Tak, pojedziesz do Honolulu! – to zdanie było przedszkolną złośliwością wypowiadaną podczas słownych przepychanek. „Honolulu” brzmiało śmiesznie, jak bardziej wymyślne „tralalala”. Pamiętam moje zdziwienie, gdy się dowiedziałam, że Honolulu istnieje. Na lekcjach geografii „tralalala” stało się punktem na mapie – prawdziwym miastem. Myślę o przedszkolnym powiedzeniu i uśmiecham się do siebie, bo oto po prawie trzydziestu godzinach podróży ląduję w... HONOLULU! Wokół rozbrzmiewa radosne Aloha! Hawajczycy używają tego słowa na powitanie lub pożegnanie oraz by wyrazić szczęście i miłość. Alo znaczy poczuć, ha – tchnienie życia. Dane mi to będzie dopiero następnego dnia, bo na razie czuję tylko, że doleciałam na koniec świata.



Budzę się w jednym z najbardziej kultowych miejsc na ziemi – Waikiki, turystycznej dzielnicy Honolulu. Na niewielkiej powierzchni stoi ponad 700 hoteli, z których większość to szkaradne szklano-betonowe wieżowce. Przedpołudnie na plaży Waikiki (usypanej z kalifornijskiego piasku przetransportowanego statkami na tutejsze mokradła) jest stałym punktem programu nie tylko turystów, ale i mieszkańców Honolulu. Kilka ślizgów na desce surfingowej zamiast porannego joggingu, kolejne ślizgi w przerwie między spotkaniem służbowym a lunchem, dzieci ujarzmiające fale w ramach lekcji wuefu – wszystko to w prawdziwie wakacyjnej atmosferze. Ślizganie się na falach zajmowało ważne miejsce w dawnej kulturze hawajskiej. Wodzowie mieli zarezerwowane najlepsze rejony surfingowe, a złamanie zakazu korzystania z fal karano śmiercią. Pierwsze deski wyrabiano z pni endemicznych hawajskich drzew koa i wiliwili. Największe miały prawie 7 m długości i ważyły do 70 kg.

Do czasu ostatnich wyborów prezydenta USA najsławniejszym mieszkańcem Hawajów był Duke Kahanamoku – urodzony w Honolulu w 1890 r. pływak, mistrz olimpijski i ojciec nowoczesnego surfingu. Między zawodami podróżował sporo po świecie i popularyzował nieznany poza Hawajami surfing. W 1925 r., pływając na desce u wybrzeży Kalifornii, zdołał uratować osiem tonących osób. Jego posąg stoi teraz przy plaży Waikiki, łamie jednak żelazną zasadę surferów – aby nigdy nie stawać plecami do oceanu. Być może był jedynym zawodnikiem, który mógł sobie na to pozwolić.

Na wschód od Waikiki wznosi się krater wygasłego wulkanu zwanego Diamentową Głową. To wizytówka miasta. Szlak na jego szczyt prowadzi przez ciąg tuneli wybudowanych podczas II wojny światowej. Z krawędzi krateru roztacza się najładniejszy widok na Honolulu (hono znaczy zatoka, lulu – miejsce pod ochroną). Miasto leży na O’ahu, trzeciej pod względem wielkości wyspie archipelagu. Jest największą metropolią pomiędzy Azją a Amerykami – zamieszkuje je prawie milion osób. To trzy czwarte wszystkich Hawajczyków!

W centrum Honolulu podziwiam Iolani Palace, jedyny pałac królewski na ziemi amerykańskiej, oraz domy misyjne – najstarsze budynki w stylu zachodnim na Hawajach. Zabytkowe budowle sąsiadują ze szklanymi wieżowcami. Stolica, jak cały archipelag, jest barwnym tyglem kultury amerykańskiej, azjatyckiej i polinezyjskiej. Kolory i egzotykę nowoczesnego placu targowego, który rozciąga się wśród starej zabudowy, utrwalam na fotografi ach. Przez chwilę się zastanawiam, w jakim ja właściwie miejscu wylądowałam. Po zachodniej stronie miasta znajduje się Pearl Harbor – słynna baza Marynarki Wojennej USA. Zwiedzam tam USS Arizona Memorial, czyli mauzoleum zbudowane nad wrakiem pancernika, który spoczywa 14 m pod powierzchnią wody. Jest cmentarzem dla ponad tysiąca marynarzy. Zatonął w dziewięć minut po tym, gdy 7 grudnia 1941 r. japońska bomba trafiła w skład amunicji na jego pokładzie.

Następnego dnia jadę na północ wyspy O’ahu. Po drodze w pobliżu miejscowości WAHIAWA, przy polanie uważanej przez rdzennych mieszkańców za świętą, oglądam Kukaniloko – kamienie porodowe, na których żony największych wodzów, otoczone przez kapłanów i medyków, rodziły dzieci. Po nadaniu noworodkowi imienia odcinano pępowinę i umieszczano ją w zagłębieniu wydrążonym w skale. Wokół niego rzeźbiono wizerunek 'aumakua – osobistego opiekuna, odpowiednika Anioła Stróża. Północna część O’ahu w przeciwieństwie do południowej ożywa zimą, gdy na tutejsze plaże zwalają się potężne, nawet 10-metrowej wysokości fale wywołane przez arktyczne sztormy. Najsłynniejszą plażą jest Waimea w zatoce o tej samej nazwie, ale popularne są też Sunset Beach, Rocky Point czy Avalanche. Poza sezonem surfingowym nie ma jednak czego szukać na tych przydrożnych pasach piasku.

Kieruję się teraz na północny wschód, do La'ie, gdzie działa Centrum Kultury Polinezyjskiej. Mormońscy studenci pobliskiego uniwersytetu – pochodzący z Fidżi, Samoa, Tahiti, Tonga, Hawajów i innych wysp Pacyfiku – przedstawiają w nim historię i kulturę najważniejszych ludów Polinezji. Dzięki ich bezpośredniości i serdeczności nie czuję się tu jak w typowym amerykańskim „plastikowym” parku tematycznym. Spędzony z nimi dzień uważam za dobry wstęp do podróży na inne wyspy archipelagu.

W drodze powrotnej do Honolulu zatrzymuję się w Dolinie Świątyń. Stoi tam m.in. replika Byodo-In Temple – niemal tysiącletniej buddyjskiej świątyni w Kyoto. Na O’ahu 17 proc. mieszkańców stanowią Japończycy. Hawajskie wybrzeże wyobrażałam sobie jako kilometry rajskich plaż, tymczasem ani skomercjalizowana Waikiki, ani mekki surfingowców nie dają poczucia wakacji w raju. Zmęczona wszędobylskim tłumem turystów docieram do Waimanalo na wschodnim wybrzeżu. I oto jest! Pierwsza bajeczna, spokojna, z białym piaskiem, po prostu idealna! Już wiem, po co przyjechałam na Hawaje: w żadnym innym miejscu na świecie ocean nie ma takiego koloru!

Pierwsze połączenie lotnicze między wyspami uruchomiono 80 lat temu i przez ten czas hawajski przewoźnik nie odnotował żadnego wypadku. Ląduję na Hawai’i, zwanej The Big Island, największej spośród ośmiu głównych wysp archipelagu. Tu rozpoczynam przygodę z wulkanami. W Parku Narodowym Hawajskich Wulkanów najpiękniejsze widoki zapewnia 30-kilometrowa droga biegnąca wzdłuż łańcucha kraterów w stronę oceanu. Podziwiam z niej słynący z potężnych erupcji wulkan Mauna-ulu, malownicze formacje zastygłej lawy oraz dymiące kratery. Schodząc ze szlaku, trzeba uważać, bo pozornie nieruchoma skorupa może się okazać plastyczna. Proces tworzenia lądu, po którym stąpamy, wciąż tu trwa!

Według miejscowej mitologii boginią ognia i zniszczenia jest nieprzewidywalna i nieposkromiona Pele. Jedna z legend mówi, że przybyła z Tahiti w pirodze podarowanej jej przez króla rekinów. Długo pływała wokół wysp, szukając miejsca do życia. W końcu wybrała Kilauea, najbardziej aktywny wulkan świata, od kilkudziesięciu lat nie zaprzestający erupcji. Dzięki zastygającym w oceanie potokom lawy powierzchnia Wielkiej Wyspy stale się powiększa. Jej mieszkańcy twierdzą, że Pele zamieszkuje krater Halema'umau, i wrzucają do niego pieniądze, zaś na krawędzi składają ofiary z kwietnych girland i kamieni owiniętych liśćmi ti. Wszystko po to, by obłaskawić boginię. Na zboczach Kilauea rosną lasy deszczowe, a w nich gigantyczne paprocie drzewiaste, których widok przywodzi na myśl pralasy sprzed milionów lat. Nie dziwi więc fakt, że tu kręcono sceny do Parku Jurajskiego. Na północ od parku narodowego wznosi się najwyższy szczyt archipelagu – uśpiony wulkan Mauna Kea (4205 m n.p.m.). Hawajczycy twierdzą, że jest najwyższą górą na ziemi, bo ma ponad 9100 m wysokości bezwzględnej. Mieszka na niej Poli'ahu – bogini śniegu, odwieczny wróg Pele. Jej siedzibę można obejrzeć tylko podczas wycieczki zorganizowanej przez lokalne biuro podróży. Rezygnuję i jadę na kawę do regionu Kona na zachodnim wybrzeżu. Arabica sprowadzona tu w XIX w. z Brazylii, uprawiana na wulkanicznych zboczach Mauna Loa, należy do najbardziej wykwintnych kaw na świecie. W pijalni w Holual oa upajam się jej delikatnym orzechowym aromatem.

Na każdej z hawajskich wysp do wykonywania lei – kolorowych naszyjników – służą inne kwiaty. Wręcza się je na powitanie, jako wyraz szacunku i pozytywnych uczuć. Kiedyś składano je w ofierze bogom, teraz przyozdabia się nimi także portrety i pomniki królów oraz innych ważnych osób. Gdy wylądowałam w Honolulu, włożono mi naszyjnik z pomarańczowych kwiatków ilima. Na Maui królują różowe lokelani. Nazwa tej wyspy pochodzi od imienia najsławniejszego herosa mitologii polinezyjskiej – Maui. To on przyniósł ludziom ogień i walczył o ich nieśmiertelność.

Na wakacyjnej beztroskiej Maui króluje sport. W wypożyczalni aut dostaję dziwny wehikuł, zwany surf-cruiserem, którym mam dotrzeć na plażę – mimo że nie ruszam kierownicą, jadę zygzakiem. Jak każda hawajska wyspa Maui dzieli się na stronę nawietrzną i zawietrzną. W pierwszej, smaganej wiatrem, znajdują się wspaniałe miejsca do uprawiania surfingu i windsurfingu. Z plaż zawietrznych od listopada do maja można obserwować humbaki – kilkaset sztuk tych stworzeń regularnie spędza zimę w tutejszych ciepłych wodach.

Nad Maui króluje wygasły wulkan Haleakala (3055 m), w którego kalderze można jeździć konno. Ja jednak wybieram inną atrakcję – wraz z grupą przypadkowo poznanych osób jadę na jego szczyt w środku nocy. Mark Twain w listach z Hawajów pisał, że wschód słońca oglądany z wierzchołka tego wulkanu to najbardziej uroczy spektakl, jaki w życiu widział. To prawda, zjawisko zachwyca feerią barw i promieniami rozświetlającymi zbocza. Niestety, o tej „nieludzkiej” porze (jest 5.00 rano) trzeba się nim dzielić z tłumem turystów. Ale gdy tylko słońce wznosi się wyżej, zostawiamy tłum przed autokarami i wsiadamy na rowery. Czeka nas 60-kilometrowy zjazd aż do miejscowości PAIA leżącej na poziomie morza. Wiatr we włosach, łzy w oczach, pełnia szczęścia! Aloha, przygodo!

Oddalona o 14 km od Maui „wyspa ananasowa” – Lana’i – zawdzięcza swój przydomek rozległym plantacjom tych owoców, założonym przez amerykańskiego przemysłowca Jamesa Dole'a, który kupił ten skrawek lądu w 1922 r. Z promu (rejs z Maui trwał trzy kwadranse) przesiadam się na wypożyczony rower. Mimo że w miejscu niektórych plantacji wyrosły dziś luksusowe hotele i pojawiły się pola golfowe, szybko trafi am na uprawę ananasów. Mam szczęście, bo spotykam człowieka, który ją pielęgnuje. Częstuje mnie winem ananasowym! W ostrym hawajskim słońcu smakuje wybornie. Po chwili mój rower jedzie do portu zygzakiem, tak jak wcześniej surf-cruiser.

Między Maui a O’ahu leży rzadko odwiedzana wyspa Moloka'i, której klify oceaniczne są uważane za najwyższe na świecie. Od 1866 r. przez ponad sto lat władze Hawajów izolowały tu ofi ary trądu – chorzy byli dowożeni w pobliże wyspy i wrzucani do wody. Na niewielkim skrawku ziemi mieszkało nawet 8 tys. ludzi, obecnie pozostało ich około setki. Dziś w dawnym leprozorium działa ośrodek pamięci, który można zwiedzić po otrzymaniu specjalnego pozwolenia (wstęp mają tylko osoby mające powyżej 16 lat).

Mimo że Hawaje żyją z turystów, jest tam miejsce, gdzie mają oni zakaz wstępu. Mowa o Ni'ihau – spośród wszystkich zamieszkanych wysp archipelagu ta jest wysunięta najbardziej na północny zachód. W 1864 r. została kupiona razem z 300 żyjącymi na niej wówczas Hawajczykami. Teraz mieszka tu zaledwie ok. 200 osób, a czas jakby się zatrzymał w XIX w. To jedyna wyspa, na której można dziś usłyszeć czysty język hawajski. Obecnie zarządzają nią spadkobiercy pierwszej właścicielki, państwo Robinsonowie, którzy pilnie strzegą swojej prywatności. Za przelot helikopterem nad tą nietypową oazą trzeba słono zapłacić.

Po dwudziestu dniach znów jestem na lotnisku w Honolulu – leżę pod palmą i utrwalam opaleniznę! To chyba jedyny port lotniczy na świecie, gdzie pasażerowie spędzają czas dzielący ich do odlotu w pięknym lotniskowym ogrodzie. Z hawajskiego słońca korzystam więc do samego końca!