Tirana była taka maleńka. Jak chudy podrostek w za ciasnym ubraniu. Jeszcze na początku lat 90. XX wieku granice miasta wyznaczały ulice, które dziś tworzą centrum. I nagle, w 1991 r., gdy już wszystko było wolno, Tirana eksplodowała. Tłumy ściągały z całego kraju, bo wreszcie można było zmieniać miejsce zamieszkania. Taka wolność! I co z nią robić?

Energia Albańczyków nagle wybuchła. Przypominam sobie słowa starszego przyjaciela, gdy próbuję przebić się przez sznur samochodów na placu Skanderbega, a one pędzą jeden za drugim, nieprzerwanie. Jeszcze 25 lat temu Tiranę tworzyły puste ulice pokryte żółtym pyłem, gdzie dzieci do woli mogły się bawić, bo samochodów nie było.

Tylko czasem przejechał peugeot albo volvo – wtedy wszyscy wiedzieli, że jedzie partyjniak, czerwony pasza, jeden z dwóch tysięcy szczęśliwców, którzy mogli prowadzić samochód należący do państwa. Wśród nich krążył też czarny mercedes Envera Hodży, albańskiego Stalina, który przez 40 lat rządził krajem żelazną ręką.

Kiedy Albańczycy opowiadają o Tiranie z początku lat 90., mówią o pustce. Niczego nie było. Papieru, szkła, opakowań, nawet plastikowych butelek, które teraz zaściełają chodniki. Żeby zrobić zakupy, chodziło się z własnym woreczkiem, do którego sprzedawczyni sypała a to mąkę, a to fasolę. Rakija była na szklanki przyniesione z domu.

Z czego słynie Tirana? 

A dziś Tirana pławi się w kolorze. Z dnia na dzień wokół obręczy gór, która zamyka miasto w kołysce, wyrósł kolejny pierścień wieżowców. Kiedy burmistrzem miasta został artysta Edi Rama, obecnie premier i najważniejsza postać albańskiej polityki, postanowił skąpać budynki przy bulwarach w zieleni i fiolecie, różu i żółci. Cała Tirana zaczęła przypominać obrazki z dziecięcych malunków: tu pomarańczowe drzewo, tam tęczowa wstęga i popartowe kropki.

Edi Rama wyznaczył trendy w estetyce Tirany, a może wyznaczyła je czarno-biała przeszłość, w każdym razie Tirana pokochała kolor. Tu wszystko jest jakieś, najlepiej luksusowe, epatujące, z wykrzyknikiem. Kolorowe krzesła w kawiarniach, kolorowe donice z kolorowymi kwiatami, kolorowo ubrani ludzie.

Albania jest kolorem: czerwoną flagą z czarnym orłem, błękitnym niebem, miodowo-malinowymi budynkami rządowymi przy placu Skanderbega, zielenią palm, granatem gór o poranku, ich różowością o zmierzchu.

Był niedostatek, jest nadmiar. Była pustka, jest przesyt bodźców. I niby każdy jest w ruchu, ale nikomu się nie spieszy. Albańczycy przesiadują w restauracjach i kawiarniach, gardłując o polityce. Mężczyźni podrywają się, wymachują rękami, nabierają powietrza i puchną jak jadowite ryby. Ogień! Czekasz na pożar, na wojnę, a tu nic, po chwili cmokają siarczyście, jeden policzek, drugi, niedźwiedzi uścisk.

Południowcy, którzy już zapomnieli, gdzie trzymają pistolety. Jeszcze w latach 90. broń kładziono na blacie stolika jako rekwizyt ułatwiający biznesowe rozmowy. Czasem słyszę, jak turyści marudzą: niby stolica, a nic w niej nie ma. Tirana, średniowieczna wioska, która prawa miejskie uzyskała w XVII w., jeszcze w 1945 r. liczyła 60 tys. mieszkańców i przypominała polskie miasto powiatowe. Dziś mówi się, że mieszka tu 800 tys. ludzi, ale kto wie, może i milion.

W centrum wznosi się wszystko co ważne dla Albanii: meczet Ethem Beja (ukończony w 1821 r., więc jak na Tiranę stary), obok typowa dla miast Imperium Osmańskiego wieża zegarowa, pomnik bohatera narodowego Skanderbega z 1968 r. oraz inne świeże nabytki z czasów Envera Hodży: Pałac Kultury i Narodowe Muzeum Historyczne, zwieńczone słynną mozaiką przedstawiającą bohaterów narodowych Albanii.

Tirana położona jest u stóp góry Dajti / fot. Getty Images

Współczesna Tirana to pośpiech, żywioł drobnych biznesów i inicjatyw, miasto paradoks, miasto skrajność. Obok luksusowych butików z Diorem i Chanel stoją pokątne rozlewnie perfum, gdzie można napełnić stare flakony. Obok zaparkowanych mercedesów przycupnęły prowizoryczne budki i stojaki, punkty napełniania zapalniczek i sprzedaży wszystkiego. Drugi obieg materii, która kipi, wylewa się zewsząd, triumfuje.

Po latach deprywacji, niedostatku, pustki wyrosły: albańska kapitalistyczna żarłoczność, nadmiar, zachwyt kolorem, luksusem. Obok tych, którzy dorobili się i teraz piją kawę w ogródkach, przemykają na rowerach chudzi chłopcy objuczeni worami plastiku. Obok hipsterek i łań, które zainwestowały w koafiurę i szpilki, suną poważne dziewczęta w burkach, zasłonięte od stóp do głów.

Berat i Gjirokastër, czyli miasta tysiąca okien i tysiąca schodów

Jeśli ktoś chce zobaczyć Albanię starszą, naznaczoną przymusowym mariażem z Turcją, powinien odwiedzić Berat i Gjirokastër. Berat nazywany jest „miastem tysiąca okien”. Z kolei Gjirokastër „miastem tysiąca schodów”. Nie od dziś wiadomo, że lepiej nie pytać nikogo z Beratu o Gjirokastër i na odwrót, bo w najlepszym wypadku usłyszycie: „Phi! Nigdy tam nie byłem, nie warto!”.

Mimo to obydwa mają podobną, nieco orientalną, kamienną aurę: wzgórze, na wzgórzu forteca, a wcześniej strome wzniesienie i schody. Ale każde z miast ma w sobie coś wyjątkowego: symbolem Beratu jest Mangalem, dzielnica śnieżnobiałych maleńkich domków z regularnymi czarnymi prostokątami okien, symbolem Gjirokastër jest trzypiętrowy dom Zakate o dwóch potężnych wieżach, esencja albańskiej architektury: rosły i groźny, kamienno-obronny.

Gjirokastër, Albania / fot. Getty Images

Pragmatyka, niekoniecznie piękno, i wojna, niekoniecznie pokój. Gjirokastër widziana z góry, z perspektywy fortecy, jest srebrzysta i zasępiona, rozważna i dostojna. Ismail Kadare, najsłynniejszy albański pisarz, który się tutaj urodził, pisał o niej, że przypomina prehistorycznego stwora, który pewnej zimowej nocy wyłonił się z doliny i z trudem wpełzł pod górę, by wczepić się w zbocza. Wszystko tu było stare i kamienne, od ulic i fontann po dachy wielkich stuletnich domów pokrytych kamiennymi płytkami koloru popiołu, jak liczne wielkie skorupy.

Albańska Riwiera – idealne miejsce na wakacyjny odpoczynek

Na południe od Gjirokastër ciągnie się największy obok Përmetu i Gór Przeklętych turystyczny skarb kraju: Albańska Riwiera. Brzmi szumnie, i słusznie, bo południe Albanii jest równie piękne jak Grecja – może się pochwalić porządną, rozbudowaną infrastrukturą turystyczną, a ceny są dużo niższe niż w sąsiednich krajach.

W Sarandzie, największym mieście południa, kwitnie turystyczno-kapitalistyczny folklor, strzelnice strzelają, grajkowie grają, śpiewacy śpiewają, błyskotki błyszczą, wibracje, neony i gwar. Wieczorami całe miasto wychodzi na xhiro, czyli niekończący się spacer wzdłuż promenady, w celu zaprezentowania światu swej urody i dobrego samopoczucia.

Młodzi panowie z panami, młode panie z paniami, ewentualnie starsi państwo pod rączkę: chodzą wszyscy, kiwają głowami, pytają o zdrowie, taksują, kto z kim, co za ile. Ciągle jeszcze xhiro służy wyłowieniu z tłumu kandydatki na żonę, ale dzisiaj rozpoznania matrymonialne odbywają się mniej subtelnie, bez zabiegów swatów.

Riwiera Albańska / fot. Getty Images

Riwiera Albańska to ciąg malowniczych wiosek i miasteczek rozsianych wzdłuż wybrzeża, zaczynających się od przełęczy Llogara, a kończących w Lukovë. Wśród nich najsłynniejsze są Himarë i Dhërmi. Himarë jest niewielka, bardziej kameralna niż Saranda, ale z wieloma restauracjami i pięknymi plażami wokół, grecka z ducha, małodomkowa, błękitno-biała.

Dhërmi z kolei przypomina kolonię grzybów, które nagle wyrosły po radioaktywnym deszczu: z chaotycznymi hotelami i pensjonatami, budowanymi najczęściej bez zezwolenia, ale też prawdziwym życiem imprezowym i wieloma włosko-bałkańskimi klubami dudniącymi całą noc.

Najpiękniejsze są plaże w Ksamilu, za Sarandą: piaszczyste, złociste, z turkusową wodą – i dlatego Ksamil zabudowano bez przyzwoitości. Kolorowe domki sprawiają wrażenie obłąkanego tłumu, który tłoczy się w kolejce bez kręgosłupa i środka, rozlewa na wszystkie strony, trąca łokciami dachy.

Odpocząć od kurortowego gwaru można w Butrincie, wspaniale zachowanej greckiej kolonii nad jeziorem, której początki sięgają X w. p.n.e. Obok ruin teatru, świątyń i wież atrakcją jest samo wzgórze, na którym rozlokowało się miasto, ocienione starymi drzewami, otoczone szmaragdową wodą, po której suną łódki wydobywające sieci z małżami.

Nie wypada wyjechać z Butrintu, nie kosztując małży w winie, lokalnej specjalności. Kiedyś te albańskie małże będą równie sławne co greckie ośmiornice i chorwackie kalmary.

Tekst ukazał się na łamach magazynu „National Geographic Traveler Extra – 50 miejsc w Europie” (nr 02(03)/2020).