji Australii i Antarktydy 1,4 mld lat temu, gdy tworzyła się Gondwana. Wiosną i wczesnym latem można tu usłyszeć śpiew ponad 70 gatunków ptaków; kwitnie tu ponad tysiąc gatunków zupełnie u nas nieznanych kwiatów. Wydeptane ścieżki pamiętają ostatnich Aborygenów, którzy mieli tu swoje święte miejsca, i ich dramatyczną historię.

Widoki ze szczytu są warte wysiłku – podziwiam m.in. wyższe, przedziwnie zabarwione góry Stirling, na które zamierzam wspiąć się jutro.

Lasy wokół nich, szczególnie wiosną, we wrześniu lub październiku, są jak pradawny, kwitnący, kolorowy rajski ogród. Pasmo górskie z najwyższym szczytem Australii Południowo- Zachodniej, Bluff Knoll, sięgającym 1 095 m n.p.m., jest dla geologów dowodem na rozpad Gondwany. Tak właśnie na niewielkiej przestrzeni 40 km oglądam początek i koniec historii superkontynentu, który 200 mln lat temu obejmował: Afrykę, Amerykę Południową, Australię, Antarktydę i Dekan czyli dzisiejsze Indie.

Bocznymi drogami zmierzam do „lasu babuni” 170 km od Walpole. W Dolinie Gigantów rosną rzadkie i osobliwe gatunki eukaliptusów: karri osiągający 90 m wysokości (trzecie najwyższe drzewo świata), tingle plasujący się w pierwszej dziesiątce najwyższych roślin na Ziemi i niezwykle ceniony w Australii jarrah, który osiąga 40 m i żyje do 400 lat. Miód pozyskiwany z jego kwiatów nie krystalizuje, smakuje przedziwnie i ma silne działanie antyseptyczne, stosuje się go nawet do opatrywania ran. Od dawna jest jednym z najcenniejszych specyfików mojej podróżnej apteczki. Tree Top Walk to nazwa największej atrakcji okolicy – metalowej rampy długości 600 m, zawieszonej na wysokości koron drzew-gigantów. Po tym spacerze nadal mało mi przygód. W pobliskim mieście drwali Pemberton próbuję swoich sił i wspinam się po wbitych spiralnie metalowych prętach na 90-metrowej wysokości karri ochrzczone tu Dave Evans Bicentennial. Kiedyś służyło do obserwacji i wczesnego sygnalizowania o pożarach, dziś wyzwala we mnie dużą porcję adrenaliny. Gdy na szczycie drzewa wchodzę na niewielki podest, wpada mi do głowy szalony pomysł, żeby tu… zanocować. Noc jest bezwietrzna, ale cały czas czuję wyraźne kołysanie – korona drzewa odchyla się o co najmniej pół metra od pionu. Zejście jest zdecydowanie bardziej traumatyczne niż wejście, nogi mam jak z galarety.

Kusi mnie kraina Margaret River. Od kilku lat miejscowe winnice skutecznie przebijają się na światowe rynki, także do Polski. Najnowsza moda to wina organiczne, wyprodukowane w całkowicie ekologicznych warunkach. Na peryferiach miasteczka Karridale przez przypadek trafiam na niewielką winiarnię Random Valley, której sympatyczny właściciel sprzedaje najlepszy organiczny shiraz w całej Australii i Nowej Zelandii. Tę butelkę zatrzymam na specjalną okazję! Stąd blisko do przylądka Leeuwin i okazałej latarni morskiej. To, co znajduję w jej środku, pomaga zrozumieć, jak w jeszcze nie tak dawnych czasach radzono sobie na morzu bez GPS-a. Dowiaduję się, że dalej na północ wiedzie widokowa Droga Jaskiń. Cztery z nich udostępniono dla ruchu turystycznego. Geologa nie trzeba namawiać: bez wahania stwierdzam, że szata naciekowa jest najwyższej próby.

Jestem już blisko Perth, stolicy Australii Zachodniej, dla mnie dziś najważniejszego miasta w kraju, skąd robię wypady do buszu, na przyległe i odległe pustynie. Mam tu podobnie jak ja zarażonych przygodą wiernych przyjaciół i odkrywam z nimi ten region. Na nocleg w ranczu na peryferiach Parku Narodowego Avon Valley przyjmują mnie Stenia i Adam. Furtka za domem prowadzi w objęcia dzikiego buszu. Na kolację jedziemy harleyem do portowego Fremantle zabudowanego zadbanymi wiktoriańskimi kamienicami. W mieście panuje przyjazna atmosfera, jest wiele znakomitych i niedrogich restauracji. Wybieramy jedną na przystani pod gołym niebem – smakowita duża porcja rekina z frytkami mogłaby wystarczyć dla dwóch, ale pochłaniam całą sam. W sąsiadującym z knajpą pubie-browarze Little Creatures robią, moim zdaniem, najlepsze piwo w Australii. Szklanka bursztynowego specyfiku kosztuje aż 17 zł, ale warto. Niestety, niemal zawsze jest tu pełno ludzi i trzeba chwilę poczekać na stolik.

Centrum Perth, szczególnie w obrębie Parku Królewskiego (Kings Park), zachęca do zwiedzania i odpoczynku. Ale my jedziemy z Adamem na północ. Zaledwie 50 km za miastem znajduje się relaksujący Park Narodowy Yanchep, dobre miejsce na lunch i jeszcze jedna na tej wyprawie okazja zawarcia przyjaźni z misiami koala. Nieopodal w nadmorskiej mieścinie Two Rocks mieszkał Jacek Kaczmarski. Ostatnie piosenki śpiewał m.in. o tym miejscu, zimowych ulewach, muszelkach na australijskiej plaży. Nie spieszymy się, do następnego Parku Narodowego Nambung mamy zaledwie trzy godziny jazdy.

 

 



W Lancelin chwytam mocniej kierownicę, włączam napęd na cztery koła i wjeżdżam na wydmy oraz wąskie dróżki wzdłuż wybrzeża. Najciekawszy fragment tej trasy to przejazd kilkunastu kilometrów zupełnie pustą plażą, zakopać się tu nietrudno. Auto toczy się jednak posłusznie, w kilku miejscach wspina się po skałach jak pająk, centymetr po centymetrze. Tutaj zawsze testujemy samochody i kierowców przed poważnymi wypadami w interior. W opuszczonej osadzie rybackiej Grey mamy własną spartańską chatkę z blachy falistej, w której odpoczywamy przed wyprawami i po nich. Nie ma tu elektryczności i turystów, a lodówka pamięta jeszcze lata 50., jest zasilana gazem i nadal działa.

Przemierzamy niewielką pustynię Pinnacles, miejsce gdzie erozja doprowadziła do powstania niezwykłych form krajobrazu. Z żółtego piachu wystają pojedyncze szkielety skalne przypominające iglice i maczugi na prehistorycznym cmentarzu zaginionej cywilizacji. (Niektórym, zwłaszcza kobietom, skałki te kojarzą się zgoła inaczej). Ta marsowa kraina w zachodzącym słońcu wygląda wyjątkowo czarująco. Nie, nie jesteśmy romantyczni, ale bez wątpienia to jedno z najciekawszych miejsc w Australii. Porzucamy je jednak i, zmieniwszy napęd na szosowy, mkniemy 400 km dalej na północ, do Kalbarri.

To leżące nad oceanem przy ujściu rzeki Murchison senne miasteczko emerytów tłumnie przyciąga turystów z Perth. Dobra fala oceaniczna sprawia, że jest również mekką surferów – pierwsze kroki stawiało tu wielu australijskich mistrzów deski. Do wycieczek zachęcają malownicze i strome wąwozy rzeki i budzące respekt oceaniczne klify. Skały są wyjątkowo fotogeniczne, regularnie warstwowane, wznoszą się nad wodą nawet na kilkadziesiąt metrów. Na kolację idziemy do byłej owczarni. W niepozornej szopie zdobionej galerią narzędzi do oporządzania trzody mieści się Finlay’s, popularna i niedroga restauracja z zawsze doskonałym jedzeniem. Tym razem próbuję słodkowodnej ryby barramundi, uważanej (słusznie!) za wyjątkowy delikates. Co ciekawe, właściciel knajpy ma rubaszne poczucie humoru i lubi swoich gości obrażać. Tyle że w Australii nikt się tym nie przejmuje. Znamy się kilka lat i nie napiszę, jak mnie ów jegomość pozdrawia…

Ruszamy dalej na północ. Zastanawiamy się, czy nie skierować się teraz do Zatoki Rekina. Przyciągają mnie tam bliskie duszy geologa stromatolity, prastare formacje, które uważa się za jedne z najstarszych śladów życia na Ziemi. Kiedyś dominowały w płytkich morzach, a obecnie występują w niewielu miejscach na świecie. Jednak większość turystów przyjeżdża nad zatokę nie dla nich, ale po to, by nurkować na rafie i obserwować delfiny. (Te piękne, oswojone już ssaki podpływają do plaży, bo wiedzą, że dostaną pokarm). Przyglądam się, jak nad hordą ciekawskich ludzi usiłuje zapanować pracownik instytutu ichtiologicznego.

Po drodze zatrzymujemy się w Carnarvon na owocowy lunch. Okolica słynie z plantacji warzyw i owoców tropikalnych. Moim ulubionym jest kwaskowata karambola, nie pogardzę też mango. Wyjątkowo soczysty jest tandorin, australijska krzyżówka mandarynki i grapefruita. Nie muszę przekonywać, że mango z polskich sklepów w porównaniu z tymi z Carnarvon przypomina w smaku buraki pastewne. A do domu kupuję pikantny sos mango, doskonały dodatek do dań z kurczaka.

Niewielka zatoka Coral Bay jest moim kolejnym przystankiem. To przykład dobrze rozumianego umiaru, rozsądku i konsekwencji. Rafa koralowa z milionami ryb dochodzi tu niemal do samych brzegów. W ciągu ostatnich 10 lat nie zmieniło się w tym miejscu prawie nic. W kurorcie jest jedno duże pole kempingowe i trzy hoteliki. Nie ma tu betonowych pałaców jak nad rafami egipskimi czy nawet tymi na wschodnim wybrzeżu Australii. Idę ponurkować i poszukać żółwi morskich. Panuje taki upał, że wieczorem, by się ochłodzić, jeszcze raz wchodzę do wody, w całej zatoce jestem niemal sam i zostaję tu aż do zmroku. Następnego dnia poznaję przyczynę tej pustki: tabliczka z zakazem wstępu do wody ostrzega przed krokodylami. Pierwszy raz podeszły oceanem aż do Coral Bay w kwietniu 2009 r. i tego samego dnia zostały odstrzelone, było o tym głośno nawet w Polsce. Odebrałem kolejną lekcję pokory. Trzeba było się zastanowić, dlaczego nikt się wieczorem nie kąpał. Jadąc kawałek na północ, dotrzemy do jeszcze ciekawszej rafy w Parku Narodowym Ningaloo Reef, ale nas ciągnie w interior, na wschód.

Wnikamy w obszar, w którym czujemy się najlepiej, jakbyśmy byli ulepieni z tej ziemi. Do Tom Price jedziemy po części szlakiem pustynnym, gdzie mieszka wielu Aborygenów. Po latach spędzonych w Australii mamy łatwość nawiązywania kontaktów z rdzennymi obywatelami tej ziemi, ale świadomie tego nie nadużywamy. Oni nas nie chcą i nie potrzebują. Bywaliśmy wielokrotnie w gminach aborygeńskich i nigdy mieszkańcy się nami nie interesowali, dla nich byliśmy białymi, z zewnątrz, nieważne, czy z Sydney, Perth, czy z abstrakcyjnej dla nich Polski. Nie powinno się ich zaczepiać, straszyć aparatami fotografi cznymi, oceniać ich po zachowaniu i próbować mierzyć naszymi kryteriami. Mówienie o Aborygenach – brudasy, pijacy, nieroby, chuligani – świadczy o kompletnym niezrozumieniu ich spraw, jest powierzchowne i bardzo szkodliwe. To są bardzo mądrzy ludzie, wystarczy im jedno spojrzenie, by ocenić charakter i zamiary przybysza. Mają bogate wnętrze, do którego dla własnego bezpieczeństwa nie pozwolą nam dotrzeć. Uszanujmy ich oddalenie i milczenie. Od wielu lat z powodu wtargnięcia białych na kontynent ludzie ci są zagubieni na własnym terytorium i tym, czego potrzebują najbardziej, jest szacunek.

 

 



Park Narodowy Karijini jest na mojej liście drugim – po parku Kakadu – najciekawszym w całej Australii. Prawowitymi właścicielami tych ziem są ludy Banjima, Yinhawangka i Kurrama. Mieszkają tu od 20 tys. lat. To bardzo rozległy obszar o powierzchni około 8 tys. km2. Krótko mówiąc, park ten słynie z dziur w ziemi. Te bardzo głębokie, zwane kanionami, okresowo wypełnia woda. Najbardziej imponujący jest Hancock Gorge. Najpierw schodzimy 40 m po metalowej drabinie i naiwnie myślimy, że to już koniec. Prawdziwa zabawa zaczyna się 100 m dalej, kiedy kanion raptownie się zwęża i na półtora metra głębokości jest wypełniony wodą. Można płynąć wpław lub ostrożnie brodzić; woda jest ciepła, nawet przyjemna. Widoki przypominają najlepsze sceny z przygód Indiany Jonesa. W środkowej części przejścia przydają się liny – wczepiamy je w przygotowane przez kogoś wcześniej punkty asekuracyjne i opuszczamy się jeszcze niżej, do najciekawszej, mocno meandrującej komory wąskiego kanionu. Jeden odcinek możemy zrobić tylko „na pająka”, zapierając się równocześnie nogami i rękami. Filmowo, odlotowo, woda chłodzi, adrenalina grzeje, słońce tu nie dociera.

W Dales Gorge znajdujemy tani kemping. Nie ma na nim pitnej wody (do najbliższego źródła jest prawie 50 km), są za to psy dingo, które w poszukiwaniu resztek jedzenia wielokrotnie podchodzą pod nasze auto, a ja obserwuję je z dachu nissana. Prawo zakazuje dokarmiania ich, dlatego niezadowolone wyją do księżyca. Następnego dnia podejmujemy decyzję o powrocie do Perth buszem. To oznacza wyprawę szlakami pustynnymi i każdą dróżką, w którą się wedrzemy terenowym autem.

Kawałek trasy prowadzi wzdłuż torów kolejowych, jest i pociąg. Trąbię radośnie, maszynista odpowiada potężnym gwizdem lokomotywy. Liczę wagony… niemożliwe – już ponad 200. Tutaj jeżdżą najdłuższe składy świata, wiozą rudy żelaza. Rekord został pobity 21 czerwca 2001 r., gdy po trakcji przetoczyły się 682 wagony o łącznej długości ponad 7 km. Ten znikający na horyzoncie ma nie więcej niż 2,5 km.

Po drodze chcemy jeszcze odwiedzić Mt Augustus. Przybywamy do krainy, której, podobnie jak rafy koralowej, nie potrafię opisać. Mt Augustus jest świętą górą Aborygenów, dwa razy większą i dwa razy starszą od słynnej i zadeptanej przez turystów Uluru (Ayers Rock). Zachód słońca jest tu równie imponujący co na Uluru, ale z widokowego wzgórza Emu kontempluję go w pełnej samotności! Podczas objazdu góry trafiam m.in. do naskalnych rytów aborygeńskich i szlaku wiodącego na szczyt. Wszystkie skarby chroni Park Narodowy Burringurrah. Dookoła oazy spokoju, tylko raz spotykam trzyosobową grupkę turystów. Dwa lata wcześniej, kiedy spaliśmy na jedynym w tej okolicy kempingu, w środku nocy zastukał do drzwi właściciel i powiedział, że idzie gwałtowny front atmosferyczny. Poradził, abyśmy się spakowali i czym prędzej uciekali na wschód. Posłuchaliśmy. Gdybyśmy zignorowali jego apel, nasz samochód pozostałby uwięziony w błocie na kilka tygodni. I to jest prawdziwa Australia. Wbrew pozorom zasady buszu są proste, czytelne i łatwe do zrozumienia. Złowroga dżungla zaczyna się w mieście. Zobacz także: Australia

Marek Tomalik