Na stacje antarktyczne trafiają ludzie, którzy odkleili się od planety i spadli na jej spód - mówi jeden z bohaterów w filmie „Spotkania na krańcach świata” Wernera Herzoga. – Chyba właśnie tak się czułem za pierwszym razem, zupełnie odklejony – opowiada Mikołaj Golachowski, przewodnik polarny, a wcześniej pracownik naukowy Polskiej Akademii Nauk. O tym, że powinien wyjechać na Antarktydę, słyszał od znajomych jeszcze na studiach. Bo zawsze narzekał, że mu za gorąco. Ale do tej pory nie wie, czy zdecydowałby się tam przezimować, gdyby na uczelni nie zabrakło etatów. – Lubiłem pracę ze studentami i gdybym mógł, pewnie dalej bym to robił – tłumaczy. Szefowi Zakładu Biologii Antarktyki PAN spodobał się jego projekt o słoniach morskich. Najsilniejsze samce ważą ponad 4 tony i gromadzą w haremie nawet setkę samic. Przez miesiąc tylko kopulują i biją się z rywalami. Ale są też spryciarze, którzy zamiast walczyć o partnerki, gwałcą je po kryjomu. – Chciałem zbadać, ile młodych przychodzi na świat w ten właśnie sposób – wyjaśnia. Po raz pierwszy na Wyspie Króla Jerzego wylądował w 2003 r. Był już doktorem biologii i specjalistą od lądowych drapieżników. I jak na ironię trafił na jedyny ląd, Antarktydę, na którym ich nie ma. – Z tego powodu żyjące tam zwierzęta nie odczuwają strachu przed człowiekiem. To robi niesamowite wrażenie. Rozładowywaliśmy statek, a w pobliżu leżała foka z młodym i po prostu na nas patrzyła. Pomyślałem wtedy, że to chyba najlepsze miejsce na świecie. Uciekać chciał po dwóch tygodniach. Wiatr był silniejszy od huraganu Katrina. Wtedy latały nawet pingwiny. Odleciał też dach z polskiej stacji badawczej. Później Mikołaj zajął się swoim projektem o słoniach morskich. One mogły być dla człowieka niebezpieczne. – Aby pobrać ich DNA, musiałem zakradać się do tych kolosów ze szczotką do wyczesywania sierści. Problem w tym, że słonie morskie na lądzie słabo widzą. Wyprostowanego człowieka mogą wziąć za atakującego samca, zaś czołganie się niosło ryzyko, że wezmą mnie za samicę... Z dwojga złego zawsze wolałem wojnę!

Kwiaty

Na Polskiej Stacji Antarktycznej im. H. Arctowskiego jak zwykle było ich dziesięciu. Większość to personel techniczny. Nie przechodzili testów psychologicznych ani żadnego treningu. Razem wytrzymać musieli rok. Któregoś dnia przyszła kaseta z pierwszą edycją Big Brothera.  – Uczestnicy programu siedzą zamknięci już 93 dni – mówił spiker. Na stacji nikt nie rozumiał, dlaczego był taki przejęty.  – Byliśmy bardziej odizolowani od świata niż astronauci na stacji kosmicznej – mówi Mikołaj. Od maja do września ocean zamarza i z wyspy nie można się wydostać. – Poszedłem raz do brazylijskiej stacji Comandante Ferraz na drugą stronę zatoki. Oni mieli już internet. Pamiętam, jaki byłem wtedy z siebie dumny. Siedziałem 14 tys. km od domu, ale wysłałem mamie kwiaty na Dzień Matki!
Nie dostała ich, bo trafiła do szpitala, a ojciec ich nie przyjął, ponieważ myślał, że to promocja. Diagnoza brzmiała: nowotwór. Był maj i z wyspy odleciał już ostatni samolot. Mikołaj musiał czekać do września. Kiedy wrócił do Polski, matki już nie poznał. 

Pokora

Na stację wracał jeszcze trzykrotnie. Za każdym razem tracił któregoś z kolegów. Doświadczonych żeglarzy fala zmywała z pokładu. Polarnicy po kilku zimowaniach ginęli na lodowcu. Zawodowego płetwonurka podczas rekreacyjnej kąpieli zabił lampart morski. Wszyscy popełnili ten sam błąd – tłumaczy Mikołaj. – Czuli się zbyt pewnie, wpadli w rutynę. Wtedy przyroda przypomniała, kto tu ustala reguły gry. Jego kolej przyszła na ostatnim zimowaniu. Wracał po czterech dniach pracy w terenie. Od Arctowskiego dzieliły go zaledwie 4 km. Wystarczyło przejść lodowiec, który przemierzał setki razy. Ale zgodnie z przepisami nie wolno tego robić w pojedynkę. Zwłaszcza wiosną, kiedy śnieg topnieje i tworzą się niebezpieczne szczeliny. Kolega przez radio powiedział, że po niego nie wyjdzie, bo nie zdążą wrócić przed zmrokiem. Mikołaj przez lornetkę widział bezpieczną drogę do stacji. Pierwszą szczelinę udało mu się przeskoczyć. Zanim wpadł do kolejnej, pomyślał, że chciałby zginąć od razu. Zatrzymał się na wąskim występie. Lekcję zapamiętał. Któregoś dnia siedział na zodiaku (pontonie z silnikiem), kiedy obok przepłynęło kilka wielorybów. Każdy miał po 20 m. – Serce nigdy tak mi nie waliło jak wtedy. Podpłynęły na kilka metrów, wynurzyły się i patrzyły na nas. Wystarczyło jedno uderzenie ogona i byłoby po wszystkim. Nigdy nie byłem religijny, ale wtedy czułem się pewnie tak jak wierzący na audiencji u papieża. Po trzech latach Wyspę Króla Jerzego znał jak własną kieszeń. Mikołaj widział zmieniające się pory roku, przypływające pingwiny, wykluwające się młode. To było bardzo intymne przeżycie i za nic bym tego nie zamienił  mówi. Ale kiedy pojawiały się statki z turystami, czułem zazdrość. W ciągu dwóch tygodni oni widzieli miejsca, o których ja tylko czytałem. Deception Island i Wyspa Słonia, na której prawie sto lat temu zimowali członkowie wyprawy Ernesta Shackletona, leżały w tym samym archipelagu. Wiedziałem, że jeżeli czegoś nie zrobię, nigdy ich nie zobaczę.

Lody

Pierwszy raz zaciągnął się na statek w zamian za wykład o słoniach morskich. – Mówi się, że gdyby Bóg miał wakacje, na pewno pojechałby na Georgię Południową – Mikołajowi aż świecą się oczy na wspomnienie tej wyspy. – Wyobraź sobie góry wielkości Tatr, które wyrastają prosto z morza. Jest tam grób Shackletona, stare stacje wielorybników i milionowe kolonie pingwinów. Wychodzisz na ląd, a tam setki szczeniąt uchatek i słoni morskich wybiegają ci na powitanie. Mają mentalność młodego psa. Powalają cię na ziemię i chcą się bawić. Tak właśnie wygląda dla mnie raj. Pierwszy kontrakt dostał po powrocie z rejsu. Później przez siedem lat godził pracę w PAN z komercyjnymi wyjazdami, ale w końcu przygoda wygrała z nauką. Dziś jest jednym z dwustu przewodników polarnych na świecie (w Polsce jedynym). Na statku opowiada o morskich ssakach, szkoli turystów i czyści ich odkurzaczem, by nie zawlekli na ląd żadnych organizmów. Na plaży opowiada o fokach i pilnuje, żeby nikt ich nie dotykał. Zwykle nie ma problemu, ale wariaci się zdarzają. – Kiedyś jednemu turyście ruszał się plecak. Gdy go otworzył, wyskoczył pingwin – opowiada. I porównuje Antarktykę z Arktyką, rejonami polarnymi na północy naszego globu, gdzie także pływa z turystami. – W Arktyce żyją niedźwiedzie polarne. Przewodnicy mają ze sobą broń i wyznaczają granice, w których można się poruszać. Ale używają jej tylko w ostateczności. Wypadki zdarzają się i bez udziału niedźwiedzi. Ludzie spadają ze skał, mdleją na plaży i umierają w zodiakach. – Kiedyś zapytałem koleżankę z załogi, co w takiej sytuacji się robi – mówi Mikołaj. – Jak to co? – odpowiedziała. – Ice cream party. Trzeba zwolnić zamrażarkę, więc wszyscy jedzą wtedy lody.

Rekord

Wycieczka na biegun północny przypomina wyprawę na inną planetę. Przez kilka dni lodołamacz przebija się przez lodową pustynię. Słońce całą dobę wisi nad horyzontem, wszyscy tracą rachubę czasu. Rzeczywistość przypomina surrealistyczny sen albo narkotykowy trip. Na biegunie lądują helikopterem. Łapią się za ręce i kilkoma krokami pokonują wszystkie południki. Niektórzy skaczą do lodowatej wody, zaręczają się lub biorą ślub. Irina, stewardesa, która od dwóch dekad pracuje na rosyjskim lodołamaczu 50 Liet Pabiedy, jest rekordzistką w wyprawach na biegun północny. W sumie była tam już 66 razy. – Kiedyś zapytałem ją, czy czuje się z tego powodu wyjątkowa – wspomina Mikołaj. – Praca jak praca, odpowiedziała. Ale trudno mi wyobrazić sobie lepszą robotę.

Nasz ekspert: MIKOŁAJ GOLACHOWSKI - biolog, podróżnik i doktor nauk przyrodniczych. Z rejonami polarnymi związany od 12 lat. Gdy nie pływa po Arktyce i Antarktyce (czyli Antarktydzie z przyległościami), mieszka w Warszawie.