NAJTRUDNIEJ

... to było na samym początku. Bo początek tej podróży był końcem innej. Tak dobrej, że żal było ją kończyć i trudno się było pożegnać. Trwała rok, kiedy mieszkaliśmy całą rodziną w Cambridge. Dla mnie to była cudowna podróż w czasie – powrót na studia i bieg przez półki z książkami akademickimi. Ale również emocjonująca przygoda ze wspinaniem – co weekend bowiem z ekipą studenckich przyjaciół jeździliśmy na północ, od Bostonu – w Góry Białe.

Właśnie podczas jednej ze wspinaczkowych wycieczek jeden z przyjaciół zaczął wymieniać nazwy gór, skał i ścian Ameryki, które zawsze chciałem odwiedzić. Squamish, Smith Rock, Boulder Canyon, Rifle – te nazwy nie istnieją w przewodnikach turystycznych. Nie dotrze do nich nikt, kto puści się w podróż przereklamowaną transamerykańską Drogą 66. Popłakaliśmy więc na pożegnanie i ruszyliśmy spod Bostonu, kierując się na zachód, by wszystkie te wymarzone miejsca zobaczyć.

NAJŁATWIEJ

... to było kupić samochód. Od razu skreśliliśmy z listy wszystkie szpanerskie coupé, odłożyliśmy zakup kabrioleta na późną starość w Kalifornii, a z najlepszego serwisu ogłoszeniowego Ameryki – Craigslist.com, wybraliśmy „szewcia” G20 – wielkiego zielonego nastoletniego vana ze stajni Chevroleta. Miał pod budą ogromne łóżko, a pod maską sześciolitrowy, ośmiocylindrowy silnik, który palił tyle, że przy dodaniu gazu   w baku tworzył się chyba wir! No, ale za to kosztował zaledwie 1,5 tys. dol.! „Szewcio” był naszą kuchnią, sypialnią, łazienką i środkiem transportu jednocześnie. Przejechał z nami rok, zrobił 20 tys. mil i nigdy się nie zepsuł.


NAJBARDZIEJ NUDNO

... to było na preriach Kanady. Kiedy ruszyliśmy z naszego niemal już rodzinnego Cambridge, przejechaliśmy przez monumentalne wodospady Niagara (nad którymi właśnie kręcona była bollywoodzka superprodukcja, o tym że ona go kocha, ale on kocha inną – a może odwrotnie), przetrwaliśmy najbardziej drobiazgową na świecie kontrolę graniczną na wjeździe do Kanady i zanurzyliśmy się w Krainę Wielkich Jezior. Z kilometra na kilometr robiło się bardziej dziko i odludnie. W przydrożnej knajpce napis: „Tu podajemy na PRAWDZIWYCH talerzach”. – Stąd aż do gór nie ma nic ciekawego. Tylko pszenica, pszenica, pszenica – ostrzegł nas spotkany tam myśliwy. Wykrakał! Gdy tylko wyjechaliśmy na prerię, dopadła nas potworna nuda krajobrazu. Jeden wielki płaski naleśnik porośnięty zbożem. Trzy dni! Jedyne urozmaicenie to pojawiające się na horyzoncie elewatory, które przewodnik z nieudaną wzniosłością nazywał „katedrami prerii”. Potraktowaliśmy to jako abstrakcyjny żart. Atmosferę surrealizmu uzupełniła operacja zdjęcia gipsu, jaką przeprowadziłem własnoręcznie. Mój synek złamał (całkiem niegroźnie) rękę jeszcze w Cambridge i wskutek zawiłości systemu ubezpieczeń zdrowotnych za prosty zabieg usunięcia gipsu musielibyśmy teraz zapłacić... kilka tysięcy dolarów! Wybrałem więc opcję (własno)ręczną z sekatorem ze sklepu Wal-Martu. Cena: 4,78 dol. I to kanadyjskiego!

NAJZIMNIEJ

... to było w kanadyjskich Górach Skalistych. Choć kiedy dojechaliśmy do bram Parku Narodowego Gór Skalistych, zrobiło się gorąco. Krajobraz stanął dęba, a szczyty skalistych gór były tak wysokie, że od zadzierania głowy bolały szyje. – Bilet na trzy dni poproszę – powiedziałem, a strażnik parkowy odparł: – Tu jest tak ładnie, że i tak pan dłużej zostanie. Miał rację!    

Cały park (tak jak wszystkie parki narodowe Ameryki) jest świetnie przygotowany dla turystów samochodowych. Wdrapaliśmy się więc autem nad Lake Louise, gdzie znajduje się najpiękniejsze alpejskie jezioro Kanady (a nad nim   gigantyczny hotel górski) i najwyżej położona miejscowość kraju (1661 m n.p.m.). Jak podaje lokalna stacja meteorologiczna, panuje tu klimat subarktyczny, a średnie opady śniegu przekraczają 3 m rocznie. I to właśnie tam było najzimniej   – spałem w polarze. Rozgrzał nas dopiero szybki marsz w wysokie góry ponad jeziorem nazwanym imieniem brytyjskiej księżniczki i kolejne widoki wielkich alpejskich ścian.  

NAJBARDZIEJ TO LAŁO

... w Vancouver. Dotarliśmy tam z Gór Skalistych, jadąc chyba najbardziej krętą drogą świata i najwęższą szosą zaznaczoną na mapie jako autostrada. Po drodze zatrzymaliśmy się nad Lake Pavilion, gdzie astronauci NASA nurkują podwodnymi miniłodziami w poszukiwaniu słodkowodnych raf koralowych, i w Whistler, gdzie po deptaku chodzą najlepiej ubrani snowboardziści świata. Planowaliśmy zabawić tam dłużej i powspinać się w niedalekim Squamish, ale spadł deszcz. Padało na zmianę: trochę mżyło, trochę lało. Kiedy przez tydzień zza chmur nie wychynęła największa ściana w okolicy, zwana „Szefem”, skapitulowaliśmy i ruszyliśmy właśnie do Vancouver, docierając po raz pierwszy w tej podróży znad Atlantyku nad Pacyfik! Ale i tam lało. Jak się okazało, miasto jest znane z opadów. David Duchovny, kręcący tam Z archiwum X, zażądał przeniesienia planu zdjęciowego do Los Angeles, mówiąc, że w Vancouver pada 10 m deszczu dziennie! Resztki nadziei na błękitne niebo odebrała nam rzeźba stojąca na deptaku. Przedstawiała spadającą kroplę deszczu. Ruszyliśmy więc śladem Duchovnego – na południe.


NAJBARDZIEJ DZIKO  

 

... to było koło Seattle. Do samego miasta narodzin grunge’u postanowiliśmy nie wjeżdżać, mając na horyzoncie jedną z najwybitniejszych gór na świecie (Mount Rainier) i perspektywę obcowania z okalającą ją dziką przyrodą. Choć szczyt znajduje się na wysokości „tylko” 4392 m n.p.m., to wulkan wyrasta z nadmorskiej niziny. W efekcie jego ściany wznoszą się nad okolice na wysokość 4 km. A to więcej niż K2!

Z moim osiadłym pod Seattle przyjacielem i wspinaczem  Jarkiem „Mrówą” Brasiem przez tydzień jeździliśmy po otaczających Mount Rainier Górach Kaskadowych, wspinając się po rozsianych po lasach granitowych skałach. Skały skałami, były super: lite, gładkie, przewieszone. Ale te lasy!!! Znienawidzone przez Duchovnego podmuchy wilgoci muszą docierać z Vancouver nierzadko i tu, bo roślinność, choć w bardzo umiarkowanej strefie klimatycznej, przypominała do złudzenia tropikalny las deszczowy! Ogromne paprocie, obrastające potężne sekwoje mchy i wiszące niczym na bagnach Luizjany porosty zagradzające drogę piechurom niczym scenografia Władcy Pierścieni.

Zatęskniliśmy już jednak za słońcem i w jego poszukiwaniu przeskoczyliśmy przez Góry Kaskadowe. Wykąpaliśmy się w najczystszym jeziorze Ameryki – Lake Wentachee, i ustawiliśmy na GPS-ie azymut „na południe”.

NAJCISZEJ

... to było w Smith Rock. W tym mikroskopijnym parku stanowym w Oregonie narodziła się amerykańska wspinaczka skałkowa. I tu Amerykanie nauczyli się, że tylko pot i łzy wylane na treningu dadzą szansę na przechodzenie najtrudniejszych ścian.

Naturze wystarczyły trzy zakręty wątłej rzeki, by w piaskowcach wyrzeźbić formacje, od których trudno oderwać wzrok i których fantazyjne kształty prowokują do nadawania takich nazw jak „Twarz Małpy”. W Smith Rock planowaliśmy być trzy dni. Zostaliśmy dwa tygodnie.  

NAJWIĘCEJ LUDZI

... to było w Yellowstone, do którego jechaliśmy dwa dni przez ziemniaczane pola Idaho. Przyjazd do parku narodowego, znanego z ukochanej kreskówki mojego syna Kajtka o Misiu Yogi, był obowiązkowym punktem trasy po Ameryce. Spodziewaliśmy się tłumów, ale nie aż takich! Park jednak wart jest odwiedzenia za cenę migreny! Leży na wielkim podziemnym zbiorniku z magmą, który co chwila wysyła na powierzchnię sygnały, że żyje. Cały teren gotuje się, bulgocze, wrze   i dymi. Do tego bizony wałęsające się niedbale po drogach i tropiące w nadziei na żer wilki i kojoty. Kajtek był jednak rozczarowany. Mimo trzydniowych poszukiwań nie pokazał się żaden niedźwiedź.  – Wszystkie są na wakacjach w Banff – powiedziała Marzenka ( jego mama) i dopiero wtedy dziecko zgodziło się na wyjazd. Przez ośnieżone góry parku Grand Tetons ruszyliśmy dalej na południe.

NAJWIĘKSZE ZASKOCZENIE

... to było w Boulder w Kolorado, do którego dotarliśmy dwa dni później. Nie tylko dlatego, że nasi bostońscy przyjaciele Ann, Paul i Dominik wsiedli do samolotu i przylecieli wspinać się z nami. Również z powodu odkrycia, że Boulder jest najszczuplejszym miastem najszczuplejszego stanu Ameryki. Na ulicach zero amerykańskich grubasów. Wszyscy biegają, jeżdżą na rowerach, pływają albo się wspinają. Wyjście na miasto   z hamburgerem w ręku jest nie do pomyślenia!  

Miasto leży na krawędzi Gór Skalistych i prerii. Trzymaliśmy się części górskiej, bo ściany do wspinania były bardzo przyjemne. Żeby się pod nie dostać, trzeba przejść na rozciągniętej linie nad rwącą rzeką w kanionie Boulder Canyon. Siedmioletni Kajtek zażądał najmodniejszego dziecięcego kasku do wspinania i oświadczył, że przejdzie bez pomocy. I jak powiedział, tak zrobił. Oczywiście odpowiednio zaasekurowany, w razie gdyby rączki odmówiły współpracy.

NAJWIĘKSZE ODKRYCIE

... to czekało nas w Rifle, do którego pojechaliśmy prosto z Boulder w poszukiwaniu jeszcze trudniejszych dróg do wspinania. Zaledwie dwukilometrowej długości kanion znałem z serii kultowych filmów wspinaczkowych Masters of Stone. Jego ściany okazały się tak trudne, że nieraz ciężko było nam się oderwać od ziemi! Drugim zaskoczeniem był Darek Król – mój kumpel z Krakowa, którego nie widziałem z 15 lat. A tam w kanionie na końcu świata nagle wpadliśmy na siebie! Szukając swojego miejsca na świecie, trafił do Boulder, zobaczył Rifle i dziś spędza czas, kursując między nimi. – Nigdzie nie było mi lepiej – deklaruje. – Nie dziwię ci się – pomyślałem, siedząc wieczorem przed samochodem przy ognisku, na środku wielkiej, pustej górskiej łąki, gdzie nocowaliśmy pod gwiazdami.  

NAJGORĘCEJ

... było w Parku Narodowym Łuków Skalnych – Arches  National Park. Słońce operowało bezlitośnie na rozległej równinie pełnej niewysokich czerwonych, rudych, pomarańczowych i jasnobrązowych skał. Miały kształty tak fantazyjne, że trudno było uwierzyć, że są dziełami natury, a nie jakiegoś szalonego architekta o zamiłowaniach estetycznych Gaudiego. Erozja tutejszych piaskowców otwiera w ścianach ogromne okna, tworzą się skalne mosty, kładki i łuki. Pod jednym z nich spędziliśmy noc. Gwiazdy powoli przesuwały się po niebie i znikały za skałami. O świcie wszystko było skąpane w ciepłym złotym świetle.

Jeszcze kilka dni w Arches, kilka kolejnych znów w Rifle i ruszyliśmy do Denver, skąd przez Boston lecimy już do Polski. Temperatura powietrza wzrosła, a emocje sięgnęły zenitu, bo nasz samochód okazał się mieć jedną jedyną, ale za to sporą wadę: bardzo trudno było go sprzedać! Dość powiedzieć, że klient znalazł się dopiero na cztery godziny przed odlotem samolotu! Wtedy to było naprawdę gorąco!